piątek, 3 maja 2013

Żółty kwiatuszek

Miało być dzisiaj bardzo nostalgicznie i uczuciowo. Nie z powodu Święta Konstytucji ale z powodu Ostatniego Dnia Szkoły Mojego Syna. Ponieważ jest mi niesłychanie smutno i mam w związku z tym strasznego doła jednak. To nie moja szkoła, nie moje zmartwienie, ale zdawać sobie sprawę zaczynam że coś się nieodwracalnie kończy i nigdy już nie wróci. Córka skończyła szkołę dwa lata temu, ale wtedy tego nie przeżywałam w ogóle, nawet byłam szczęśliwa myśląc że oto przed tobą drogie dziecko, nowa droga, nowe wyzwania, nowa przyszłość. Przyszłość córki okazała się całkiem pogmatwana i nie taka jak sobie rodzice byli życzyli. Ale jakoś sobie z tym poradziłam. A teraz, choć sprawa przyszłości Synusia jest ślicznie wyrysowana, zaplanowana i poukładana, i powinnam się cieszyć że to już, że nareszcie, to nie mogę, za to ciągle bym płakała. Bo mój maleńki synuś, który urodził się grubiutki jak baleronek, z prawdziwie męskimi barami, który dopiero niedawno wykrzykiwał wojowniczo wymachując plastikowym mieczem "Jesztem Kszeenaaaa!!!!", który nie wiadomo kiedy przerósł mamę i tatę i w ogóle wszystkich w rodzinie, kończy właśnie najważniejszy etap swojego życia, a potem to już tylko się wyprowadzi i koniec.
No dobra, miało być tkliwie i trochę było, ale ja nie o tym chciałam.
Zainspirowana wczoraj nowym blogiem Królowej Matki, ale pobudzona już wcześniej prezentacją jej prac wszelakich na jej wcześniejszym blogu, w dodatku zdopingowana ostatnimi poczynaniami Córki która to wymyśliła sweterek z wełny i z zapałem tworzy dzieło nie mając o dzierganiu żadnego pojęcia, postanowiłam i ja pobawić się w szydełkowanie. Ale ja, nie tak jak córka, jak się już zabieram do czegoś to się zabieram. Więc najpierw odnowiłam swą wiedzę na temat nazw podstawowych oczek, słupków, półsłupków, obejrzałam kilka tutoriali na youtube (które nota bene nie za wiele mi dały bo jak szybko obejrzała tak szybko zapomniała, tylko gdzieś tam dzwony dzwonią), dorwałam jakieś badziewne szydełko które zostało córce po użyciu zestawu do farbowania pasemek (na głowie oczywiście) oraz żółtą włóczkę którą chwilowo córka porzuciła ponieważ drugi rękawek sweterka ma być niebieski, a potem zaczęłam dziergać. Co miałam w zamiarach, nie wiadomo, w życiu swoim całym na szydełku zrobiłam tylko szalik w podstawówce na z-p-t (zajęcia praktyczno-techniczne) i kilka łańcuszków. Ale teraz, wzbogacona o wiedzę i motywację, w to drugie chyba bardziej, zmieniając projekt na bieżąco, wyprodukowałam coś co wygląda tak:


Można to sobie na przykład powiesić na firance:


Stop! To nie taki kolor tego kwiatuszka, tak to jest jak się robi Ajfonem przy użyciu lampy. Przecież być jeszcze biały dzień. Więc, można to sobie powiesić na firance:


Można spróbować czy pasuje jako ozdoba kota:



Chyba jednak nie za bardzo do twarzy Tigusiowi w tym kolorze. Może Migusi będzie ładniej:


Taaaaa, tej to nawet stado ptaków nie dobudzi jak już śpi. Ale przynajmniej ładnie się kontrastuje.
Może też żółty kwiatuszek posłużyć jako kolczyk. Chyba jutro zrobię drugi...


I co, jak mi wypadła moja pierwsza w życiu próba? Bo mnie się bardzo podoba, ha!

czwartek, 2 maja 2013

Podejrzane w drodze

W drodze do szkoły/pracy dziś rano.

- Mamo, zobacz, tam dziecko nie chce iśc, kładzie się na ziemi, hehe...
Patrzę, rzeczywiście, dziecię lat około dwóch-trzech, dziewczę pewnie co różowa spineczka na blond krótkich loczkach, różowa kurteczka, białe rajtuzki. Wije się jak piskorz na brzegu chodnika, na szczęście dróżka osiedlowa, samochody nie jeżdżą. Nad nią nachyla się biedna mamusia, wielka bązowa torba zwisa jej z ramienia, mamusia walczy to z torbą, to z córeczką.
- Jakaś durna ta mamusia, dlaczego jej nie podniesie? - pyta mój prawie-dorosły syn, metr osiemdziesiąt parę wzrostu.
- A podnosiłeś kiedyś takiego brzdąca, którego jedynym celem jest nie dać się podnieść? - syn nie podnosił. Patrzymy dalej, bo czerwone światło.
Mamusia próbuje dźwignąć opierającą się ze wszystkich sił latorośl, a ta już nie jak piskorz nawet, jak wężysko jakieś, ręce w górę, nogi wyciągnięte na maksimum długości, w dodatku tarzające się po chodniku we wszystkie strony, a matka biedna to dziecko, to torbę, to dziecko, to torbę...
- No i co byś ty zrobił z takim?
- Jak to co? Podniósł jakoś.
- Aha!? Podniósł!
Mała wciąż jak przyklejona do chodnika. Na szczęście w tej chwili zdarzyło się że umęczona walką mamusia wyprostowała na chwilę swe zbolałe członki, takoż aby torbę na ramieniu poprawić. Dziecię czując to bardziej niż widząc też postanowiło na chwilę zmienić pozycję, więc na ułamek sekundy podniosło się na wszystkie cztery łapy i w tym momencie, w tym oka mgnieniu, mamusia nie bacząc na torbę ześlizgującą się z powrotem z ramienia, złapała niesforną córeczkę wpół i podniosła do góry. Brawo dla mamusi za refleks!
Co się działo dalej nie wiem za bardzo, bo mamusia poniosła dziecię, zasłoniły ich krzaki, my ruszyliśmy bo zrobiło się zielone, ale zdążyliśmy zauważyć że niesie już małą na rękach w miarę spokojnie, tylko czerwień spływa po policzkach obu walczących.

Moje dzieci NIGDY nie wywinęły mi takiego numeru, a może już nie pamiętam :-)

wtorek, 30 kwietnia 2013

Droga

Taki piękny dzień dzisiaj, że aż grzech siedzieć w biurze. Skorzystałam więc skrupulatnie ze swojej przerwy na lunch i wyszłam. Postanowiłam przejść się dookoła.


Słoneczko rozkosznie świeciło, dobrze że założyłam dziś wiosenną kurtkę. Gdybym wiedziała to ubrałabym się dzisiaj odpowiednio. A tak - spódnica, koszula, buty na obcasie... Wyszłam z campusa i podziwiałam niedawno wyremontowane wejście główne. Codziennie mijam je tylko samochodem.


Potem wzdłuż murów, a raczej żywopłotów uniwersyteckich. Niektóre jeszcze się nie zazieleniły.



Po drodze mijam to co mężczyźni lubią najbardziej :-)


Potem skręt w boczną uliczkę. Domy raczej z tych skromniejszych, choć dość zadbane. Cudny widok na Arthur's Seat.


Uliczka nagle mnienia się w bardziej dostojną, domy większe, bogatsze. 


Wychodzę na główną(-niejszą) ulicę, którą przebywam codziennie w drodze do pracy. Zupełnie inaczej wygląda z perspektywy własnej osoby. Z samochodu nie zauważa się wielu szczegółow.




A tu już powrót do campusa. Studenci "opalają" się na trawce. Studenci i zielona trawka - to nieodłączna para od wiosny do jesieni. Gdzie tylko kawałek trawy rośnie tam znajdziesz w Edynburgu studenta.


A po drodze do mojego budynku mijam jeszcze pole narcyzowe


I przepiękną szachownicę
I białą szachownicę


I całe pole szachownic

Szkoda że tylko niektóre drzewa już mają wyraźne, choć malutkie jeszcze listki. Co roku kwitną o tej porze kasztany, teraz jednak... szkoda gadać. Nawet liści porządnie jeszcze nie widać.


Za to kwitną już miniaturowe tulipanki i coś co nie wiem jak się nazywa, ale rośnie tuż przed wejściem do mojego budynku. Mieszkają tam zazwyczaj... żaby.


Spacer trwał 51 minut, dystans 2680 metrów, 3851 kroków, 180 kalorii spalonych, wzniesienie terenu 27 metrów. Wiem to wszystko z aplikacji jaką mam na ajfonie i której używam do biegania bo jest na GPS-a i wszystko dokładnie podaje. Szkoda tylko że obuwie miałam... hm... lekko niedostosowane bo teraz stopy mnie bolą. Ale warto było.