Moi Drodzy.
Witajcie serdecznie w Nowym Roku Anno Domini 2020. W nowej dekadzie. W Roku Szczura.
Cokolwiek by to nie znaczyło, jak będzie tak będzie. A teraz czas na podsumowanie - bo co roku jakiesś robię, to czemu teraz nie?
Na początek odpowiem na pytania zadane w poście dokładnie rok temu.
Iwona otrząsnęła się z tragedii. Ubezpieczalnie pokryła koszty z nawiązką. Migusia choruje na... bycie kotem. Iwona wybrała się z Chłopem w różne miejsca na świecie. Ilość wesel wyrównała się z ilością pogrzebów. Zima? Jaka zima?? W Walentynki były kwiatki i czekoladki, a kilka miesięcy później zostałam babcią :-)
No, ale to tylko odpowiedzi na pytania zadane rok temu. Podsumowanie właściwe to będzie dopiero teraz. Uwaga - żeby było ciekawiej- nie wszystkie informacje, o których teraz przeczytacie, znalazły się na blogu. No to Voila!
Styczeń.
Staliśmy się bezdomni. Ale zanim do tego doszło, dosłownie dzień przed przeprowadzką, dokładnie w miesiąc po poprzedniej tragedii z domem, wzięłam udział w kolizji drogowej z udziałem trzech samochodów. Ze mną na szczęście z przodu. Dupa zbita, samochód do kasacji. A ja na kilkudniowym zwolnieniu, bo nie byłam w stanie żyć. No ale żyć trzeba było i coś tam robić trzeba było, więc miesiąc minął nam na przeprowadzce, uspokajaniu zagubionych kotów, oglądaniu antelopów przez okno, nieustannych rozmowach z naprawiaczami domu i kupowaniu nowego samochodu. Jak ja przeżyłam tamten styczeń to sama nie wiem i nikt nie wie i się już nie dowie. I niech tak zostanie. Ament.
Luty.
Upiekłam pierwszy chleb w nowej maszynie, zapach pamiętam do dziś. Spacerowaliśmy w poszukiwaniu pierwszych oznak wiosny, które znaleźliśmy w ilościach hurtowych. Nagrałam pierwszy gadający filmik na Youtube, na szczęście nikt się nie zainteresował kanałem. W Walentynki Chłop się postarał i ukrył róże tak, że ledwo znalazłam. A potem ja ugotowałam romantyczną kolację, z muszlami, ślimakami, i różnymi takimi owocami morza, którą popiliśmy czerwonym winem i było bardzo romantycznie.... Zaczęliśmy poznawać tajemnice budowy naszego domu i tajemnice głupoty ludzkiej w postaci budowlańców.
Marzec.
Prace nad odbudową domu powoli zaczęły się toczyć, a ja zaczęłam toczyć coraz więcej piany z pyska na samą myśl o kolejnej konfrontacji z wykonawcą. No ale działy się też dobre rzeczy - zaczęliśmy planować kuchnię i wybierać. Kolory ścian, podłogi, kafelki, sprzęt AGD. To były rzeczy wyczerpujące ale także ekscytujące. Poza toczeniem piany z pyska i pary z uszu podczas każdorazowej inspekcji domu, działo się dużo i namiętnie. Na przykład północna premiera "Captain Marvel" na Imaxie. Duchy i inne potwory na strychu w tymczasowym domu. Albo zwiedzanie Muzeum, Galerii Narodowej i Galerii Obrazów. Albo wycieczka na wyspę Cramond i Lauriston Castle. A poza tym, ciągłe, nie kończące się problemy i niedomówienia z wykonawcą robót remontowych. Sam miód normalnie.
Kwiecień.
W Prima Aprilis nasza Alexa próbowała być dowcipna. Ale zaraz potem wykonawca popsuł mi humor na całych ładnych kilka dni. No ale powinnam być już przyzwyczajona. Tylko dlaczego, qurva, ja??? Kwiecień wystawił mnie na kolejną próbę nerwów. Jakoś przetrwałam, pewnie dlatego, że była Wielkanoc. Nagrałam kolejny jutuberski filmik, i żarłam pasztet w Wielki Piątek. A na koniec, po długim oczekiwaniu, poszliśmy na premierę "Avengers - End Game". I przynajmniej film nie zawiódł naszych oczekiwań. Nie tak jak różni ludzie.
Maj.
No czego oczekiwać o maja? Było cudownie. Koty chodziły po stole, a my jeździliśmy sobie elektrycznym samochodem, spędzaliśmy rocznicowy weekend w kinie, w łóżku i w restauracji. A potem trafił mnie szlag. Nie pierwszy raz i nie ostatni zresztą. no ale czego się można było spodziewać po budowlańcach? Wisienką na torcie było zamówienie za małych drzwi do kabiny prysznicowej i próbowanie wmówienia mi, że nie da się inaczej. Że trzeba założyć stare, pęknięte. Wtedy to właśnie miarka się przebrała. We wtorek 7 maja. Zrozumieli, że jak mówię to mówię i zrobili to co im kazałam tak jak im kazałam. I w dupie miałam, że ośmieszam właśnie pół brygady remontowej, z kierownikiem projektu na czele. No ale... maj był piękny. Cieplutki. Ostatni spacer na Braid Hills, sekscesy w krzaczorach pachnących wanilią. Kwiatki w ogródku. Koty w ogródku. Wróciliśmy do domu.
Czerwiec.
Czekaliśmy, czekaliśmy i się doczekaliśmy. Na świat przyszła Esme i od tej pory wszystko się zmieniło. Córka przeżyła bardzo ciężki poród, ale dość szybko doszła do siebie, aby po dwóch tygodniach znowu wylądować w szpitalu. Akurat wtedy, kiedy zaczynałam wakacje w Polsce. Wakacje były niejako wymuszone wydarzeniem rodzinnym, na które zdecydowaliśmy się pojechać, bo być może to ostatnia okazja, żeby zobaczyć rodzinę w całości. Odwiedziliśmy okolice Karpacza i Jeleniej Góry, czeski Adrspach, a potem Wrocław, Nysę, Mazowsze, a całą polską eskapadę skończyliśmy w Warszawie.
Lipiec.
Zaczął się w Warszawie, która nas pozytywnie zaskoczyła. A potem wróciliśmy do domu, w którym zastaliśmy zarzyganą przez koty wykładzinę, zalaną podłogę w kuchni i cieknący kibel, na szczęście na samym dole. Cieknący kibel wraz z cieknącym kaloryferem w kuchni i otaczającą go podłogą naprawili panowie w ramach gwarancji. Zarzyganą wykładzinę próbowaliśmy wyczyścić sami, z fatalnym skutkiem ale mam to gdzieś. Tajemniczą plamę na podłodze w salonie wyczyściliśmy sobie sami, przy pomocy sztuczki chemiczki. Jak ktoś ma podobną to zapraszam, podam sposób. Aha. I byłam z wnusia na spacerze. I z Chłopem na Holy Island. I z całą załogą z pracy na rejsie statkiem po zatoce. I w Princess Street Gardens. Oraz odkryłam, jak nazywa się moja jabłonka. James Grieve. Fajnie, nie?
Sierpień.
Dostałam zaproszenie do szpitala na warsztaty żywieniowe w celu wyeliminowania objawów jelita drażliwego. Dowiedziałam się ciekawych rzeczy na temach dość skutecznej diety zwanej FODMAP.
Spędziliśmy weekend w Filey i Scarborough. No i oczywiście wiele godzin na Edinburgh Festival. 16-17 pokazów? Chyba tyle, nie pamiętam dokładnie. Najfajniejsze były spotkania z dawno nie widzianymi znajomymi. Szkoda, że tak krótnie. Zdołaliśmy wybrać się jeszcze do Sekretnego Bunkru Szkocji, który jak widać nie jest taki sekretny, jeśli go znaleźliśmy :-) Wnuczka rośnie :-)
Wrzesień.
Miesiąc zaczął się wycieczką nad wybrzeże, w pobliżu elektrowni jądrowej Torness. Bardzo fajny spacer w kierunku Dumbar, nigdy tam jeszcze nie byłam. Dwa razy opiekuję się wnusią. Dochodze do wniosku, że niemowleta są bardzo wymagające :-) Do Edynburga przyjeżdża ekipa Fast and Furious, udaje mi się być na planie zdjęciowym i zrobić kilka zdjęć dublowi Vin Diesela. Kupujemy z synem samochód. A poza tym, czuję się wypalona.
Październik.
Kupiłam sobie nowe buty i nowe lakiery do paznokci. Pilnowałam wnusi, kiedy rodzice byli w kinie, jakie to cudowne dziecko. W sumie, jak teraz patrzę, to październik upłynął mi na zakupach, zakupach i jeszcze raz zakupach. No i na wyzwaniu pisania 10 dni pod rząd. Udało się. Piekliśmy z Chłopem ciasta, oglądaliśmy kwiatki w ogródku i szykowaliśmy się do wakacji. Tak to właśnie było.
Listopad.
Tuż przed wyjazdem na wakacje gościliśmy córkę z wnusią. A potem pojechaliśmy w świat. Ale zanim pojechaliśmy, popsuł mi się samochód, na szczęście szybko i sprawnie został naprawiony w dwa dni, w czasie których miałam samochód zastępczy. Dobrze, że mam fajne ubezpieczenie. No to pojechaliśmy. Londyn, Jordania, Zatoka Omanu i Fujairah, z międzylądowaniem w Dżibuti. Dubaj, Abu Dhabi, Doha, pustynia Al Wakrah. I jeszcze raz Fujairah, a na koniec Muscat w Omanie. A potem to już tylko czekanie na grudzień.
Grudzień.
W grudniu nie działo się właściwie nic. W pierwszy weekend na podwórko przypałętał się bażant, udało się nam go przegonić przez płot na pole. Śmialiśmy się potem, że wygoniliśmy świąteczny obiad :-) Zakupiłam żywą choinkę. Na choince zawisł mały aniołek z imieniem Esme. Poza innymi bombkami, oczywiście. Zakupy zrobiliśmy wyjątkowo wcześnie, już osiemnastego grudnia skończyłam pracę, w sam raz na premierę ostatniej odsłony Gwiezdnych Wojen. Obejrzeliśmy premierę wraqz z dwoma poprzednimi filmami, w sumie dziesięc godzin w kinie. W sumie było warto, i tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Syn nie przyjechał na święta, wspólnie uznaliśmy, że tak będzie lepiej. Córka spędziła święta z dopiero co upieczoną rodziną w Hiszpanii, a my spędziliśmy je w małym gronie z teściem i dziadkiem. Za dwa miesiące dziadek kończy 99 lat i być może to jego ostatnie święta. Dlatego tak. Spokojnie, zrobiłam skromną wigilię, z barszczem z uszkami, pierogami z kapustą i grzybami, rybą w warzywach (że niby po grecku) i trzema rodzajami śledzi. A w pierwszy dzień świąt pieczeń z trzech ptaków (kaczka, gęś i kuropatwa) z pieczonymi ziemniakami, marchewką, brukselką i tym białym co wyglada jak pietruszka i nazywa się parsnip. Taki normalny brytyjski świąteczny obiad. A w drugi dzień świąt to nie wiem co jadłam bo mi było wszystko jedno. W końcu to były moje urodziny. A po świętach goście pojechali, a my obejrzeliśmy tradycyjnie kilka filmów w kinie i telewizji, a nawet zaczęliśmy i skończyliśmy dwa seriale - Mandalorian i The Witcher. No i co jeszcze? W ostatnią niedzielę roku wygrałam świąteczny turniej badmintona, po którym dochodziłam do siebie aż do nowego roku. A Sylwestra spędziliśmy tradycyjnie w gronie znajomych, alkohol lał się strumieniami i w całkiem miłych nastrojach przywitaliśmy nowy 2020 rok. Nową Dekadę. Rok Szczura. Oby to był Lepszy Rok...
Żadnych postanowień noworocznych nie będzie. Poza tym, że chcę schudnąć 7 kilo, chcę nauczyć się tańczyć tango, chcę zacząć biegać i jeździć na rowerze, a także biegać za wnuczką, która za parę miesięcy zacznie chodzić. No i chcę jechać na wakacje gdzieś daleko. To tyle :-)
piątek, 3 stycznia 2020
wtorek, 31 grudnia 2019
Oby nam się!
Święta święta i po świętach, nadchodzi Nowy Rok (do niektórych już przyszedł), a na moim blogu posucha jak była tak jest. Nawet, jeśli jeszcze ktoś nie zauważył, nie zmieniłam jak co roku tapety bloga na zimową. Ale nic nie martwcie się, Kochani Moi, bo wszystko kiedyś się kończy i na mój marazm osobisty też przyjdzie niedługo kryska jak na tego tam Matyska.
A tymczasem pozwolę sobie w ten ostatni wieczór tego, niezwykle obfitego w różne wydarzenia roku, złożyć Wam najlepsze życzenia na ten czający się tuż za rogiem, młodziutki i nowiutki 2020 rok. Oby był dla Was udany, pełen nowych wyzwań i iszczących się powoli marzeń, pełen wyzwolenia od tego co Was tłamsi i rujnuje. Kochajcie się i kochajcie innych, aby każdy dzień był dla Was powodem do czekania na ten następny.
Kocham Was.
A tymczasem pozwolę sobie w ten ostatni wieczór tego, niezwykle obfitego w różne wydarzenia roku, złożyć Wam najlepsze życzenia na ten czający się tuż za rogiem, młodziutki i nowiutki 2020 rok. Oby był dla Was udany, pełen nowych wyzwań i iszczących się powoli marzeń, pełen wyzwolenia od tego co Was tłamsi i rujnuje. Kochajcie się i kochajcie innych, aby każdy dzień był dla Was powodem do czekania na ten następny.
Kocham Was.
poniedziałek, 23 grudnia 2019
Dnia czwartego, ale także Wesołych Świąt!
A czwartego dnia było tak. Już poprzedniego wieczora zapowiedziałam Chłopu, że rano nigdzie nie idę, nie wstaję, w doopie mam śniadanie, potem se zjem, przecież żarcie jest cały czas, co to trzeba się zaraz na śniadanie zrywać na wakacjach? Więc czwartego dnia rano skoro świt, o ósmej trzydzieści Chłop się zwlekł na śniadanie, a raczej mruknął coś w stylu: Zobaczę jaka dziś pogoda (a jaka miała być? No słońce przecież) i poszedł. O ósmej czterdzieści siedem wparował do kabiny z okrzykiem na ustach:
- Zgadnij gdzie jesteśmy!
- O, niech zgadnę, piraci somalijscy nas porwali i jesteśmy w Afryce?
- No to pierwsze to raczej nie, ale drugie - zgadłaś!
- Co??? - jeszcze wciąż zdziwiona, zapytałam całkiem retorycznie.
- Jesteśmy w Dżibuti.
- Kurde, i dopiero teraz mi to mówisz? - wyskoczyłam z pieleszy, wciągnęłam jakieś spodenki na gołą dupę i koszulkę bez biustonosza, wskoczyłam w klapki i w biegu już zapinając włosy w kucyk, krzyknęłam raczej donośnie:
- Komórka! Gdzie jest moja komórka??
Znajdnąwszy - znaleziwszy - znalazłszy (nic nie poprawiać, tylko sobie niepotrzebne skreślić) szybko komórkę, wybiegłam z kabiny.
Na szczęście na windę nie musiałam długo czekać. Po chwili byłam już na najwyższym pokładzie, razem z tysiącem innych ludzi przechylającym się niebezpiecznie przez burtę. Z jednej strony statek mielił błotnistą wodę jednym ze swych silników, z drugiej widać było coś co się szumnie nazywało portem, co prawda stały tam jakieś budynki ale całość przypominała raczej szemraną okolicę portową gdzieś na afrykańskim wybrzeżu, na którym przecież jednak byliśmy. Prawdziwe Dżibuti - ja nie mogę! Afrykańskie słońce od rana prażyło, a afrykańscy pracownicy portu uwijali się jak muchy w smole. Czyli normalka. I jeszcze coś - ambulans. Aha! Oświeciło mnie. Ktoś zachorował. Tylko dlaczego właśnie tutaj? Okazało się, że około piątej nad ranem, gdy pędziliśmy wzdłuż wybrzeży Arabii Saudyjskiej, żeby nas piraci nie dopadli, jakaś kobieta zachorowała. Na tyle poważnie, że kapitan zdecydował się na odbicie z kursu do pierwszego z brzegu portu. właśnie w Dżibuti. Co się kobiecie stało, nie dowiedzieliśmy się. Ale co się stało w Dżibuti to dowiedzieliśmy się jakiś tydzień później, rozmawiając z sympatycznym pracownikiem załogi. Otóż Afrykańcy, kiedy dowiedzieli się, że dopływamy i prosimy o pomoc, zamiast wysłać łódź ratunkową (bo mogli, bo było blisko, bo tak byłoby najlepiej), wysłali komunikat, że niestety, nie mogą wysłać łodzi ratunkowej bo coś tam coś tam, tylko musimy podpłynąć do portu i spędzić w nim kilka bezsensownych godzin. Bo - cumowanie w porcie kosztuje. No i to by było na tyle na temat gościnności afrykańskiej. Nic nie zrobią bez pieniędzy. Ten przystanek kosztował właściciela statku, czyli naszą firmę turystyczną, dwadzieścia sześć tysięcy dolarów. Prawdopodobnie zostanie zapłacone z odszkodowania kobiety, ale kurde! Można to było zrobić za dwa tysiące. No ale nie w Afryce, jak się okazuje.
A potem dzień był jak codzień, z tym wyjątkiem, że dowiedzieliśmy się że Wielka Brytania cofnęła właśnie stan zagrożenia w Zatoce Perskiej i wracamy do oryginalnego planu podróży. I w dodatku wszystkie upusty, któr nam dano z powodu wcześniejszej zmiany zostały uhonorowane. Yupiii!!
Ale -
No właśnie. Nastała noc. Następnego dnia mieliśmy zacumować na krótko w porcie Fujaira, a potem na dwa dni do Dubaju. Tymczasem, około trzeciej nad ranem, obudziły mnie jakieś dziwne głosy na korytarzu. Ktoś jakby przechodząc powtarzał...
- Słyszysz to? - zapytałam, cała w nerwach, Chłopa.
- Słyszę. Ciiii... - Chłop nasłuchuje.
"Kod Alfa, Kod Alfa, kabina 2073, kabina 2073, kod Alfa, kod Alfa..." kroki ucichły. Chłop też to słyszał. Trochę, mówiąc szczerze, odetchnęłam z ulgą, bo mi się nie przesłyszał ani nie przyśniło. A przysięgam, miałam wrażenie, że to przez sen. Ale niepokój mnie nie opuśccił aż do rana. Naprawdę myślałam, że piraci i te sprawy...
Pogłoski szybko się roznoszą. Zanim zjedliśmy śniadanie, dowiedzieliśmy się, co znaczył ten kod Alfa. W kabinie 2073 mężczyzna doznał rozległego zawału serca. Nie przeżył. Miał tylko 47 lat.
Jego śmierć pokrzyżowąła wszystkim plany. Jak się dowiedzieliśmy później, kapitan słysząc o zawale zboczył z kursu, w kierunku najbliższego portu w Arabii Saudyjskiej. ale zanim do niego dopłynęliśmy, ambulans nie był już potrzebny. Natomiast manewr spowodował dość spore opóźnienie, co sprawiło, że w Fujaira byliśmy dopiero wieczorem, tyle, że zdążyliśmy wyrzucić na brzeg pasażerów kończących rejs. I nieszczęsnego pasażera także. Tak że zamiast do Dubaju, pozostaliśmy w porcie Fujaira,
Ale o tym któregoś z kolejnych razów...
A tymczasem, Kochani Moi, ponieważ Święta już dosłownie tuż tuż, pożegnam się z Wami najlepszymi życzeniami szczęścia, zdrowia, pomyślności i tego wszystkiego co się z powodu Świąt składa. Żeby się Wam udało spędzić je jak najlepiej, to znaczy tak jak chcecie, bez gotowania albo i z gotowaniem jak ktoś lubi, po prostu na luzie. Odpoczywajcie, Ludziska Drogie, odpoczywajcie...
A foto pod spodem to autentyczne zdjęcie z dzisiejszego wieczornego spaceru.
Wesołych Świąt!
Subskrybuj:
Posty (Atom)