środa, 26 lutego 2020

Coronavirus to to nie jest ale...

Dokładnie dwa tygodnie temu sie źle poczułam. Po lanczu zaczęło mnie trochę mulić, trochę kręcić w środku, no standard jak na byłego wrzodowca, pomyślałam że to jak co roku, dzień czy dwa pomuli i przestanie. Do wieczora doszedł ból głowy, brak apetytu, na badmintona nawet nie poszłam. Zległam na łożu i z trudem zasnęłam. W nocy kręciłam się z boku na bok, w brzuchu mi grało i kręciło, aż gdzieś tak koło trzeciej prawie wybiegłam do łazienki. Nie, nie wymioty, tylko takie rzadkie, z drugiej strony. Raz, dwa, potem jeszcze raz. Udało mi się zdrzemnąć na chwilę, kiedy zadzwonił budzik, ale byłam tak obolała i wykończona, że powiedziałam, pierniczę, nie idę do roboty. W dzień prawie nic nie jadłam, za to jeszcze parę razy poszłam do łazienki z tą samą przyczyną, aż w końcu wzięłam Imodium, takie porządne, arabskie, z samego Dubaju, po czym sraczka mi przeszła.  Ups, przepraszam za wyrażenie, wymsknęło mi się, ale jak już piszę to nie będę skreślać. 
Następnego dnia również nie poszłam do pracy, bo chociaż z "tamtym" już wszystko w porządku, to ciągle się czułam jak na grypie, tylko tak bardziej wewnętrznie niż objawowo. Na weekend niestety mieliśmy umówiona wizytę w Yorkshire, bo Dziadek miał wkrótce obchodzić 99 urodziny, to pojechaliśmy. Przyznaję, że z wahaniem pozwoliłam się uściskać, ale nic nie powiedziałam w nadziei, że to jednak tylko chwilowy kłopot żołądkowy. Dziadek z Teściem bowiem wybierali się na wakacje za tydzień w celu celebracji Dziadkowych urodzin (znaczy w zeszłą sobotę) i nie chciałam im psuć humoru.
Wróciliśmy w niedzielę, ja ciągle nie w stu procentach w formie, ale życie się toczy i trzeba wykonywac wszystkie czynności, nie tylko życiowe. Nadszedł wtorek. Chłop wrócił z pracy i przysięgam, jak go zobaczyłam to się trochę przestraszyłam. Biały na twarzy, telepiący się w dreszczach, zamarznięty na kość. Rozumiem, że zimno na dworze, ale on jechał samochodem z pracy. Zapakowałam go do łóżka, ugotowałam herbatkę, rosołek, dałam paracetamol bo gorączkę dostał, piżamę nawet dostał i termofor pod kołdrę. Nie nadeszła jeszcze noc, gdy sie zaczęło. "Przynieś mi wiadro bo czuję że będę rzygał". Przyniosłam. Ale nie rzyga. Upewniając się, że ma wszystko co potrzebne, zeszłam na dół zająć się swoimi sprawami, po krótkiej chwili usłyszałam jakiś rumor, jakiś hałas, wydawało mi się, że Chłop mnie woła, więc lecę na górę, mało kotów nie podeptałam. Chłop na kiblu, przed nim wiadro. Niestety, u niego wyszło z obu stron...
Cóż, tamta noc znowu nie należała do udanych, Chłop co chwila wstawał w tym samym celu, w którym ja wstawałam tydzień wcześniej. Rano nie poszedł do pracy. Mało co jadł. Niemal dokładnie te same objawy, z troszkę inną reakcją organizmu.
W sobotę Teść z Dziadkiem mieli jechać na dwutygodniowy cruise na Wyspy Kanaryjskie. Nie pojechali. Znaczy byli już w samolocie, lecieli od około dwóch godzin, kiedy  nagle ich zawrócono z powrotem do UK, z powodu tego że Wyspy Kanaryjskie zamknęli. Przyczyną nie był koronawirus, nie :-) Przyczyną była pustynna burza znad Sahary (Calima), która zapyliła całą okolicę i zamknięto lotniska na Gran Canarii, Lanzarote, Teneryfie i Fuertaventurze. No nic, umieszczono wszystkich pasażerów w hotelu na lotnisku w Doncaster, czekając na zmianę w powietrzu i na decyzję organizatora wakacji. Na szczęście, w niedzielę otwarto lotnisko na Teneryfie więc jeszcze tego samego dnia nasi wakacjowicze znaleźli się na wymarzonym statku. Urodziny Dziadka były wczoraj, tak że złożyliśmy mu z samego rana życzenia przez Fejzbuka, jak będzie w porcie to sobie przeczyta, bo na statku internet jest strasznie drogi więc mało kto korzysta.
Po powrocie a pracy wyśledziłam, że statek z nimi na pokładzie wyruszył właśnie Madeiry na Teneryfę. Ledwie podzieliłam się tym odkryciem z Chłopem, gdy na telefonie wyświetliły mu się dwa sms-y od ojca:
#1 "Utknęliśmy na Madeirze dwa dni zamiast jeden z powodu awarii silnika"
#2 "Zgadnij co Dziadek dostał w prezencie na urodziny. Biegunkę!"
Ups...
Żadna biegunka nie jest fajna, a co dopiero w wieku 99 lat.
Po dokładnej analizie przypadku uznaliśmy, że koronawirus to to nie jest, ale wykluwa się około 8 dni i jest jednak zaraźliwe. Podejrzewam, że dzisiaj teść siedzi na kiblu. Ale tego to się dowiemy w weekend, jak połączą się Skypem.
Mam nadzieję, że Was przez internet nie zaraziłam. Ale jakby co to weźcie Imodium, na pewno Wam przejdzie.

poniedziałek, 10 lutego 2020

Na zakupach.

Z powodu wykupienia kolejnych wakacji w te, że tak powiem, tropiki, odezwało się moje OCD, czyli jakby po polsku powiedzieć, zaburzenie obsesyjno-kompulsywne. W tym przypadku objawia się to natrętnym wyszukiwaniem jak największej ilości informacji na temat miejsca, kultury, infrastruktury, fauny, flory i pogody, a także zwyczajów i obyczajów tam panujących. Wciąż mam w pamięci Malediwy i pokąsanego przez komary Chłopa, ale żeby nie było to jego kąsają wszędzie, choć ja całe życie byłam przekonana, że to tylko do mnie się zlatują, że niby słodka krew czy coś. No to Chłop ma nawet słodszą, a ostatnie ekscesy komarowe mieliśmy w ubiegłym roku w Polsce. Chcąc temu zapobiec najbardziej jak się da, wyszukałam odpowiednie w tamte klimaty chemikalia do pryskania, z truciznami i bez, chociaż ja w te bez trucizny to nie wierzę bo niby skąd te ugryzienia? Wyszukałam też, że są specjalne ubrania z dożywotnią powłoką antykomarową i postanowiłam nam je zakupić. Oczywiście, jako typowy Janusz, postanowiłam zakupić je taniej w internecie po uprzednim przymierzeniu w sklepie. Wyszukałam, które sklepy paraja się sprzedażą tej marki, a że nie ma ich za wiele, postanowiłam odwiedzić je wszystkie w jeden dzień. Niestety, w sobote udało nam się tylko obejść trzy z nich, w sumie myślałam, że wystarczy. O ja naiwna! W dwóch markę co prawda sprzedawano, ale tylko dla mężczyzn, jakby kobiety nie jeździły w tropiki! No a co najgorsze, w asortymencie miały tylko albo odzież w wyprzedaży, albo w europejskie klimaty, tak jakby mężczyźni nie jeździli w tropiki! W ostatnim co prawda nie mieli tego konkretnego modelu, ale mieli COŚ podobnego, więc poprzymierzaliśmy, ustaliliśmy mniej więcej rozmiary i poszli.
W niedzielę pojechaliśmy więc do najbliższego Wielkiego Centrum Handlowego, gdzie miały być trzy sklepy z pożądaną marką, w tym jeden specjalistyczny. No i dopiero w tym specjalistycznym BYŁO! No ale ten konkretny poszukiwany model ubrania, czyli spodnie z odpinanymi nogawkami i koszule z długim rękawem, który można zawinąć do łokci, niestety tylko w wersji dla panów. I co? To co na Chłopie leżało wczoraj znakomicie w podobnym wydaniu, okazało się złym rozmiarem w tym kokretnym przypadku. A to, co leżało na mnie dobrze w podobnym modelu, teraz nie leżało wcale w modelu podobniejszym. Mało się nie popłakałam gapiąc się w lustro.
Nienawidzę kupować spodni. Mam głupi rozmiar, pomiędzy 10 a 12, gdzie 10 czasami trochę ciasno leży, ale 12 mogę sobie z dupy bez odpinania zamka ściągać. Wybieram więc zawsze 10, bo nie lubię podciągać spodni. No i wyobraźcie sobie mnie, stojącą w przymierzalni w tym specjalistycznym sklepie, wkładającą na dupę specjalistyczne spodnie w moim normalnym rozmiarze 10, które na tę dupę wlazły, ale dopiąć się to mogłabym może w siedemdziesiątym dziewiątym. Biorę rozmiar 12. Szlag mnie trafił. Na dupie zwisają jakbym narobiła w gacie, na udach powiewają jak chorągwie, ale w pasie... no cóż. Może dopięłabym się w osiemdziesiątym dziewiątym.
Poinformowano mnie w sklepie, że tych ubrań normalnie nie mają na stanie i mogą mi zamówić przez internet. Na wkurwie, z uśmiechem na ustach powiedziałam, że przez intenet sama sobie moge zamówić w dogodnym dla mnie czasie.
No i to by było tyle z moich "zakupów". Dobrze, że dla Chłopa przynajmniej udało się wycelować dokładnie w punkt, bo to o jego komary głównie chodzi. A ja? No cóż, ja sobie kupię w ciemno przez ten internet, najwyżej potem zwrócę.


sobota, 18 stycznia 2020

Dwa stare konie w parku rozrywki

A następnego dnia byliśmy z powrotem w Emiratach, tym razem w Abu Dhabi. Tak jak w Dubaju, w porcie Abu Dhabi nie można poruszać się pieszo, ale tym razem przynajmniej były podstawione darmowe autobusy, które podwoziły do granic portu. A potem się robi co się chce. My jednak postanowiliśmy zrobić coś, na co prawdopodobnie ja osobiście nigdy się już nie zdecyduję. A może się zdecyduję, w końcu do śmierci jeszcze trochę daleko, a przynajmniej taką mam nadzieję. Pojechaliśmy do Parku Rozrywki Ferrari World.


Co ja Wam mogę o tym powiedzieć - przepraszam wrażliwe uszy - po prostu JA PIEROLĘ! A w ogóle jak ktoś wrażliwszy to niech nie czyta bo tu będą przekleństwa.
Nie jest to największy park na świecie, jest raczej mały jak na światowe standardy, jest głównie pod dachem i jest po prostu cool.


Chwileczkę, chwileczkę, ale jesteśmy w Emiratach, a w Emiratach wszystko jest naj, więc o co chodzi?? Ha, więc chodzi o to, że pomimo że nie jest to największy park rozrywki pod żadnym względem, na moje nieszczęście jest tam NAJSZYBSZY rollercoaster na świecie i rollercoaster z HIGHEST NON-INVERTED LOOP - zupełnie głupio to brzmi po polsku, w każdym razie chodzi o kolejkę z najstromszym i najszybszym kablowym wzniesieniem i najwyższą pętlą nieodwróconą, znaczy że nie jest się do góry nogami. Podaję linki do tych atrakcji przy ich opisie, są po angielsku ale jak ktoś chce to sobie może chociaż pooglądać obrazki.
Najpierw poszliśmy oczywiście na Formula Rossa, czyli najszybsza na świecie kolejkę.


Osiąga 240 km/h i produkuje takie przyspieszenie, że musisz mieć założone specjalne gogle i nie możesz mieć na sobie niczego co mogłoby się odpiąć, mnie na przykład kazali ściągnąć klamrę z włosów.


Zanim napisze więcej przyznam, że na rollecoasterze byłam tylko raz w życiu, takim małym gdzieś pod Glasgow. Nie jestem również fanem karuzel, po prostu się boję. Wiele odwagi mnie kosztowął sam przyjazd do tego parku masakry, ale zrobiłam to w stanie całkowitej poczytalności i sama sobie jestem winna. Wsiedliśmy. Zapięto nas. Złapałam się kurczowo poręczy, zacisnęłam wszystkie mięśnie w oczekiwaniu. Ludzie w kolejce mogli słyszec mój oddech i na pewno widzieli tłukące się po klatce serce moje. A potem - KUURWAAA! Gdyby nie te gogle to oczy na pewno (!) wlazłyby mi do mózgu, chociaż po pierwszym ułamku sekundy zacisnęłam je z całą dostępną siłą i już dzielnie trzymałam zamknięte przez cały czas trwania ten wątpliwej atrakcji. A nie, skłamałam, bo pamiętam że spojrzałam przez mgnienie oka na Chłopa po mojej lewej stronie i on także się darł. Pozostały czas spędziłam na modleniu się do wszystkich bóstw świata, żeby mnie tylko wybawiły od niechybnej i nieuchronnej śmierci i jak najszybciej zakończyły te tortury.
Ulga po zatrzymaniu była tak wielka, że uśmiech nie chciał mi zejść z twarzy przez następne pół godziny. Albo i dłużej. Cały misternie zakręcony kok szlag trafił, ale zapięłam gumką i było dobrze. Nogi przede wszystkim, ale całe ciało także mi się trzęslo jeszcze przez długie chwile, chyba nigdy nie puściło aż do momentu, o którym powiem na końcu.
Po tym najstraszliwszym przeżyciu nie spodziewałam się, że coś straszliwszego mnie jeszcze spotka. O, jakże się myliłam... Ale nie uprzedzajmy faktów. Poszliśmy tymczasem poszukać czegoś mniej emocjonującego.


Na początek poszliśmy sobie na symulator Formuły 1, gdzie spowodowałam z pięćdziesiąt wypadków śmiertelnych własnych i innych użytkowników, a i tak przyjechałam trzecia. Potem było Viaggio in Italia, taki jakby symulator lotów przezd wielkim ekranem, bardzo malownicze wrażenia, tak jakby się leciało małym samolotem nad Włochami. Naprawdę fajne.


Potem było Made in Maranello, czyli kolejka z historyczną wycieczką przez fabryke Ferrari w Maranello, dość ciekawe i informatywne. No i takie coś dla małych dzieci, samochodziki w które ledwo zmieściliśmy dupy, jadące powoli przez miniaturowe Włochy. I mieliśmy przy tym spory ubaw oczywiście.


Jeszcze był pokaz kinowy o Enzo Ferrari i galeria Ferrari, a potem bardzo fajna kolejka 4-D pod nazwą Speed of Magic. Siedziało się w wagoniku z okularami 3D i to była chyba najfajniejsza rzecz w całym parku, bo zrobiliśmy ją dwa razy. Chciałabym żeby kino przysżłości takie było. Po prostu tak jakby się było w centrum historii, w dodatku ze świetnymi efektami trójwymiarowymi.


No ale nadeszła ta wielkopomna chwila, kiedy musieliśmy, po prostu musieliśmy zaliczyć Flying Aces, czyli tę drugą kolejką z NAJ. Oddalałam tę nieprzyjemność jak najbardziej mogłam, nawet zapowiedziałam, że tego nie zrobię, ale gostek od przechowywania bagaży z Chłopem mnie namówili. Przez całą droge do kolejki starałam się oddychać głęboko i powtarzałam sobie - to tylko roller coaster, tu się nie umiera, to tylko półtorej minuty i będzie po wszystkim. Bałam się jeszcze bardziej niż przez Formula Rossa, bo wiedziałam już co to jest roller coaster, a poza tym, co najważniejsze, widziałam kawałek przez okno.


Cztery krzesełka w rzędzie. Ślepy los wrzucił mnie na zewnętrzne siedzenie, stopy zwisały mi swobodnie, kurwa. Stopy. Wróć. To nie moje stopy. Ja nie siedze w zewnętrznym krzesełku, to stopy Chłopa. Poprawia sobie sandały, chyba żeby mu nie spadły. Moje sandały razem ze stopami opierają się kurczowo o kawałek rurki. Ręce zaciskają się na nie wiadomo czym. Oddech, serce, oddech, serce... Jedziemy. Chwilę pierwszego wjazu pamiętam, ale zaraz potem zaczął się wrzask, oczy zatrzasnęły się na kłódkę, a wszystkie członki kurczowo zacisnęły na czym się dało. Kuuuurwaaaa, ja pierdolę! Dobrze zapamiętałam instrukcję na dole, mówiła żeby trzymać głowę na oparciu, ale jak trzymać głowę na oparciu jak ją z tego oparcia normalnie po chamsku wyrywa?? Ja pierdolę, moja głowa, zaraz mi odpadnie głowa! Udało mi się przyciągnąć łeb do oparcia, ale nie na długo, siła odśrodkowa momentami była taka wielka, że przysięgam, gdyby nie te specjalne zabezpieczenia to byłaby z nas miękka miazga. A najgorsze, że ta kolejka była chyba z dwa razy dłuższa niż ta pierwsza. Miałam wrażenie, że nigdy się nie skończy, po kolejnym brutalnym zakręcie myślisz, że to koniec, a to dopiero początek następnego. Oczy dzielnie trzymałam zamknięte przez cały czas, z wyjątkiem oczywiście zerknięcia na Chłopa, który na szczęście też wrzeszczał. No ale przyszła kryska i w końcu wylądowaliśmy. Tym razem nie tylko drżały mi wszystkie mięśnie, tym razem lewa noga nie chciała mi iść razem ze mną. I chciało mi się rzygać. W celu uspokojenia poszliśmy sobie jeszcze na taras widokowy pooglądać tych samostraceńców bez zmysłu samozachowawaczego, którzy odważyli się na to szaleństwo. Nawet cały przejazd nakręciłam. A co!


Zostały nam jeszcze dwie atrakcje. Obie zrobiliśmy po dwa razy, bo po tym wszystkim co mnie spotkało, nic już nie wydawało się straszne. Turbo Track to reverse free fall coaster, nie wiem jak to można na polski przetłumaczyć, może kolejka grawitacyjna (opadowa) odwrócona? Taka zwykła mała kolejka po trzy osoby w rzędzie. Wsiada się, zamyka się oczy i się jedzie, najpierw powoli w górę na 64 metry, pod kątem około 90 stopni,  Czyli zupełnie pionowo. A jak się już jest na samej górze to wagonik obracając się wokół własnej osi spada z prędkością 102 km/h. Jak już wspomniałam, po tych wszystkich Flying Aces, bułka z makiem, pikus, sekund sześć. Oczywiście z zamkniętymi oczami. Za drugim razem otworzyłam jadąc pod górę. A potem jak zwykle :-)
A ostatni to był prawdziwy roller coaster! Nazywa się GT Challenge i z założenia ma być wyścigiem dwóch kolejek po dwóch sąsiednich torach, ale jedna nie działał więc jechaliśmy w pojedynke. To jedyny roller coaster, na którym trzymałam otwarte oczy i nie krzyczałam, a właściwie to się normalnie cieszyłam.


Było szybko, było fajnie, bez przegięć, po prostu dla starszych dzieci.
O mało się nie spóźniliśmy na autobus powrotny przez to wszystko. Jak zwykle, mieliśmy za mało czasu. Brak czasu to jedyny tak naprawde wielki mankament wakacji na statkach wycieczkowych. Tyle by się mogło więcej zrobić, zobaczyć, zwiedzić, gdyby nie trzeba było wracać do portu na określoną godzinę. No ale cóż.
Przez cały czas po tym straszliwym doświadczeniu z Flying Aces miałam gulę w gardle, kamień w żołądku i chciało mi sie rzygać. Nawet blisko godzinna podróż autokarem nie złagodziła żadnego z tych objawów. Dlatego też, zaraz po wparowaniu na statek, zamiast do kabiny udaliśmy się szybkim krokiem do najbliższego baru, gdzie poprosiłam o Black Russian i lufe tequili na przekąskę. Dostałam podwójną porcję, barman wiedział co robi :-) Dopiero po tequili mi odpuściło. Wódka jednak pomaga na stres ;-)