środa, 21 sierpnia 2024

Dwa razy M czyli o Mediach (socjalnych) i Menopauzie

 Jeju jeju, trzy miesiące minęły od ostatniego posta, w którym chwaliłam się, że  zaczęłam niby wracać do "normalnego" życia. W planach miałam tak wiele, pisanie na blogu, książki, artykuły, wywiady. I co? I jajco. Nawet przestałam czytać cudze blogi. Długo zastanawiałam się, dlaczego nie robię tego co tak kiedyś lubiłam i na co przez wiele lat pracowałam, po czym wśród wielu przyczyn znalazłam dwie główne - social media i... menopauza. Na istnienie ich obu nie mam wpływu, natomiast mam wpływ na to, jak sobie z tym zacząć radzić.

Zaczęłam od menopauzy. Wypowiedziałam jej wojnę. Długo negowałam piętrzące się objawy i polemizowałam z lekarzami, że skutki nie są determinowane przez przyczyne. W międzyczasie zaczęłam zapoznawać się z wrogiem, w myśl zasady "Sztuki wojny" Suz Tzu, która mówi, że kto zna wroga i zna siebie, odniesie zwycięstwo w prawie każdej bitwie. Zaczełam to zapoznawanie niefrasobliwie i dość głupawo zresztą, jak się później okazało, od sięgnięcia po książkę Agnieszki Maciąg o menopauzie. Pierwszy rozdział - och i ach, jak pięknie, tak tak, mhmmmh, to naprawdę mądre. Ale im głębiej w las tym bardziej zaczęły mnie niepokoić wypierdy o joginach, medytacjach i homeopatii, a także porady co i kiedy jeść, ale wisienką na torcie była wyraźna krytyka medycyny konwencjonalnej i hormonalnej terapii zastępczej. Cóż, książki nie dokończyłam i doszłam do wniosku że nie będę już więcej sięgała po źródła celebrytek, którym się wydaje, że rozumy pozjadały bo dorobiły się kasy na ogłupianiu ludzi i mają tak zwane zasięgi. Wyjątek zrobiłam dla Katarzyny Nosowskiej, ale ona nie doradza w swoich książkach. 

Wracajmy do wroga. Zaczęłam poszukiwać prawdziwych informacji, czyli tych z naukowym źródłem. Znalazłam wiele, naprawdę wiele rzetelnych artykułów, stron różnych fundacji i for internetowych i stwierdziłam, że nie jestem sama, że jest wiele kobiet takich jak jak, które też tych informacji poszukują bo też się z tym samym wrogiem borykają. I wiecie co? Okazuje się, że dopiero teraz, w latach dwudziestych dwudziestego pierwszego wieku zaczęto otwarcie rozmawiać na ten, wciąż krępujący dla niektórych temat. Ja skrępowana żadnymi tematami nigdy nie byłam, bo naprawdę nic co ludzkie nie jest mi obce i mogę rozmawiać na różne tematy, a tym bardziej gdy trzeba szerzyć wiedzę, tę naukową a nie od Goździkowej i wujka Staszka. I ze zdumieniem zauważyłam, że jest wciąż wiele kobiet, które nie chcą na ten temat rozmawiać. No trudno, z koniem kopać się nie będę, każdy sobie robi jak chce, jedni chcą rozmawiać inni nie, nic mi do tego. 

Dziwnym trafem w pracy zorganizowano wtedy szkolenie pod tytułem "Jak radzić sobie z menopauzą". Było zorientowane głównie na managerów, żeby mieli świadomośc jak rozmawiać z pracownikiem(cą) przechodzącą trudny okres tak, żeby wszyscy byli zadowoleni. Nie będę o tym teraz się rozwodzić bo to nie o tym temat, powiem tylko szkolenie że otworzyło mi oczy na wiele spraw, na które, nawet jako kobieta nie zwracałąm zupełnie uwagi. 

Tak więc, doszkalając się, czytając, rozwijając wiedzę, pytając, rozmawiając, uznałam, że wroga już poznałam na tyle dostatecznie, żeby nie polec w walce. Ale wciąż negowałam jego istnienie. Uległam, kiedy padł ostatni bastion obrony czyli specjalistyczne badania w szpitalu. Postanowiłam, że wróg jest u bram i natychmiast coś z tym trzeba zrobić czyli jak nie pokonać to pokochać, a przynajmniej oswoić i zaakceptować. Zmieniłam koncepcję odżywiania, czyli niczego sobie nie odmawiać ale wszystko z umiarem. Jednych rzeczy jem mniej innych więcej i jem wtedy kiedy mój organizm się tego domaga a nie 5 razy dziennie bo trzeba. Stosuję więc tak zwany post przerywany, czyli jem gdzieś tak od 11 rano do 19-20 wieczorem w normalne dni. Z tym postem to było mi bardzo na rękę, bo kiedy o tym pierwszy raz przeczytałam, zrozumiałam że przecież ja tak żyję w weekendy praktycznie całe dorosłe życie. W dni pracowe jadłam śniadania bo trzeba, ale w weekendy i inne dni wolne wypijałam rano kawę i mi wystarczyło do obiadu czyli lunchu. Stało się jasne, że ja tych śniadań po prostu nie potrzebuję i eksperymentalnie przestałam je jeść. Jedyny wyjątek, że w pracy około 11 rano zawsze zjadałam jakieś owoce to i teraz zjadam. Dlatego, że jakbym tego nie zrobiła to już bym ich nigdy w ciągu dnia nie zjadła. bo ja owoce mogę tylko rano. A jakieś owoce trzeba jednak jeść. Taka karma :-) 

Wprowadziłam suplementy, nie dużo, tylko kolagen i olej MCT. O ile kolagen chyba pomaga o tyle olej nie wiem, skończę butelkę i zobaczę. Być może nie robię tego jak powinnam, bo sugerowane jest zwiększanie dawki zarówno kolagenu jak i oleju w miarę upływu czasu, ale ja pozostaję na najmniejszej, bo uznałam że nie będę się "uzależniać" a poza tym mam wrażenie, że taka sugestia to tylko chwyt marketingowy. I dobrze mi z tym. 

Dalej robię jogę, już nie w takim zakresie jak w czasie i zaraz po pandemii, ale oprócz tego ćwiczę aerobowo co najmniej raz w tygodniu, tak żeby się spocić i zmęczyć. W badmintona nadal gram ale ostatnio rzadko bo było lato a ja w lecie w zasadzie tego nie robię. Nie wiem jak to będzie w przyszłości, bo szykuje mi się operacja stopy, ale na razie jest jak jest. Staram się nie denerwować, chociaż wiadomo jak z tym jest, niektórych nerwów nie da się uniknąć. Alkohol piję ale w niewielkich ilościach i raczej okazyjnie, na razie lubię sobie od czasu do czasu posmakować jakiegoś drineczka. Chociaż zaczęłam się zastanawiać, czy nie rzucić tego w cholerę i mieć spokój. 

No i to tyle z oswajaniem wroga. Nie wspomniałam jednak o najważniejszym, czyli HRT, po polsku zastępcza terapia hormonalna. Zdecydowałam się na nią, bo o ile uderzenia gorąca w ciągu dnia mogłam jeszcze strawić, o tyle w nocy było to nie do zniesienia. Wiem, że istnieje ryzyko (jak ze wszystkim), ale korzyści przeważają w stopniu miażdżącym, więc na razie uzupełnienie hormonów w połączeniu ze zmianą stylu życia i aktywnością fizyczną mi służą i dobrze mi z tym wszystkim idzie. 

No to teraz przejdźmy do drugiej przyczyny mojego marazmu - Social Mediów. Ta sprawa jest bardzo skomplikowana, bo z jednej strony to jest bardzo przydatne i potrzebne narzędzie, a z drugiej strony ogłupiające i wyniszczające. Naprawdę, wiele książek możnaby o tym napisać i z pewnością wiele już powstało. Ja "istnieję" na Facebooku i Instagramie, zarówno prywatnie jak i ekhem(!).. profesjonalnie, mam też konto na Twitterze czyli X, ale nawet na to nie wchodzę, na całe moje szczęście nie mam konta na TikToku i nie zamierzam mieć. Z przykrością jednak muszę stwierdzić, że główną przyczyną mojego wycofania się z blogowania w 2020 roku był... inny blog. Zostałam wmanipulowana, albo raczej sama się wmanipulowałam we współpracę blogową z kilkoma osobami, a współpraca, pomimo że dobrowolna i niewymuszona, zaczęła się przeradzać w napominanie i ponaglanie połączone z bardzo niefajnym krytykowaniem przez osobę zarządzającą blogiem, z rodzaju tego zahaczającego o bullying. Gdy miarka się dla mnie przebrała, opuściłam towarzystwo i wycofałam się z życia blogowego. Tak, pomimo że to wszystko działo się w przestrzeni internetowej, więc niejako wirtualnie, czyli niejako nierealnie, w grę weszły osobiste ludzkie uczucia, które zostały bardzo zranione i trwało bardzo długo zanim się pozaleczały jako tako. Szkoda mi kontaktu, nawet tego wirtualnego, z niektórymi osobami, ale one wiedzą jak mnie znaleźć gdyby co. 

Uciekłam więc z budyniowego świata, od czasu do czasu coś tam wrzucając żeby nie zostać zapomnianą, rok temu jakby zaczęłam ponownie z nową weną ale potem umarł Tato i świat się poprzestawiał. A ja przeniosłam się na Youtuba, bo było mi łatwiej robić coś i słuchać co tam gadają niż siedzieć i czytać, co ludzie mają do przekazania na blogach. I tak, od filmiku do filmiku, czas leci a ja zamiast pisać to słucham i słucham, a w głowie mi się kotłuje i przewala, do tego stopnia że czasami zrywam słuchawki bo nie mogę znieść tego ciągłego jazgotu i tych wypierdzin, tego gówna, którym niektórzy youtuberzy i inni celebryci nas karmią. I wtedy wsłuchuję się w ciszę, a cisza uspokaja.

Czy Youtube to social media? W sumie to chyba nie, bo jest to platforma do dzielenia się nagraniami, ale czy ma oddziaływanie socjalne? Na pewno tak, przecież ludzie oglądają te filmiki, a większość z nich jest zrobiona profesjonalnie i ma znaczenie wyłącznie komercyjne zorientowane na zarabianie pieniędzy i jeśli nam jeden z drugim youtuber wmawia, że on/ona założył/założyła ten kanał wyłącznie po to, żeby być niezależnym i żeby przekazywać treści, jakie on/ona uważa za ciekawe i ważne, to wiedzcie, że to jest bullshit mający nas przekonać do subskrybowania, zostawiania lajków i komentowania, a co za tym idzie do zwiększania zasięgów, a co za tym idzie - kasy.  I o ile nie jest niczym złym zarabianie pieniędzy, nawet na Youtubie, to jest złym demoralizowanie społeczeństwa poprzez przekazywanie szkodliwych informacji i promowanie gówna zawiniętego w złoty papierek. I równie złym, a nawet ohydnym jest udział korporacji w robieniu z patologii milionerów i szerzenie tej patologii jeszcze bardziej. 

Wiemy już, że Instagram to wylegarnia patologii i udawany świat, Fejzbuk wydaje się wciąż być nieco bardziej przyziemnym medium, ale jednak coraz częściej zdarzają się przypadki cenzury wartościowych treści, bo algorytmowi się coś nie podoba. Nie będę długo szukać, dwa szybkie fakty z własnego podwórka. Gosi z Za moimi drzwiami zamknięto kanał, bo "promowała nielegalny handel zwierzętami", a mnie osobiście usunięto post z lutego, w którym napisałam o śmierci ojca. Bo algorytm uważa że post jest nastawiony wyłącznie na osiągnięcie lajków. Co chwilę widze rozpaczliwe posty ludzi, którym algorytm bez skrupułów usunął ważnie społecznie czy osobiście treści, a jednocześnie ten sam algorytm nie ma problemów z pozostawieniem treści obraźliwych lub promujących nienawiść. Żałosne po prostu. 

Zdywagowałam się trochę, wybaczcie :-) Chodziło mi o to, że te ogłupiające media zaczęły mi zajmować coraz większość część czasu a ja zamiast zabrać się za to co lubię robić, zajmuję się denerwowaniem na głupotę ludzką. Ciężko się z tym walczy, to jest uzależnienie i nie jest łatwo od tego uciec. Szczególnie gdy się chce promować własny blog, który zarasta mchem i paprocią. Tak więc, nie ucieknę od mediów społecznościowych ale od jakiegoś czasu ograniczyłam już Youtube i może mi to pomoże w kontynuowaniu bloga. Trzymajcie kciuki. Jeśli jeszcze chce Wam się czytać :-)

środa, 22 maja 2024

Iwona pastwi się nad sumieniem, moralnością i normalnością

Jest już maj, a właściwie się już kończy. Powoli, powoli wracam do "normalnego" życia. W momencie gdy to piszę, zastanawiam się, jak zdefiniować "normalność" w tym przypadku. Według Słownika Języka Polskiego PWN:

normalność

1. «bycie normalnym, zgodnym z normą»
2. «zdrowie psychiczne i fizyczne»
3. «życie toczące się według ustalonych, znanych praw i zwyczajów»

Definicji Wielkiego Słownika Języka Polskiego czy Wikipedii nie będę przytaczać, bo są zbyt obszerne i niewiele wnosza do moich przemyśleń. Pozostaję więc z tym co powyżej. Punkt pierwszy w całości odrzucam jako eufemizm, w ogóle co to jest za denificja, określająca normalność jako bycie normalnym? Normalnym czyli JAKIM? Wydaje się, że na to pytanie najbardziej może odpowiadać punkt trzeci, czyli być normalnym to żyć według ustalonych, znanych praw i zwyczajów. No OK, ale ustalonych gdzie, przez kogo? Znanych komu? Możemy się tu oczywiście wesprzeć dziesięcioma przykazaniami, z których trzy są dla mnie do wywalenia, choć rozumiem ich obecność w zestawie. Ale od czwartego wzwyż to przecież są to po prostu przepisy na człowieczeństwo. Popełnienie każdego z nich, nawet jeśli nie jest obwarowane oficjalnymi uregulowaniami prawnymi, wiąże się z poważnymi konsekwencjami w naszych osobistych życiach oraz życiach wielu osób bliższych i dalszych, znajomych i obcych. Dlaczego? Bo jesteśmy ludźmi, a w związku z tym mamy coś takiego jak sumienie, choć wielu z nas jest określanych jako osoby bez owegoż. Co jest zdumiewające to to, że można nie mieć sumienia, bo się pastwiło nad kotkiem czy pieskiem, ale można też nie mieć sumienia żeby zadeptać karalucha. Albo nie mieć sumienia żeby dokonać eutanazji na śmiertelnie chorym zwierzęciu i czekać aż samo odejdzie, ale też można nie mieć sumienia, żeby pozwolić na męczarnie śmiertelnie chorego zwierzęcia i właśnie tej eutanazji dokonać. 

To, co napisałam powyżej odnośnie sumienia, to sprawa bardzo indywidualna, bo dotyczy moralności, a tę każdy interpretuje we własny sposób. Biorąc moralność jako podstawę definicji sumienia, możemy się pokusić na stwierdzenie, że dzięki niemu (sumieniu) potrafimy rozróżnić dobro od zła, a dzięki temu oceniać postępowanie własne i innych ludzi. Sumienie kieruje się normami moralnymi, zależnymi od otoczenia społecznego i wychowania człowieka, a czynnikiem decydującym w postrzeganiu i przestrzeganiu tych norm jest poczucie winy, które występuje, gdy uświadamiamy sobie niezgodność własnego postępowania z tymi właśnie normami.

Psychologowie ewolucyjnie twierdzą, że moralność pomagała rasie ludzkiej w przetrwaniu. Wewnętrzne przekonanie o tym, co jest dobre, a co złe, pomagało ludziom jako grupie działać bardziej spójnie i dzięki temu skuteczniej walczyć o przetrwanie. Pewien amerykański psycholog, Lawrence Kohlberg, skonstruował teorię moralnego rozwoju człowieka, klasyfikując ten rozwój poprzez trzy poziomy, każdy z nich podzielony na dwa etapy.
  • Moralność przedkonwencjonalna
Etap ten przebiega w wieku przedszkolnym i wczesno-szkolnym. Dziecko kieruje się chceniem tego, co dla niego przyjemne i unikaniem tego, co przykre.

1. Posłuszeństwo i kara – w tym stadium charakterystyczny jest egocentryzm. Reguły przestrzega się tylko po to, by unikać kary. To, czy czynność jest dobra, czy zła, określają ich skutki. Punkt widzenia i interesy innych nie są brane pod uwagę.

2. Instrumentalizm – cechuje się naiwnie egoistycznym relatywizmem. Działanie dobre to działanie, które ma na celu dobro własne, a nie innych. Potrzeby innych są brane pod uwagę, jeśli rezultat ich działania jest korzystny dla własnego dobra.
  • Moralność konwencjonalna
Rozwija się około 13-16 roku życia. Młody człowiek zaczyna orientować się w konwencjach społecznych i dopasowuje pragnienia do konwencji. 

3. Szukanie aprobaty – człowiek postępuje moralnie, gdyż jest za to nagradzany przez innych ("dobry chłopczyk/dziewczynka", prawy obywatel, dobry chrześcijanin itd.). Działania moralne, to takie, które są społecznie akceptowane i odpowiadają oczekiwaniom rodziny, czy innej ważnej grupy. 

4. Zgodność z prawem – człowiek postępuje moralnie, gdyż popiera istnienie prawa, które nakłada i egzekwuje odpowiednie normy. Pojawia się szacunek dla autorytetów oraz przekonanie, że reguły społeczne muszą być przestrzegane. Zwraca się uwagę nie tylko na motywy działania jednostki, ale również na standardy zewnętrzne.

  • Moralność postkonwencjonalna
Ujawnia się po 16 roku życia. Człowiek jest w stanie spoglądać na to, co w danym społeczeństwie jest konwencjonalne jako na konwencjonalne; może być autonomiczny moralnie, może porównywać własne zasady moralne z zasadami innych.

5. Umowa społeczna – człowiek postępuje moralnie, a to, co jest słuszne, zależy od opinii większości w danej grupie społecznej.

6. Uniwersalne sumienie – człowiek ma świadomość uniwersalnych zasad moralnych, w których istnienie wierzył Kohlberg. O postępowaniu decydują wybrane przez jednostkę zasady etyczne. Gdy obowiązujące prawo wchodzi w konflikt z tymi zasadami, jednostka postępuje zgodnie z tymi drugimi.

Wedug Kohlberga człowiek zaczyna swój rozwój od pierwszego stadium i na ogół zatrzymuje sie w rozwoju na trzecim-czwartym. Szósty i ostatni, najwyższy poziom moralności charakteryzuje się rosnącą świadomością, że jednostki są bytami odrębnymi od społeczeństwa i że perspektywa jednostki może mieć pierwszeństwo przed poglądem społeczeństwa. 
Na tym etapie rozumowanie moralne opiera się na rozumowaniu abstrakcyjnym z wykorzystaniem uniwersalnych zasad etycznych. Prawa są ważne tylko wtedy, gdy są oparte na sprawiedliwości, a oddanie się sprawiedliwości pociąga za sobą obowiązek nieposłuszeństwa niesprawiedliwym prawom. Prawa są niepotrzebne, ponieważ umowy społeczne nie są niezbędne do moralnego działania. Decyzje podejmowane są kategorycznie w sposób absolutny, jednostka działa, ponieważ jest to słuszne, a nie dlatego, że unika kary, leży w jej najlepszym interesie, jest oczekiwane, zgodne z prawem lub wcześniej uzgodnione. 
Chociaż Kohlberg podkreślał, że istnieje szósty etap, trudno mu było zidentyfikować osoby, które konsekwentnie działały na tym poziomie. Naukowiec z Touro College Arthur P. Sullivan pomógł potwierdzić dokładność pierwszych pięciu etapów Kohlberga poprzez analizę danych, ale nie mógł dostarczyć dowodów statystycznych na istnienie szóstego etapu Kohlberga. 

Tyle o moralności, a jak to sie ma do normalności? To jest temat tak głęboki i szeroki, że nie mam ani wiedzy ani możlwości, żeby się w to zanurzyć, a poza tym myślę, że filozofia jest strasznie nudna. Ale zadam sobie pytanie: Skoro moralność określa normalność, to czy znaczy to, że jeśli w czasach obecnych obserwujemy postępowanie upadku moralności, to zmienia sie także społeczna normalność? Odpowiedzcie sobie sami, a ja tymczasem pomyślę jak zdefiniować wobec tego to, co napisałam w pierwszym akapicie tego wpisu. 

Myślę, że najlepiej określi to punkt drugi, czyli normalność potraktuję jako zdrowie psychiczne i fizyczne. Otóż, domyślacie się być może, jak się czułam przez ostatnie miesiące, a jak nie domyślacie się to Wam powiem, że bardzo kiepsko. Zamknęłam się w skorupie, nie chciałam widzieć ludzi. Nawet w pracy, nie mówiąc już o zobowiązaniach socjalnych. Z obowiązku dzwoniłam do mamy jak najczęściej, choć tak naprawdę nie mogę tego uznać za obowiązek, ja po prostu lubie moją mamę i lubię jak do mnie gada i opowiada mi te różne historie, z mamą mam bardzo bliska więź, powiedziałabym wręcz, że przyjacielską. Czułam się lepiej, gdy dzwonienie traktowałam jako obowiązek, bo miałam przynajmniej czym głowę zająć. Ale poza tym to zamknęłam się na ludzi. Od świąt (Bożego Narodzenia!) nie grałam w badmintona. Nie chciało mi się ćwiczyć jogi, nie chciało mi się nawet chodzić do kina. Nie chciało mi się malować, czytać, pisać, nie chciało mi się nawet pić alkoholu, co akurat mi na zdrowie wyszło. Oczywiście wszystko to odbiło mi się na włosach i skórze. W kwietniu pojechaliśmy na wakacje do Turcji. Obiecałam sobie i Chłopu, że nie będę prowokować żadnych stresów więc nie prowokowałam. Wakacje wspominam dobrze i faktycznie, bezstresowo, chociaż zdarzyło się, że się trochę zdenerwowałam, gdy kierowca autobusu zamiast do hotelu skręcił gdzieś w druga stronę i wywiózł nas daleko poza miasto, a my mieliśmy tylko godzinę do zamówionej kolacji, ale gdy poszłam i mu powiedziałam (kierowcy), ten zatrzymał inny autobus ze swoim (chyba!) kolegą, który za darmo nas zawiózł do hotelu, więc w sumie wszystko się dobrze skończyło i nawet się nie spóźniliśmy na kolację. A zaraz po wakacjach zaczłął się z przytupem maj, w który wkroczyła moja siostra z siostrzenicą, odwiedzając nas na weekend, jakby niezapowiedziana choć z kilkudniowym wyprzedzeniem, wprowadzając chaos i zamieszanie do mojego nudnego życia, wyrządzając mi tym samym okropną przysługe, wyciągając mnie spod kamienia. Było mi bardzo przykro, gdy wyjeżdżały, bo to były bardzo krótkie odwiedziny i chciałoby sie więcej. A potem w końcu zaświeciło słońce, wyszła marchewka i pojawiły się w ogrodzie pierwsze ślimaki. Do tej pory, a minęły nieco tylko ponad dwa tygodnie, obrobiłam cały ogród, posadziłam wszystko na działce, poprasowałam i pochowałam  ciuchy z wakacji (nawet mi nie mówcie, muszę kiedyś o tym specjalnie napisać!), urządziłam Chłopu skromne urodziny, odbyłam spotkanie grillowe z przyjaciółmi, obejrzałam Eurowizję, byłam raz u lekarza, siedem razy w kinie i dwa razy na badmintonie, a wczoraj nawet zagrałam mecz! No i jeszcze ułożyłam z Chłopem, ale w sumie w większości to ja sama, puzzle z 1000 kawałków i teraz się szykuje  do ułożenia "Starry Night" Van Gogha z 1500 kawałków i to będzie czad!
No i to właśnie miałam na myśli, że wracam do normalności. A całe to filozoficzno-psychologiczne gadanie to tylko dlatego, że mnie poniosło w trakcie.

A tak na serio - to na którym etapie moralności jesteście? ;-)


środa, 10 kwietnia 2024

O grzebaniu w ziemi, czyszczeniu rur od środka i pakowaniu.

Nie czuję się najlepiej. Fizycznie jest całkiem dobrze, ale wydarzenia ostatnich 12 miesięcy rzuciły mi się na głowę i cieżko mi się żyje. Nic mi sie nie chce, do pracy chodzę żeby chodzić, z ludźmi romawiam aby rozmawiać, ale tak naprawdę nie chce mi się spotykać ludzi, wydywać ich i wydawać do nich dźwięki. Od nowego roku nie grałam w badmintona, a ciało się jednak domaga jakiegoś ruchu więc chodzę, robię joge dwa razy w tygodniu i dwa razy porządne ćwiczenia aerobowe. po których jestem wykończona ale szczęśliwa. Ale najchętniej nic bym nie robiła, siedziałą i gapiła się w ścianę. Albo leżała i gapiła w sufit. 

Najgorzej jest się za coś wziąć. Bo jak się wezmę to już jadę z tym do upadłego, tak jak w ostatnią niedzielę, kiedy w końcu była ładna pogoda. Z samego rana poszliśmy z Chłopem na działki, żeby odbyć comiesięczne prace porządkowe na komunalnym terenie, Chłop porobił do dwunastej i poszedł do domu, bo miał do uzupełnienia jakieś sprawozdanie z pracy. A ja zostałam, porobiłam jeszcze parę godzin po czym na piechotę wróciłam do domu. Nie jest daleko, jakieś trzy i pół kilometra, choć pod górkę to szło mi sie świetnie, bo wiatr był naprawdę bardzo mocny z rodzaju prawie huraganu, który to prawie huragam zawiewał mi w plecy tak, że część drogi musiałam podbiegać, żeby nóg nie pogubić. 

Potem zjadłam kanapkę na luncz, a potem wróciłąm na działkę porobić na swoim, ale zanim wróciłam to pojechałam do centrum ogrodniczego zobaczyć co się dzieje w zakresie sadzonek. Zakupiłam paczkę nasion buraków i groszku, a także 10 małych sadzonek Calabrese czyli potocznego zielonego brokuła. No i rękawiczki ogrodnicze, ale jedyne jakie miali w moim rozmiarze były białe. Wzięłam, ale do dziś sie zastanawiam kto do jasnej anielki projektuje rękawiczki do grzebania w ziemi w jasnym kolorze? 

Pojechałąm na tę działkę. Przygotowałam skrzynię do uprawy w tunelu foliowym, przewożąc ze cztery taczki świeżo przerobionego naturalnego kompostu i mieszając z tym co już w tej skrzyni było, po czym poprzesadzałam brokułki do indywidualnych doniczek i postawiłam na razie w skrzyni, żeby przesadzić za dwa-trzy tygodnie na ostateczne miejsce. Potem nawiozłam i "zaorałam" skrzynię główną, do której wsadziłam małe cebulki, wysiałam sałatę, rzodkiewkę, buraki i groszek oraz jeszcze coś, ale nie pamiętam co. Zobaczę jak wyjdzie. Zostało jeszcze trochę miejsca na fasolkę zieloną i brokułki. ale to dopiero w maju. 

I tak zrobiła sie piąta wieczorem, wróciłam więc do domu i ugotowałam obiad, jakiś tam schab z pieczarkami, ziemniakami i warzywami na parze. Najlepsze było to, że ugotowałam brokuły, ale zapomniałąm je podać i następnego dnia musiałąm kombinować co ugotować do tych brokułów. Ale to nie o tym. Bo wydarzyła się mała awaria w kanale odpływowym na zewnątrz, który się był zatkał i nie wypuszczał wody ze zlewu w kuchni. Zabrała sie więc własnoręcznie za odetkanie kanalu. Zdarzyło się to już kiedyś więc miałam już przećwiczone co trzeba zrobić, z tym że zawsze robiłam to z Chłopem a teraz miałam ambicję zrobić to sama. Otóż po odsunięciu kratki kanalizacyjnej, przy pomocy specjalnie skonstruowanego sprzętu w postaci małej uciętej butelki po coca-coli zaczepionej na długim sznurku oraz długiego cienkiego kija trzeba było wybrać całą wodę z zatkanego kanału z całym tym świństwem, które tam zbiło się w jakąś masę ne pozawalającą na swobodny przepływ. Więc buteleczkę na sznureczku popychałam kijkiem do dołu, wyciągałam syf i wlewałam go do wiadra, aż wyciągnęłam wszystko, na końcu wsypując opakowanie sody oczyszczonej i zalewając wrzątkiem. Chłop pomógł mi jedynie w wywaleniu zawartości wiadra. 

Ale to nie wszystko. Kiedy zewnętrzny kanał się udrożnił, uznałam, że na pewno rury pod zlewem nie są aż tak przepływowe jak powinny być, więc poodkręcałam wszystkie i rzeczywiście, poprzyczepiany był do nich jakiś czarny szlam. Wzięłam więc wszystkie te kawałki rur, kolanek i zaślepek, wrzuciłam do wiadra i zaniosłam to wiadro do wanny. Nie, nie myłam rur w wannie, ona tylko służyła do postawienia w niej wiadra, żeby się nie rozbryzgało po ścianach jakby co. Po czym wyczyściłam te rury od środka. Tak. I teraz mam najczystsze rury odpływowe na całej dzielni. 

Powiem tylko, że byłam całym tym dniem wykończona, ale szczęśliwa. Niestety, wykończenie nie pozwala mi spać spokojnie, więc miotałam się z boku na bok całą noc, a potem był poniedziałek i brzydka pogoda, deszcz i zimno. I zdałąm sobie sprawę, ze wyjeżdżam na wakację już w piątek, więc jeszcze kilka dni trzeba chodzić do pracy, więc kiedy sie spakuję i tak dalej. I wiecie co? Jest środa a ja jestem spakowana tylko w swojej glowie. Ech...  

No i właśnie dlatego napisałam tego posta, żeby się pochwalić :-)