wtorek, 12 grudnia 2023

Motto życia

******

Motto życia: oczekuj najgorszego ale miej nadzieję na najlepsze. Zawsze się sprawdzało, to co teraz poszło nie tak???

******

9 listopada, w czasie naszych wakacji na Karaibach, dopadła nas nagła wiadomość, że umarł Dziadek. Choć informacja bardzo nas zaskoczyła i raczej się jej nie spodziewaliśmy, nie byliśmy w szoku. Raczej pogodzeni z losem. Wiedzieliśmy, że kilka tygodni wcześniej Dziadek upadł w łazience i złamał sobie biodro. Natychmiast przeprowadzono operację, zainstalowano mu sztuczne biodro, ale on już tego nie wytrzymał. Wdała się jakaś infekcja, potem zapalenie płuc, nawet podobno covid. No i zmarł w szpitalu, cicho, spokojnie, na środkach przeciwbólowych, trzy miesiące przed swoimi 103 urodzinami. 

Na szczęście tuż przed wypadkiem Dziadek zdążył się zobaczyć z niemal całą rodziną, która w większości przyjechała z Australii. Specjalnie na tę okoliczność drałowaliśmy do South Yorkshire przez ponad cztery godziny tam i ponad cztery z powrotem, jednego dnia. Ale warto było. Pamiętam pożegnanie z Dziadkiem, przytulał mnie bardzo długo i mocno, potem trzymał za ręce, zupełnie jakby się domyślał, że to nasze ostatnie spotkanie. Na szczęście zdążył się pożegnać z nami wszystkimi. Wujek Brian (młodszy syn Dziadka) i jego żona Rena, dowiedzieli się o śmierci ojca już w samolocie powrotnym do Australii...

Pogrzeb odbył się w ubiegły piątek, 8 grudnia. Pomyślicie: co?? Miesiąc po śmierci? No tak tu jest, tutaj nie wyprawia się pogrzebu od razu, tak jak w Polsce. Tutaj musi minąć kilka tygodni i moim zdaniem tak jest jakoś lepiej. Lepiej jest się oswoić z myślą, okrzepnąć z nieobecnością, poukładać w głowie i w życiu. No i dać szanse całej rodzinie na spokojne przybycie w celu ostatniego pożegnania.

Cóż było robić? Rodzina z Australii musiała wsiąść w samolot i ponownie odbyć bardzo długą podróż do Anglii, przybył też wnuk z Hiszpanii z rodziną. Reszta rodziny, mieszkająca w UK miała łatwiej. Poza nami, a właściwie poza moim Chłopem. Otóż Chłop mój, od października pracuje tymczasowo we Francji i z tej Francji na pogrzeb Dziadka się wybierał. 

Plan był taki - w czwartek Chłop przyleci wieczorem do Manchesteru, skąd ja osobiście go odbiorę. Potem pojedziemy do mieszkania Dziadka i będziemy tam nocować, w piątek będzie pogrzeb, Chłop sobie wróci spokojnie do Francji w niedzielę rano, a ja do domu, do Edynburga. Dodam jeszcze, że w każdą stronę Chłop musi lecieć z przesiadką, bo bezpośredniego samolotu do miejsca przeznaczenia w okresie zimowym nie ma. 

Więc w czwartek wyjechałam sobie o godzinie 17:00 z duszą na ramieniu, bo zimno, bo ciemno, bo 420 kilometrów. W dodatku otrzymałam od Chłopa wiadomość, że samolot jest spóźniony, więc jest szansa że nie zdąży na przesiadkę. No ale mówię, trzymajmy się planu i co będzie to będzie. możNo ale jadę. W połowie drogi następna wiadomość - Chłop nie zdążył na przesiadkowy samolot i utknął w Paryżu. Cóż było robić. Ominęłam lotnisko i pojechałam prosto do Dziadka. kolejna godzina dwadzieścia w trasie. Przyjechałam o północy, wykończona. Gadałam po drodze z Chłopem więc wszystko wiedziałam na bieżąco. Air France zajął się przesiadkowiczami naprawdę solidnie, dostali nocleg w Hiltonie, paczkę z prowiantem na kolację, bo restauracja już zamknięta, cały zestaw toaletowy łącznie z piżamą i grzebieniem, i voucher na zakupy na lotnisku. Następnego dnia rano samolot miał wylądować w Manchesterze o 10 rano, więc nawet w korkach spokojnie dojechalibyśmy na czas do domu, żeby się przebrać i zdążyć na pogrzeb o 13:30. Taki był plan.

Miałam wyjechać na lotnisko o 9 rano, żeby sobie spokojnie dojechać zanim Chop przejdzie przez te wszystkie kontrole. Tuż przed wyjazdem otrzymuję jednak wiadomość, że samolot jest opóźniony. Nosz qrva. Najpierw pół godziny, potem godzinę, potem jeszcze trochę. Ale trzymam rezon, wciąż jeszcze mamy szansę zdążyć, może na styk ale jednak. Przebrałam się już w pogrzebowe ciuchy, ustaliłam z Chłopem, że jego garnitur, buty, koszulę, krawat i buty zapakuję do samochodu i najwyżej się w samochodzie przebierze. No i jak powiedziałam tak się też stało. Dojechałam na lotnisko najszybciej jak mogłam, złapałam Chłopa prawie w przelocie, po drodze jeszcze napatoczył się wypadek ale nawigacja na szczęście znalazła alternatywną drogę. Na pogrzeb Dziadka zdążyliśmy cztery minuty po rozpoczęciu...

Nadeszła niedziela. Spakowaliśmy się i wyjechaliśmy z samego rana, aby zdążyć na Chłopa samolot do Amsterdamu, skąd przesiadka do miejsca przeznaczenia. Wysadziłam go na lotnisku, pożegnałam i wyruszyłam w długą droge do domu. Miałąm stałe połączenie z Chłopem, więc już wkrótce dowiedziałam się, że oczywiście samolot jest spóźniony, ale nadal sporo czasu w Amsterdamie zostało na przesiadkę, tak że spoko. Oczekiwałam przecież najgorszego więc co jeszcze mogło się wydarzyć??

No i się wydarzyło. W Amsterdamie okazało się, że z powodu wiatru większość samolotów jest odwołana, w tym oczywiście Chłopa. Następny samolot w poniedziałek rano. Kłopot w tym, że praca, że samochód na płatnym parkingu, a w dodatku kazali Chłopu nadac bagaż podręczny (z jakim leciał) do luku bagażowego, a że to lot łączony to walizkę zobaczy dopiero na miejscu przeznaczenia. Czyli w poniedziałek po południu. 

Cóż miał biedny zrobić? Nie dość, że cały dzień w Amsterdamie to jeszcze jedynie z laptopem, telefonem i reklamówką z kanapkami na drogę. Na szczęście przewoźnik (tym razem KLM) wykazał się i tym razem. Czyli hotel, kolacja, podstawowe środki toaletowe, taksówka z powrotem i voucher na śniadanie na lotnisku. Poza tym kupił sobie na terminalu koszulke do spania, dezodorant, majtki i skarpety do przebrania, za które KLM zwrócił mu pieniądze, bo przecież nie miał ze sobą zupełnie nic.

W poniedziałek rano oboje oczekiwaliśmy, że jakiś piorun z nieba spadnie, huragan się zerwie czy po prostu Holandię nawiedzi tsunami i zmiecie wszystko z powierzchni ziemi. Ale nic się takiego nie stało, Chłop (z opóźnienie, a jakże!) doleciał najpierw do Paryża, a potem już na miejsce przeznaczenia. Gdzie na szczęście czekała na niego jego walizka.

I to właśnie z tej historii tytuł tego wpisu i pierwsze w nim zdanie. I jakoś tak oboje jesteśmy zgodni co do tego, że Dziadek to wszystko widzi, śmieje się pod nosem i mówi do Chłopa bez słów: "Znowu się spóźniłeś..."


Do zobaczenia Dziadku!

poniedziałek, 27 listopada 2023

RZONT

Wiecie, że na temat politykie się raczej nie wypowiadam, bo nie chcę wsadzać kija w mrowisko, za dużo się już z ojcem swoim wykłóciłam. Ale dziś muszę, muszę to napisać po tym co zobaczyłam w internecie. 

Otóż Pan Prezydęt właśnie nominował nowy RZONT. Spójrzcie tylko!


No i co widzicie? No dobra, na górze pinokio (z małej litery bo na dużą nie zasługuje), to normalne, bo to jego rzont. Co jeszcze? Więcej babek niż chłopów. OK, to zapowiadał wcześniej więc nie dziwi aż tak bardzo. Chociaż może powinno w tej partii mizogynów. Widzimy typowo polskie nazwiska jak Jarosińska, Łukaszewska, Krajewska czy Dmowska. Oraz takie trochę nie-polskie, jak Gajadhur czy Szynkowski Vel Sęk. 

Ale co jeszcze widzicie, mili moi? No co? To ja Wam powiem, co ja zobaczyłam na pierwsze rzucenie okiem. 

Małek - kojarzy się z malenizną, prawda? Z maleńkością taką, maciupciością, jak ten cały rzont.

Ozdoba - no ladny chłop, trochęmu ryj spuchł ostatnio od tego nachapywania się, ale kiedyś był powiedzmy że taki nomen-omen, no to go wzięli do ozdobienia wspólnej fotografii. Jako ministra-nie-wiadomo-czego

Szczucki - to od szczucia. Samo się to skojarzenie narzuca, nie muszę nic dodawać. 

Kosztowniak - Oj ten to będzie drogi. Szczególnie, że jako minister finansów pewnie dostanie najlepszą odprawę za parę dni.

Bojemska - że się niby boi? nie dziwię się, po tym jak ją do ministerstwa rodziny i polityki społecznej wsadzili.

Gembicka - że niby ma dużą gębę to będzie pyskować jak jej rolncy będą podskakiwać.

Warchoł - oesuuu, no nazwisko jak nazwisko, ale czemu się tak niezdwuznacznie kojarzy?

Szefernaker - dla mnie to brzmi jak szacher-macher. 

Szynkowski Vel Sęk - szynka i sęk nie bardzo idą w parze, no ale rozumiem, że jedno nazwisko po mamusi a drugie po tatusiu? Ale dlaczego Vel?? Żeby brzmiało zagranicznie, bo wtedy lepsze szanse na ministerstwo spraw zagranicznych? 

No miał tupet i poczucie humoru ten pan na KA, który sam, jak się przyznał, dla pana premiera ten gabinet układał. Tylko obywateli żal...



niedziela, 19 listopada 2023

Kolejny pierwszy raz

Pierwszy oddech, pierwszy ząbek, pierwszy krok, pierwszy zjedzony w całości kotlet, pierwsza piątka w szkole albo pierwsza dwója, pierwszy przyjaciel czy przyjaciółka, pierwsza miłość, pierwszy pocałunek i tak dalej i tak dalej. W pewnym wieku zaczyna nam się wydawać, że wszystko już widzieliśmy i wszystko zrobiliśmy, a to czego nie zrobiliśmy to trudno. Ale to nie w moim życiu. U mnie tych pierwszych razów jest całe mnóstwo i w dodatku często. Może ja jestem jakąś poszukiwaczką przygód? A może po prostu zauważam więcj niż niektórzy, czerpię z życia garściami i uznaję każde doświadczenie, dobre czy tragiczne, za naukę na dalszą część życia?  

Koniec wstępu, teraz przechodzimy do konkretów. Nie wiem, czy się chwaliłam, ale chyba nie, bo to nie jest duma chwalić się porażką, że dwa razy w życiu próbowałam oddać krew. Raz przed pandemią i raz w trakcie. Prawdę mówiąc, samej by mi to do głowy nie przyszło, bo wydawało mi się, że z niedoczynnością tarczycy nie można. Chyba kiedyś nie było można, ale okazało się, że teraz nie ma żadnego problemu. Poszłam za przykładem, bo nie mogę powiedzieć że za namową, mojego Chłopa. Otóż on oddaje krew od wielu lat i kiedy wtedy, w 2019 chyba roku, przyszedł do niego list, że w tym a w tym dniu odbędzie się copółroczna akcja w naszym miasteczku, zaczęłam się zastanawiać. No bo tak - oddajesz te prawie pół litra krwi i te pół litra musisz jakoś w sobie odbudować. No a jak odbudowujesz krew? Produkujesz nową, świeżą, nieskalaną, która miesza się z tą starą i ją jakby odmładza, co nie? Pomijając to że co ileś tam dni i tak wymieniamy wszystkie komórki w swoim ciele, dostarczenie sobie nowej świeżej krwi musi w jakiś sposób nas odmładzać. I teraz tak - patrzę na swojego Chłopa - on ma już ponad pięćdziesiąt lat, żadnych zmarszczek i w ogóle wygląda jak młodszy kolega swoich rówieśników, to musi być to! No i wydedukowałam, że ja też się chcę odmłodzić, a że mam grupę krwi najlepiej schodzącą na rynku to przy okazji komuś się jeszcze przyda, dodatkowy bonus! No i poszłam z Chłopem tez pierwszy raz. 

Nakłuli mi palec, sprawdzili hemoglobinę (z za niską się nie da oddać krwi), położyli na leżance, posprawdzali żyły i uznali, że tylko z prawej ręki się nada, bo lewa żyła jakaś felerna. Mnie to wszystko jedno, aby poszło. Porobili tam co mieli porobić, popytali co mieli popytać, umieścili igłę w żyle i sobie leżę i czekam. Po pięciu minutach wszystko OK, po dziesięciu pan zaczął kręcić nosem, po piętnastu zakręcił kurek i powiedział, że niestety, nie udało się. Ja że jak się nie udało, nie ma krwi? No jest, ale za mało, zaledwie 200 mililitrów a ma być 450-coś tam. No to ja że mi się nie spieszy, mogę sobie tu poleżeć, ale on że nie, bo tylko piętnaście minut to może trwać, po tym czasie już coś tam się dzieje i że nie można. Ech, trudno. Mówi, żebym się nie martwiła, że to pierwszy raz i czasami tak się dzieje, organizm się buntuje bo to nowa sytuacja. I że następnym razem powinno być OK.

Następny raz przyszedł za jakiś czas, to co z tego że w pandemii, procedura taka sama tylko że w maseczkach. Poszliśmy z Chłopem, nakłuli, sprawdzili hemoglobinę, położyli na leżance i wszystko to samo. Pięć minut dobrze, po dziesięciu minut pan zaniepokojony mówi, że niestety ale chyba następuje przedwczesne krzepnięcie i że musimy przerwać. I że niestety się nie udało. Znowu, taka sama sytuacja. Pytam dlaczego, przecież jadłąm, piłam, przyszłam na piechotę, czemu? A on, że może za mło zjadłąm, za mało wypiłam, może za wolno szłam, że doradzałby mi na przyszłość trochę szybszy chód przed oddaniem krwi, żeby pobudzić krążenie. I że być może jestem jedną z tych nielicznych osób, które po prostu nie mogą oddawać krwi, ale żebym się nie martwiła tylko spróbowała jeszcze za jakiś czas.

Czułam się niefajnie po tym ostatnim razie. Jakaś niepełnowartościowa. Chyba trochę zaczęłam się oswajać z myślą, że ja nie jestem zdolna do utoczenia za mnie tego przysłowiowego pół litra. Czyli jest źle, nie będę miała nowej krwi i nie będę młodsza, buuuuuu....

Jakoś tak się złożyło po tym, że kiedy odbywało się u nas honorowe krwiodawstwo, my ciągle byliśmy na wakacjach. Owszem, można się umówić w dowolnym terminie, ale to jest w centrum Edynburga, daleko, parkingu nie ma, niewygodnie, więc nam się po prostu nie chciało. Ostatnim razem, w czerwcu, byliśmy niedługo po Sri Lance i ja w uczciwości swojej powiedziałam pani dokładny termin wyjazdu i okazało się, że niestety zabrakło mi kilka dni, bo Sri Lanka to obszar zagrożony malarią i musi minąć cztery tygodnie a u mnie minęło trzy z małym hakiem. A mój Chłop po prostu pomylił daty i sobie bez problemu poszedł i się odmłodził. Te chłopy to jednak mają tupet! 

Więc gdy wróciliśmy z Karaibów i zobaczyłam list, że można się zapisywać na oddawani krwi, to od razu weszłąm na stronę i sobie zarezerwowałam termin. A Chłop nie, bo Chłop aktualnie jest we Francji więc pozostaje mu odmładzanie francuskim winem i ostrygami :-) Ale to temat na oddzielny wpis, więc nie będziemy się teraz nad tym rozwodzić. 

Wiedząc, że mam termin na niedzielę, zaczęłam się niepokoić już w czwartek, bo czułam się odwodniona i nijak nie mogłam się nawodnić. A muszę Wam powiedzieć, że odwodnienie owszem, sprawdzam za pomocą wysuszonych ust, ale przede wszystkim za pomocą koloru sików. No więc piłam i piłam, a siki ciemne i ciemne. Myślę, może to po wakacjać odtrucie alkoholowe następuje czy coś. Zrobiłam sobie dżin z tonikiem w czwartek, a potem w piątek, żeby zredukować stres odtruwania, nieprawdaź ;-) W dodatku zaczął mnie boleć kark, to a hinina zawarta w toniku z dżinem wiadomo, że działa przeciwbólowo, więc z podwójną korzyścią sącząc powoli drinka postanowiłam, że sobota będzie dniem ostatecznym na nawodnienie a potem niech się dzieje co chce. 

W sobotę zrobiłam sobie sok warzywny w składzie: jabłko, marchewka, seler naciowy, parę liści jarmużu, kilka liści rzymskiej sałaty, cukinia (!) i kawałek świeżego imbiru. Dziwne, ale nie powiem, że niedobre, raczej powiem że dobre ale zastanawiająco ciekawe. Dodatkowo przez cały dzień sączyłam powoli wodę z butelki z rurką. nic dziwnego bo codziennie tak robię, ale tym razem robiłam to bardzo świadomie, raczej stawiając na jakość picia niż na ilość. I kiedy przyszła niedziela, czyli dzisiaj bo piszę na bieżąco), wypiłam sobie poranną szklankę wody z miodem i octem jabłkowym, potem mój wielki kubeł kawy z mlekiem, którą nazywam kapucinem, potem szklankę wspomnianego soku warzywnego, zjadłam śniadanie składające się z kromki chleba z masłem i grubymi plastrami Cambozoli (ser z niebieską pleśnią) i popiłam herbatą, to po tym wszystkim w końcu moje siki miały kolor pożądany czyli prawie przezroczysty. I to był znak że nawodnienie zostało przeprowadzone pomyślnie.

Denerwowałam się przed wyjściem zdając sobie sprawę, że to jest ostatnia próba i że gdy będzie powtórka z rozrywki to raczej mnie już nie zaproszą na tę darmową sesję odmładzania. No ale poszłam. Pamiętając rady pana z ostatniej sesji, szłam szybko, chwilami biegłam, popijając łyka wody co kilka minut. Nie zziajałam się bo było z górki, ale czułam sie rześko i fajnie. Ta sama procedura, pytania, kwestionariusz, blablabla, nakłucie palca, hemoglobina 15,7. Aż się przestraszyłam, że za dużo, zle pani się uśmiechnęła i powiedziałą, że raczej całkiem w porządku. 

Pod spodem - palec z hemoglobiną. 

Potem na leżankę, prawa ręka, podłączanie, upuszczanie krwi, co chwilę spoglądam na zegarek. Po pięciu minutach pani podchodzi i mówi, że ładnie jest, już ponad połowa i zaraz koniec. O, coś nowego! Myślę, kurde, może dasz radę, krwio jedna. Ale profilaktyczne zdjęłam szybko nogę z nogi (bo przypomniałam sobie, że mi pan ostatnim razem powiedział, żeby nie krzyżować nóg bo się blokuje przepływ krwi), zaczęłam kręcić stopami, machać palcami w lewej ręce i w ogóle taka uprawieć zespół niespokojnych nóg. Nie wiem, czy to pomogło czy nie, ale po dziesięciu minutach, a wiem bo przecież cały czas sprawdzałam, pani popatrzyła na worek i powiedziała, że prawie już, po czym urządzenie zaczęło pikać i pani odłączyła mnie od aparatury pytając jaki chcę soczek do picia - jabłkowy czy pomarańczowy. Wybrałam jabłkowy i kiedy go dostałam, zapytałam pani ile dokładnie krwi mieści się w tych workach z krwią. Otóż dokładnie to jest 476 mililitrów, powiedziała pani podając soczek. 

A na koniec każdy wybiera sobie batonika albo ciasteczko i ja sobie wybrałam wegańskiego KitKata, chociaż staram się bojkotować olej palmowy, ale chciałam spróbować a poza tym miał więcj batoników niż zwykły KitKat :-)

KitKat wegański - dla mnie nowość, całkiem smaczny. Chociaż nie wiem jak smakuje normalny bo jadłam tylko kilka razy w życiu więc nie pamiętam.

A teraz piszę to bo jestem szczęśliwa, że udało mi się w końcu oddać krew, być może uratować komuś życie a na pewno się odmłodzić. Już czuję jak mi się zmarszczki prostują! A na obiad zrobię sobie wielkiego półkrwistego steka!

A na koniec bohaterka dzisiejszego opowiadania, czyli moja prawa żyła :-)


Byłoby mi miło, gdyby ten post zachęcił któregoś(którąś) z Was do oddania krwi. Ja się nie zniechęciłam i za pół roku zrobię to znowu, mam nadzieję że tym razem znowu skutecznie.