W sumie, to nie wiem czemu się tak denerwowałam tą blachą, bo po głębszych oględzinach dwa dni później (ociągałam sie ile mogłam) okazało się że żadnych zadrapań nie ma, a to co widziałam to byl osad po czyściku do piekarnika. Bo jakoś trudno było mi uwierzyć że to można porysować, po tym co ja z tą blacha robiłam. Jednak porządna niemiecka robota. Teść zrehabilitowany, ale problem na linii mycie ręczne - zmywarka pozostał i pozostanie na zawsze. Mamy po prostu różne style życia, a on za wszelką cenę próbuje mnie przekonać, że jego jest lepsze. No nie da się, ja jestem już niestety zupełnie dorosła i od dwudziestu pięciu co najmniej lat prowadzę swoje własne gospodarstwo domowe, więc mam swoje nawyki i metody i moje jest najlepszejsze dla mnie i koniec.
I tak to minęły święta. Wigilia jak zwykle była hitem, tym bardziej że córka się stawiła jak obiecała, a nie tak jak w zeszłym roku. Skromnie było jak na polską tradycję, tylko ryba po grecku, pierogi z kapustą i grzybami, barszcz z uszkami i dwa rodzaje śledzi. Chleb osobiście pieczony, kompot z suszonych śliwek i rodzynek i sernik z makowcem. Czyli to wszystko co lubię. Dzień świąteczny mieliśmy po brytyjsku, czyli indyk pieczony (nie nadziewany, bo o nadzieniu nikt nie pomyślał), ziemniaczki pieczone, pieczona marchewka i parsnip, który długo uważałam za korzeń pietruszki a jest to po prostu pasternak, brukselka gotowana i gravy czyli rzadki sos. I powinien być sos żurawinowy, którego zapomniałam zrobić, a przecież kupiłam świeże żurawiny. Zamroziłam, będzie na potem :-) A na deser był Christmas Pudding, czyli coś co nawet ciastem nie jest, nie wiem jak to nazwać, ale dość dobre. Po prostu deser z suszonych owoców. Kupiony w Aldi. Bo kto by to gotował.
W drugi dzień świąt, jak co roku miałam urodziny, więc kicha. W trzeci dzień świąt goście pojechali, a my mieliśmy w końcu czas na odpoczynek. Zrobiliśmy sobie więc wycieczkę po sklepach, bo mieliśmy jedną rzecz do kupienia, ale z powodu wyprzedaży oczywiście kupiliśmy więcej niż potrzebowaliśmy, a jeszcze więcej pozostało nie kupione, bo albo rozmiar nie taki albo kolor nie ten.
A dnia następnego (czyli wczoraj) uruchomiłam swoje zapędy artystyczne. Otóż bowiem zakupiłam byłam sama sobie w prezencie świątecznym dwa zestawy kolorowanek dla dorosłych, nie żeby jakieś zboczone tylko bardzo fajne z bardzo drobnymi elementami kolorowanki relaksujące. Chłop wygrzebał gdzieś z czeluści garażu kredki i pisaki i przystąpiłam do kolorowania.
Pierwsza strona z kolorowanki wygląda tak:
No to zaczynamy. Powiem szczerze, że zabierałam się do tego jak do jeża. Hmm.... kiedy to ja ostatnio kolorowałam. Osobiście to chyba ze trzydzieści pięć lat temu, a z dziećmi to dwadzieścia. Najpierw ostrożnie próbowałam wyobrazić sobie, co ja z tym wszystkim chcę właściwie zrobić.
Okazało się, że pisaki są stare a kolory dość ponure. Kojelny rząd kółek zrobiłam więc kredkami.
Ale kredki też okazały się do dupy. Twarde i stare. Łamały się przy każdej próbie strugania. No ale jak postanowiłam tak dokończyłam.


Zupełnie dokończone dzieło wygląda tak. Nie jestem zadowolona, ale ta próba dała mi bardzo dużo do myślenia. Kolejny dzień spędziłam na poszukiwaniu odpowiedniego sprzętu do rysowania. Bo postanowiłam, że nauczę się, Proszę Państwa, być artystką. Po przeczytaniu kilkunastu komentarzy, obejrzeniu kilkunastu demonstracji na YouTube i przemyśleniach własnych, zamówiłam zestaw 48 kredek Prismacolor Premier, zestaw 30 cieńkich pisaków Staedler Triplus Fine Liner i temperówkę do kredek Staedler. Przy okazji olśniło mnie, że moje dzieci przez całe swoje dziecięctwo używały drogich, bardzo dobrej jakości kredek, od Koh-i-Noor do Faber Castell, więc to dlatego ich obrazki są pomimo upływu lat nadal żywe i pełne kolorów. A poza tym, jak jeszcze raz zechca nazwać mnie złą matką to mam argument nie do odparcia. Zła matka nie kupuje dzieciom kredek Faber Castell i farbek Windsor & Newton oraz złotych strun D'Addario do skrzypiec. O!
I teraz mam przynajmniej wytłumaczenie dlaczego wydałam 50 funtów na kredki.
Przy okazji zapytam moje Czytelniczki i Czytelników, bo wiem że conajmniej kilkoro z nich para się sztuką, jakie macie doświadczenia z kolorowankami i kredkami, na co powinnam zwrócić uwagę, jak dobierać kolory, jaki sprzęt i tak w ogóle, jakieś porady dla początkującej "art-ystki"?
Fajnym artystycznym akcentem świątecznym był prezent od córki. Moje dwa koty oprawione w ramkę. Córka co prawda specjalizuje się w portretach ludzkich i zwierząt jeszcze (jak twierdzi) nie potrafi, ale ten obrazek odzwierciedla moje dwa kotwory bardzo dosadnie i z powodów sentymentalnych zawisł w gabinecie na ścianie sąsiadującej z moim biurkiem. Na której to ścianie mają zawisnąć te wszystkie motylki, koniki i tęcze.
A dzisiaj dorwałam w poświątecznej wyprzedaży dwa obrazy, na które polowałam od dłuższego czasu, naszej lokalnej artystki Shirley MacArthur. Oczywiście reprodukcje, bo na oryginały mnie nie stać, a poza tym ona sama oryginałów już nie ma bo wyprzedała. Wiszą sobie teraz moje kopie majestatycznie na ścianach przy schodach. Kolejne cztery zamówione przez internet :-)
A jak ja będę już Wielko Artystkom, to sobie sama takie namaluję i ponawieszam wszędzie, gdzie tylko będzie wolne miejsce. I Wam też wyślę, a co!