czwartek, 9 listopada 2017

Wyprawa do Polski część 2

W Zakopanem spędziliśmy zaledwie dwie noce i już w piątek rano trzeba się było przemieścić na północ, do Krakowa. Dwie godziny w autobusie minęły bardzo szybko, a Kraków przywitał nas, jak się obawiałam, smogiem. Można sobie tłumaczyć, że to mgła i nie wiadomo co jeszcze, ale jak przez całą drogę widzi się pięknie niebieskie niebo i oślepiające słońce, a tu nagle nad Krakowem wielka chmura, to ma się tylko jedno skojarzenie.
Niemniej jednak, bardzo pozytywnie nastawieni, udaliśmy się prosto z dworca autobusowego do naszego apartamentu na Stradomskiej, co zajęło około dwudziestu minut piechotą przez piękne jesienne planty. Chłop był zachwycony, bo w Szkocji nie widuje się tylu liści, po prostu nie ma tylu drzew. A tutaj nie tylko że leżały malowniczo na alejkach to jeszcze powoli i delikatnie opadały, jak wielkie żółte płatki śniegu.
Apartament okazał się być strzałem w dziesiątkę. Dwie minuty do Zamku, dziesięć minut do Kazimierza, piętnaście do Rynku. Z klatki schodowej wchodzi się jak do normalnego mieszkania w kamienicy, z takim korytarzem, od którego odchodzi kilka drzwi, każde prowadzące do innego pokoju, nasze drzwi były pierwsze po lewej (tuż przed tą brązową komodą) i prowadziły do osobnego apartamentu, składającego się z kuchnio-salonu, łazienki i sypialni. Zadziwiła mnie wielkość pomieszczeń, bo przy tych wysokich sufitach pokoje wydawały się wręcz ogromne. Nasz apartament, pomimo kubatury, był cieplutki i cichy, nie dochodziły żadne głosy z zewnątrz, doskonale wyposażony we wszystko, czego może potrzebować turysta, a nawet więcej, bo pełno było rzeczy pozostawionych chyba przez poprzednich mieszkańców, jak kosmetyki czy alkohol. Telewizja z tysiącem kanałów, niektóre po angielsku, więc Chłop mógł normalnie oglądać, ale zazwyczaj byliśmy tak padnięci wieczorami, że zasypialiśmy przed tym telewizorem.


Zaraz po zameldowaniu się w apartamencie poszliśmy na mały rekonesans. Najpierw na Zamek, któy już i tak był zamknięty, ale zwiedziliśmy Katedrę i dostępny darmowo groby wieszczów i  Piłsudskiego. I kogoś jeszcze, ale raczej niewartego wzmianki. Oczywiście musiałam Chłopu opowiadać historię Polski, z pomocą tabliczek informacyjnych poszło mi nawet nieźle, aż się zdziwiłam, że tyle jeszcze pamiętam. 





Potem do Smoczej Jamy. Chłop był trochę zawiedziony, ale trochę mu przeszło jak zobaczył smoka. Który w dodatku zionął raz ogniem :-)



A potem przeszliśmy się wzdłuż rzeki z powrotem do apartamentu, bo byliśmy wykończeni po dniu wczorajszym. Zakwasy mieliśmy takie, że zastanawialiśmy się, jak damy radę podołać trudom kolejnej wycieczki.
A kolejna wycieczka była już z samego rana w dniu następnym, do Auschwitz. Mając trudności w indywidualnym zakupie biletów przez internet, jeszcze w Szkocji wykupiłam normalną, angielskojęzyczną wycieczkę w rekomendowanym biurze podróży, do którego booking.com dało nam piętnaście procent zniżki. Autokar poidjechał pod samiuśki apartament, godzinka jazdy minęła nam na oglądaniu filmu o Auschwitz, który był wprowadzeniem do dalszego zwiedzania. Nie powiem, ciekawy. 


Nie robiłam zdjęć. Tylko tyle ile tutaj. Mam ich pełno w aparacie z poprzedniej wizyty, wystarczy. I nie będę opisywać wycieczki, nie ma sensu. Na koniec zapytałam Chłopa czy mu się podobało. Skrzywił się lekko i odrzekł, że jak mu się miało podobać, to nie do podobania jest, a do refleksji raczej. No to właśnie o to mi chodziło. Żeby wycieczka była wartościowa i widziałam, że była. Miejsce zrobiło na Chłopie ogromne wrażenie, i nie tylko na nim. 


A po powrocie do Krakowa wybraliśmy się na dalszy rekonesans, czyli na Rynek. Jakoś magicznie chmury się rozstąpiły i ukazało się zachodzące słońce. Rychło w czas.  



A na Rynku dorożki...


I Mickiewicz.


Wytłumaczyłam Chłopu, kto to był Mickiewicz i że zakochani umawiają się na randki pod pomnikiem, więc zażyczył sobie pod Mickiewiczem zdjęcie. Jak zwykle, wyszły dwa bardzo udane :-)



A potem weszliśmy do Kościoła Mariackiego, ale nie wejściem dla turystów tylko normalnym. Nawet nie wiedziałam, że jest jakieś wejście dla turystów, w dodatku płatne. Ołtarz był jeszcze otwarty, jak zawsze zachwycający. Powiem szczerze, że Kościół Mariacki w Krakowie jest dla mnie jednym z najpiękniej wypornamentowanych kościołów, które widziałam. Chyba drugi po Bazylice Papieskiej. Dla Chłopa nawet bardziej. 


I jeszcze zdjęcie z zewnątrz. Akurat grano hejnał, o którym również musiałam opowiadać. 


Przepięknie podświetlony Teatr Słowackiego.



A potem zjedliśmy kolację w restauracji "Bazylia", którą mieliśmy tuż pod nosem i poszliśmy spać, bo następnego dnia musieliśmy wstać z samego rana. Wyruszaliśmy bowiem do Kopalni Soli w Wieliczce. 


Pogoda była piękna, jesienna.


Pospacerowaliśmy sobie chwilę po muzealnym parku.




A potem schodami w doł. I w dół. I w dół. We łbach nam się totalnie pozakręcało od tego schodzenia. 


W samym muzeum byłam w swoim życiu dwukrotnie, raz w osiemdziesiątym czwartym, a raz w dwutysięcznym. Za każdym razem wyglądało tam zupęłnie inaczej, zupełnie inaczej wyglądało tam również i teraz. 






Największa sala, wielkości sporego kościoła. Odbywają się tam różne uroczysości i koncerty, a nawet dwa dni wcześniej walka bokserska. 




Chłop był zachwycony. Podobało mu się wszystko, ściany z soli, podłogi z soli, rzeźby z soli, wszystko z soli.  Wycieczka główna trwała dwie i pół godziny.  


A potem poszliśmy na lunczyk do podziemnej kopalnianej restauracji. 


A potem udało nam się załapać na ostatni kurs podziemnego pociągu, który jak się okazało, zaczał kursować zaledwie dziesięć dni wcześniej. Mieliśmy szczęście. Ta część wycieczki okazała się być równie ciekawa, ponieważ maleńki pociąg wiózł nas przez "prawdziwą" kopalnię, widzieliśmy prawdziwe chodniki, niedostępne dla zwiedzających, ciemne tunele i wykopaliska. Na razie dostępne są dwie trzy stacje, ale w następnych latach mają uruchomić kolejny kilometr torów. Super przeżycie, naprawdę polecam. Kosztuje dziesięć złotych, nie majątek a jaka frajda!




Tam byliśmy.


A kiedy wyszliśmy z podziemi, zastaliśmy zupełnie inną pogodę. Pochodziliśmy sobie jeszcze po centrm Wieliczki, gdzie napotkaliśmy taki wspaniały trójwymiarowy mural chodnikowy




A potem poszliśmy zobaczyć coś co nazywa się "Zamkiem", a mieści się tam muzeum solniczek. 



Po powrocie do Krakowa obowiązkowo planty i znowu Rynek, bo Chłop chchaił koniecznie zobaczyć fabrykę czekolady, o której mu opowiadałam. Okazało się jednak, że fabryka przeniosła się w inne miejsce i właściwie zamieniła się w pijalnię czekolady i kawiarnię. A szkoda, bo kiedyś można było zobaczyć, jak się robi czekoladki i zamówić sobie różne figurki czekoladowe wyrabiane na miejscu, na naszych oczach. Szkoda. 


A na koniec weszliśmy do bardzo ciekawego baru, który pamiętałam z młodości. Było naprawdę fajnie, poza jednym. Zamówiliśmy sobie Koktajl Dnia, który okazał się kwaśnym drinkiem wlanym bezczelnie do szklanki z rurką, bez żadnych parasolek, fikuśnych kostek lodu czy czegoś fajnego, czego zazwyczaj oczekuje się od koktajlu, nawet szklanka była zwykła. I to za cenę, która nas powaliła lekko, bo 52 złote za dwa koktajle to cena w porządnym lokalu w Edynburgu. Za porządny napój alkoholowy. No cóż, płaci się chyba za atmosferę. 


A potem zjedliśmy sobie po porcji pierogów w bardzo popularnym barze pierogowym po studenckiej stronie Rynku i wróciliśmy pokrętną drogą do apartmamentu, bo byliśmy zupełnie wykończeni. 

Ciąg Dalszy Nastąpi...

wtorek, 7 listopada 2017

Wyprawa do Polski część 1

Jakże tu pisać o ostatnich wakacjach, kiedy o poprzednich jeszcze nie skończyłam? Do letnich wakacji trzeba będzie jeszcze wrócić, teraz skupię sie na październikowej wyprawie do Polski, bo była szczególna i bardzo udana. Szczególna, bo po raz pierwszy Chłop poznał na żywo moją rodzinę (przedtem znał ich tylko z fotografii i ze Skypa) i w ogóle zobaczył kawałek mojego starego świata.  Udało mi się już wrzucić wszystkie zdjęcia, posegregować i zdecydować, które nadają się do publicznego pokazania.

Zaczęło się od tego, że na lotnisku czekaliśmy ponad dwie i pół godziny na rodziców, którzy mieli świetny pomysł jechać objazdem. Bo ktoś im powiedział, że na autostradzie wielkie korki. Korek na A4 owszem był, kilka dni wcześniej, bo był podwójny wypadek i osoba, która rozsiała tę wspaniałą wiadomość, rzeczywiście stała tam dwie godziny, ale normalnie pomimo remontu, ruch odbywał sie na bieżąco, wolniej niż normalnie ale nie było postoju. Mówiłam to mojej mamie dzień wcześniej, bo wszystko w internecie sprawdziłam, śledziłam na bieżąco kamery internetowe, ale oni się uparli że przez Oławę będzie szybciej. Nie wzięli pod uwagę, biedni ludzie, że na lotnisko od tamtej strony trzeba przejechać przez caluśki Wrocław, a Wrocław to jest bardzo duże miasto, a jak jest w dużym mieście w godzinach szczytu to wiadomo. No i, zamiast jechać godzinę czterdzieści minut pomimo obciążenia na trasie,  zrobili trasę na lotnisko w ciągu zaledwie... pięciu godzin. Już dostaliśmy głupawki na tym lotnisku, staliśmy sobie w słonku i komentowaliśmy wszystkich przejeżdżających. W sumie, zamiast być w domu o piątej, byliśmy o wpół do dziewiątej. No ale to taki mały szczegół.

Pogoda była cudowna, 22 stopnie, słoneczko, wybraliśmy się więc następnego dnia z samego rana na zwiedzanie miasta. Obeszliśmy wszystko co było do zobaczenia, nie robiłam niestety wielu zdjęć. Pokazałam Chłopu moje liceum, kościół Wniebowzięcia, Szkołę Muzyczną, Dom Kultury z Teatrem, Wieżę Piastowską i Wrocławską, Rynek z Katedrą, Piękną Studnią i Fontanną Trytona, Kościół Piotra i Pawła, Urząd Miasta, Zabytkowy gmach Poczty, a potem poszliśmy sobie nad rzekę, gdzie rzucaliśmy kasztanami w kaczki. Oczywiście żadnej nie trafiliśmy.




Popołudnie spędziliśmy u rodziców na działce, gdzie mama dzielnie oprowadzała Chłopa po włościach, a tato tłumaczył technikę szczepienia drzewek owocowych. Oczywiście wszystko po polsku :-) Wieczorem odwiedziny całej hałaśliwej mej rodziny, a już nazajutrz rano wyjazd do Zakopanego. Z samego rana na przystanku autobusowym:


Podróż autobusem już znacie, pogoda ciągle była przewspaniała, a ja musiałam Chłopu tłumaczyć i opowiadać, co widzi za oknem. Aż się sama zdziwiłam, ile historii znam i jak wiele wiem o różnych miejscach. Gliwice, Katowice, Bytom, cały Górny Śląsk, Tychy, Oświęcim, Wadowice, Nowy Targ, prawie każda miejscowość to jakieś nowe informacje. Jak on to wszystko przełknął?

Zakopane powitało nas chmurami, ale robiło sie już późno, więc uznaliśmy to za normalne. 


Z przystanku autobusowego w Zakopanem poszliśmy piechotą do hotelu. Było to zaledwie dwadzieścia minut na piechotę, nie opłacało się brać taksówki, zresztą nie przyjechaliśmy tutaj żeby się wozić, tylko żeby jak najwięcej chodzić. Co do hotelu, to powiem uczciwie, że był to najgorszy hotel, w jakim było mi dane być w swoim dorosłym życiu, ale wybrałam go osobiście z jednego najważniejszego powodu. Nazywa się on bowiem "Hotel PRL". I uznałam, że będzie po prostu odjazdowo mieszkać w takim hotelu z epoki. Bo z epoki Ci on jest, oj jest. W pokojach niezbędne minimum, a wszystko takie śmieszne, staroświeckie, nawet kafelki w łazience. Z naszych czasów pochodzą chyba tylko żarówki, czajnik i telewizor i chyba kabina prysznicowa, bo baterie w umywalce to jak u moich rodziców w latach siedemdziesiątych i nawet kibelek z serii "płynie gówno na wysokiej fali". Hotel polecił mi mój syn, który był tam w lecie i teraz wiem dlaczego. 
Owszem, hotel bardzo staroświecki i tak nietypowy w tych czasach, że aż śmieszny. Niewygodne łóżko, ale spaliśmy tylko dwie noce, więc da się przeżyć. Za to super cena, świetna lokalizacja i Biedronka pod nosem :-)  


Jeszcze tego samego wieczoru wybraliśmy się na spacer po Krupówkach.


Nie wchodziliśmy do sklepów, bo zakupy nas nie interesowały, ale zaciekawił mnie jeden mały sklepik z aniołkami i wisiorkami różnego typu. Na zdjęciu tak samo widać jak w rzeczywistości, tyle  tam jest napchane.


A potem szukaliśmy czegoś do zjedzenia i kazałam Chłopu wybierać a ja wybiorę jutro. Mój warunek był tylko taki, że miało być z graniem. Po złażeniu całych Krupówek wybrał restaurację "Stek Chałupa", gdzie górale grali, wszystkie stoliki były zajęte, a mnie powaliło menu (chociaż podobne chyba jest tam w każdej restauracji), bo zajęło mi trochę rozszyfrowanie języka góralskiego.  


A następnego dnia z samego rana wybraliśmy się oczywiście na wyprawę w góry. W związku z tym, że Chłop tuż przed wyjazdem mi się trochę rozchorował, postanowiłam, że wjedziemy kolejką na Kasprowy Wierch i sobie stamtąd spokojnie zejdziemy. Z hotelu do Kuźnic, skąd odjeżdża kolejka, mieliśmy na piechotę dwadzieścia minut, czyli sami widzicie, jaka dobra lokalizacja. Wszędzie blisko. 



Na Kasprowym trzeba było trochę odetchnąć. 


A potem wejść na szczyt. 1987 metrów nad poziomem morza. 



Chwilę zastanawialiśmy się, w którą stronę iść, czy na Czerwone Wierchy czy na Świnicę, ale po zasięgnięciu języka u innych turystów uznałam, że na Czerwone Wierchy to trochę za długa trasa jak na stan zdrowia Chłopa. Poszliśmy więc w drugą stronę. 


Jak widzicie, słonko świeciło, niebo niebieściutkie, leciutki wietrzyk, mroźniutkie powietrze, jakieś trzy-cztery stopnie, cudownie wręcz. Słońce na poniższym zdjęciu jest dokładnie za budką. To była jedyna możliwość zrobienia normalnego ujęcia w tamtą stronę. 



Dobrze, że zabrałam ze sobą ocieplacz na szyję, przerobiłam go zatem na opaskę na uszy, bo jednak niewielki wietrzyk w połączeniu z temperaturą bardzo ziębił. 





Idziemy. Ten najwyższy szczyt to Świnica. Raczej nie nastawiamy się na jego zdobycie, widząc takie obrazki, ale ja chcę za wszelką cenę "zrobić" swoje dwa tysiące. 


Zostawiliśmy ślad w alei gwiazd :-)


Było trochę śniegu, który pod wpływem słońca zamienił się w lód. 


Z tego powodu wejście na Świnicę okazało się niemożliwe. W tym miejscu spotkaliśmy śmiałka, który wszedł na szczyt z drugiej strony, wędrując od Doliny Pięciu Stawów, ale był to bardzo doświadczony górołaz i odpowiednio wyposażony, powiedział, że bez raków i czekana niewielkie szanse. Z tego, co widzieliśmy na własne oczy, nie odważylibyśmy się nawet w tych rakach. Po drodze minęliśmy jeszcze kilku odważnych, wszyscy zawiedzeni musiali zawrócić ze Świnicy.  


I mam swoje dwa tysiące :-) A nawet pięćdziesiąt jeden wiecej! Ze szczęścia nie zauważyłam, że wcześniej przeszliśmy przez Skrajną Turnię, (2097 metrów!), a nawet na niej przysiedliśmy na kanapeczkę. Nie weszliśmy tylko na szczyt Pośredniej Turni, ponieważ szlak prowadzi bokiem.  Gdyby nie to, miałabym zaliczone 2128 metrów. 


Z powodu oblodzenia nie dało się zejść z Przełęczy Świnickiej planowanym wcześniej czarnym szlakiem, no po prostu się nie dało. Może jakieś pojedyncze osobniki w rakach dałyby radę. Wróciliśmy więc na Przełęcz Liliowe, a stamtąd czerwonym szlakiem w dół przez Halę Gąsienicową. 





Zrobilismy sobie postój przy Schronisku Murowaniec, gdzie skorzystaliśmy z toalety i zjedliśmy po czekoladce. 


A potem poszliśmy dalej, żółtym szlakiem w dół. 




Było naprawdę przepięknie, słonecznie, cieplutko. 




Na dole byliśmy około piętnastej. Chciałam jeszcze zobaczyć Wielką Krokiew, któa okazała się być... dziesięć minut na piechotę od hotelu. Ale zanim tam dotarliśmy na naszych zbolałych kończynach...


Napotkaliśmy takie oto zwierzątko. 


Ta wiewiórka zdawała się być normalnie czarna. Nigdy takiej wiewiórki nie widziałam. 


Tę parę młodą spotkaliśmy na szlaku. To miło widzieć, jak młodzi ludzie potrafią cieszyć się wspólną pasją, szczególnie w takiej pięknej chwili. 


I w końcu doszliśmy do Wielkiej Krokwi. Jako wielki fan skoków narciarskich bardzo chciałam zobaczyć z bliska tę kultową skocznię. Zaskoczyła mnie jej... niewielkość. Sama skocznia jest dużym i pięknym obiektem, ale te trybuny na dole wydają się znacznie mniejsze niż pokazują w telewizji. Nie mogliśmy wejść na górę, bo było już zamknięte, zresztą sama skocznia była jeszcze w remoncie. Teraz będę oglądać konkurs w Zakopanem w trochę innym świetle. 


A potem zmęczeni wróciliśmy na Krupówki, gdzie zastała nas ciemna noc. Ponieważ ja wybierałam restaurację tym razem, mój wybór padła na tę samą! W środku okazało się, że ludzie, którzy byli tam wczoraj, jedli też i dzisiaj. I wcale nie żałuję wyboru, bo jedzenie bardzo dobre, a atmosfera rewelacyjna.  


A tak na zakończenie tego udanego dnia wyglądała autorka wysmagana jesiennym tatrzańskim słońcem i podbarwiona szklanką lokalnego piwa.


Ciąg dalszy nsatąpi.