Dokładnie tydzień temu przywieźli nam rzeczy do domu z przechowalni. Niby roboty zostały zakończone dzień wcześniej, niby poprzedniego wieczoru dom został posprzątany. Niby. Cóż, jak wiecie, trochę mam inne standardy niż przetarcie blatu szmatą. Więc cały piątek spędziłam na szorowaniu czego się tylko dało. Połowa kuchni (bo druga połowa wciąż czekała na dokończenie), salon, wszystkie parapety, dwie łazienki (dwie pozostałe wciąż czekały na dokończenie), lampy i kaloryfery "od środka". Na większość się rzeczywiście nie zwraca uwagi w codziennym życiu, ale ja po prostu nie mogę jak mam gdzieś plamkę z farby. No to szorowałam. Moje zwłoki odebrał wieczorem Chłop i zawiózł na ostatnią noc do lokalu tymczasowego. Hurraaa!
Powiem tylko, że dyspenser chłodnej wody z nowej lodówki uratował mi życie, bo w Szkocji akurat wtedy zrobiło się dość ciepło i bardzo słonecznie. Chłop nie był za bardzo do niego przekonany na początku, ale sam wychłeptał połowę, więc dyspenser jednak się przydaje.
W sobotę zapakowaliśmy niezbędne rzeczy i koty i pojechaliśmy do domu.
Biedne kotełki całą drogę płakały, ale w domu na nowo odżyły. Tiggy znacznie lepiej adaptuje się niż Migunia, pewnie dlatego, że jego życie jest sterowane żarciem. Migusia, cóż, jest kocim niejadkiem, dla niej życie to nieustająca czujność. Niemniej jednak, od pierwszych chwil widać było, że koty czują się u siebie. Wydawało się, że doskonale pamiętają wszystko, chociaż czuły się trochę niepewnie przez nowe zapachy. Nie chowały się jednak, nie wyglądały na wystraszone. Od razu jak zobaczyły kocią klapkę, chciały dać dyla z domu, ale nie pozwoliliśmy oczywiście. Ale klapkę musieliśmy zastawić ciężkimi pudłami, inaczej rozwaliliby chyba wszystko w pył.
No a my, zaczęliśmy się rozpakowywać. W sumie, wybaczcie mi, ale nie za bardzo pamiętam co robiliśmy w tamten weekend. Doprowadzaliśmy chałupę do porządku. To powinno wystarczyć.
W niedzielę koty dostały wychodne. Radość była wielka a nasze obawy bezzasadne.
W niedzielę po południu pojechaliśmy do tymczasowego domu spakować to co tam mieliśmy. Zeszło nam ładnych parę godzin. W poniedziałek mieliśmy wypożyczonego vana, więc pojechaliśmy, zabraliśmy wszystko i przewieźliśmy do chałupy, po drodze zahaczając o Ikeę, żeby zakupić regały, bo stare zostały zniszczone w czasie zalania. W poniedziałek przyjechał do chałupy stolarz, dokończyć instalację kuchni i wszystkie inne duperele, które zostały do zrobienia.
Ha. Ha. Ha. Oczywiście nie dał rady sam w poniedziałek, więc we wtorek przysłano posiłki, które to pracowały w pocie czoła dzielnie aż do wczoraj, po to żeby i tak zostawić kilka niewielkich spraw do dokończenia. Powiedziałam przy tym kierownikowi projektu, że sobie nie życzę żadnych malarzy z powrotem w domu, chociaż jest trochę do poprawki. Nie chcę już żadnych facetów kręcących się po domu z brudnymi łapami. Sama sobie powoli wszystko skoryguję, przynajmniej wiem że będzie tak jak chcę. Wczoraj na przykład odkryliśmy, że w przedsionku pozostał na szybie kawałek taśmy klejącej, którą przykleiłam światełka na święta. Widocznie ten kawałek taśmy przeoczyłam. A panowie malarze co? Taśma zachodziła trochę na ścianę to ją sobie zamalowali zamiast odkleić! Mam ich dośc. Najgorsze, że drzwi do naszej sypialni się same nie zamykają, bo trą o dywan. I nikt nie chce za to wziąć odpowiedzialności. A ja powiedziałam, że nie podpiszę zakończenia robót dopóki to nie zostanie rozwiązane. Zobaczymy.
W każdym razie, jesteśmy już z powrotem na swoim, powiem szczerze, że nie wiem co się dzieje, czy ja się starzeję (to chyba najgłówniejszy powód) czy jaka inna cholera, ale te dwa lata temu, kiedy się tu wprowadzaliśmy, wszystko szło jakoś łatwiej. Po pięciu dniach ciężkiej fizycznej harówki błogosławiłam dzień, w którym wróciłam do pracy. Przynajmniej mogłam sobie odpocząć. Chociaż, tak właściwie to nie wypoczęłam do dzisiaj. A tak jeszcze dużo do rozpakowania mam!
3mcie się ludziska :-)