czwartek, 1 września 2011

No i wreszcie poszły

A kiedy w Polsce dzieci idą do szkoły? - A kiedy w Polsce dzieci idą do szkoły? - A kiedy w Polsce dzieci idą do szkoły? - A kiedy w Polsce dzieci idą do szkoły?
To codzienne ostatnio pytania mojego Synka, który mimo że ma 16 lat i za rok robi maturę z matematyki, nie potrafi liczyć do pierwszego września.
No to wreszcie poszły. Niektóre z radością, inne ze strachem, jeszcze inne z niepewnością. 1 września jak świat światem dzieci rano, w białych bluzeczkach i granatowych bądź czarnych spódniczkach/spodenkach, niektóre z mamusią i tatusiem za rączkę, inne same lub z kolegami, jeśli zdarzyło się mieszkać blisko. Pierwszy dzień to nic, godzinka i tyle, rozdanie planu lekcji na następny tydzień, jakby nie mogli zrobić go od razu na cały rok. Powitanie z kolegami, może z nową panią, parę słów i do domu. Dopiero od jutra się zacznie, dźwiganie tych wszystkich książek i zeszytów, piórników i bóg wie jeszcze czego.
A swoją drogą to tutaj jednak bardziej mi się podoba. Nauczyciele idą do szkoły dwa dni wcześniej niż dzieci, dzieci przychodzą w środę, na gotowe, od razu na cały dzień do nauki. Oczywiście sprawy organizacyjne są jeszcze załatwiane, jak rozdawanie dzieciom zeszytów czy książek (tak, tak, bo tutaj rodzice nic prawie nie kupują, poza mundurkami), plan lekcji który jest stały i na cały rok. Jest Łatwiej też dla rodziców którzy nie muszą poświęcać dnia pracy żeby siedzieć z dzieckiem w domu gdy to wróci ze szkoły po godzinie. Tak więc moje dziecko chodzi już do szkoły dwa tygodnie, dlatego nie na rękę mu było że inne dzieci na świecie mają inaczej.
Kochane dzieci w polskich szkołach. Życzę wam żebyście znalazły powód do czerpania radości z nauki bo wiedza jest tym czego nikt nigdy wam nie zabierze. To czego się nauczycie, zostanie z wami na zawsze.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Spać się chce

Jest 15.20 czasu Greenwich, kiwam się nad planami budynków, coś tam zaznaczam, coś podpisuję. Już ze dwa razy głowa mi się zakiwała, oczy się zamknęły lub nie, nie dbam o to, bo nauczyłam się spać z otwartymi jeszcze na studiach. Co chwila sięgam po orzeźwiającą butelkę z zimną wodą. Jestem sama w biurze, Stefka na krótkim urlopie. W sumie to mogłabym nawet i się przespać. Nikt mi nie przeszkadza, nikt do mnie nie gada, czasami zadzwoni jakiś telefon, odpowiadam półsłówkami bo mi się gadać nie chce. Czasami odpowiem na jakiegoś emaila, a reszta może poczekać. Pogoda za oknem mizerna, jeszcze lato a tylko 15 stopni, nawet jak na Szkocję to nie za wiele, dobrze chociaż że nie pada.
Pójdę sobie zrobić kawę, jakoś przetrwać do tej 17-tej, chyba że zwinę się stąd szybciej, a na to się zanosi. Fajnie mieć taką pracę, jak to mówi moja córka, nic nie robisz, grasz sobie na komputerze cały dzień i jeszcze ci za to płacą. Ciiii, jeszcze szef usłyszy! To co, i tak nie rozumie po polsku.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Żyć mi nie dadzą!

Na wszelki wypadek zamknęliśmy kocią klapkę w sobotę rano, żeby nam nie zwiał. Nakarmiłam go dwie godziny wcześniej niż zwykle, raz że obudziłam się o piątej rano bo mi się pić chciało, a dwa że ten mój kot to czasami ma w samochodzie rewolucje żołądkowe więc jak już ma mieć to lepiej nie tak zaraz po jedzeniu. Mąż przyniósł z garażu kocią klatkę, przetarliśmy bo nieużywana była już długo i się zakurzyła, wyścieliłam dno miękkim białym ręczniczkiem i ... nie potrzebowaliśmy zaganiać kota bo sam wlazł. Chyba z ciekawości wlazł i chyba nabrał ochoty na ucieczkę, bo przy zamykaniu klatki mąż został potraktowany bardzo niedelikatnie kocim pazurem, tak że po założeniu plastra nie miał zamiaru kontynuować, więc zabawiał kota z drugiej strony klatki, kiedy ja w nerwach cała starałam się zamknąć ustrojstwo jak najszybciej się da. Udało się, wsiedli do samochodu, pojechali.
Do weterynarza mamy kawałek drogi, jakieś 15 minut bajpasem. W naszej miejscowości są dwie lecznice, ale my wybraliśmy tamtą z powodu że wszystkie usługi przez rok były za połowę ceny, taki to układ ma tamta lecznica ze schroniskiem z którego wzięliśmy naszego pupila. Sterylizacja, szczepienia, mikrochip, wszystko w jednym miejscu, więc zostaliśmy z nimi. No a jak pisałam, Tiggy ma rodzaj choroby lokomocyjnej bo zawsze zwraca mu się na koniec podróży, więc zawsze jest tak mąż prowadzi samochód starając się nie robić gwałtownych zakrętów a po rondach jeździć powoli i spokojnie, a ja w tym czasie balansuję klatką w powietrzu żeby kiciuś miał w miarę taki sam balans cały czas.
Byliśmy z nim już w lecznicy kilka razy, dwa razy na szczepienia i mikrochipa, raz bo go coś ugryzło w dolną wargę i mu napuchła i wyglądał jak buldog, a raz na kontrolę. Zawsze zachowywał się najlepiej jak to tylko było możliwe, cicho, spokojnie, może dlatego że w brzuszku mu się wszystko przewracało? Ty razem przeszedł samego siebie. Przez całą drogę kręcił się i wiercił, usiłując pazurami rozedrzeć drzwiczki klatki, a przy tym wydobywał z siebie całą gamę kocich miauków o które go wcześniej nawet nie podejrzewałam. Płakał nawet w lecznicy.
Kiedy już weszliśmy, przemiła pani weterynarz usiłowała przekonać go żeby z klatki wyszedł, ale nic z tego. Zaparł się, nie i koniec. Na szczęście klatka ma podnoszone wieko więc odpięliśmy a zdziwiony Tiggy znalazł się w całości na wierzchu. Pani wterynarz doskonale wie jak sobie z takimi radzić, toteż bez problemu zajrzała mu do oczu, uszu, pyska i wszędzie gdzie się dało, wymacała, wygłaskała, osłuchała, a ten zdrajca nawet próbował jej pazur wbić w rękę, ale mu się nie udało, no  może nie do końca. I kiedy tylko odwróciła się żeby nabrać szczepionkę, kot myk ze stołu na podłogę i dalejże zwiedzać. No to ja kota z powrotem na stół, a ten zaczął się tak wiercić że igła zamiast w kark wbiła mu się na wylot przez skórę, więc dawaj od początku. Pani doktor po szczepionkę, kot myk ze stołu, hop na parapet i patrzy jak tu zwiać, ale kraty w oknie mieli więc i tak by się nie dało. No to ja kota na stół, pani za kark, dwie sekundy i po wszystkim. Jeszcze tylko ważenie, ale on oczywiście nie mógł ustać spokojnie jak normalny zwierz tylko skakał i rzucał się na tej wadze jak szczupak na haczyku. W końcu nie chciał wleźć z powrotem do klatki ale jakoś daliśmy radę.
Po drodze znowu koncert, że nie ochrypł to się dziwię. W domu ostrożnie i powoli opuszczał klatkę, jakby z niedowierzaniem, co go teraz czeka. No ale już po wszystkim, skutków ubocznych nie było żadnych, choroba lokomocyjna nie dała znaku o sobie, super!
Za to od dwóch nocy nie można się wyspać, bo kot sprawdza co pół godziny czy żyjemy, bezczelnie wskakując na łóżko i depcząc co popadnie, a najbardziej boli jak nadepnie na włosy. A potem idzie na górę na swoje ulubione okno z którego ma widok na całą ulicę. I co chwilę tylko słychać - "łup" z parapetu na schody, potem tupot po schodach, potem całym rozpędem "trzask prask" przez klapkę na podwórko. I z powrotem. I tak w kółko.
A dziś w nocy obudziłam się około czwartej, bo klapka stukała i stukała, myślałam że Tiggy znowu jakiegoś rupiecia przytargał i nie może wleźć, idę więc do drzwi, kota nie ma. Patrzę przez klapkę - kot jest. Ale głowa jakaś mała i chyba kolor nie ten, zresztą ciemno było, ja zaspana, oczy na wpół otwarte. Słyszę "grrrrrrrr" po drugiej stronie, ale jakieś takie cienkie, mój kot ma bardziej basowe odgłosy. Patrzę dokładniej - Rudy! Kolega naszego kota, z którym ostatnio to nie wiem czy się lubią czy się czubią i kto za kim lata a kto kogo goni. Rudy wciąż jest dużo mniejszy od naszego, choć nasz do olbrzymów nie należy. I znowu to "grrrrrrr" i następne "grrrrrrgrrrr" - tym razem po mojej stronie drzwi. Tiggy. Stał z boku tak że go nie widziałam bo zaspana przecież byłam. I warczał. Jak pies. I tak to sobie te koty razem warczały na dwie nuty po obu stronach drzwi. Żyć mi nie dadzą, a co dopiero się wyspać!