piątek, 17 maja 2019

Na swoim

Od zeszłej soboty jesteśmy w domu. W sumie, nie wiem jak ja to wszystko przeżyłam, wciąż dochodzę do siebie, a jeszcze tyle do zrobienia. Ale od początku.

Dokładnie tydzień temu przywieźli nam rzeczy do domu z przechowalni. Niby roboty zostały zakończone dzień wcześniej, niby poprzedniego wieczoru dom został posprzątany. Niby. Cóż, jak wiecie, trochę mam inne standardy niż przetarcie blatu szmatą. Więc cały piątek spędziłam na szorowaniu czego się tylko dało. Połowa kuchni (bo druga połowa wciąż czekała na dokończenie), salon, wszystkie parapety, dwie łazienki (dwie pozostałe wciąż czekały na dokończenie), lampy i kaloryfery "od środka". Na większość się rzeczywiście nie zwraca uwagi w codziennym życiu, ale ja po prostu nie mogę jak mam gdzieś plamkę z farby. No to szorowałam. Moje zwłoki odebrał wieczorem Chłop i zawiózł na ostatnią noc do lokalu tymczasowego. Hurraaa!
Powiem tylko, że dyspenser chłodnej wody z nowej lodówki uratował mi życie, bo w Szkocji akurat wtedy zrobiło się dość ciepło i bardzo słonecznie. Chłop nie był za bardzo do niego przekonany na początku, ale sam wychłeptał połowę, więc dyspenser jednak się przydaje. 
W sobotę zapakowaliśmy niezbędne rzeczy i koty i pojechaliśmy do domu.


Biedne kotełki całą drogę płakały, ale w domu na nowo odżyły. Tiggy znacznie lepiej adaptuje się niż Migunia, pewnie dlatego, że jego życie jest sterowane żarciem. Migusia, cóż, jest kocim niejadkiem, dla niej życie to nieustająca czujność. Niemniej jednak, od pierwszych chwil widać było, że koty czują się u siebie. Wydawało się, że doskonale pamiętają wszystko, chociaż czuły się trochę niepewnie przez nowe zapachy. Nie chowały się jednak, nie wyglądały na wystraszone. Od razu jak zobaczyły kocią klapkę, chciały dać dyla z domu, ale nie pozwoliliśmy oczywiście. Ale klapkę musieliśmy zastawić ciężkimi pudłami, inaczej rozwaliliby chyba wszystko w pył. 
No a my, zaczęliśmy się rozpakowywać. W sumie, wybaczcie mi, ale nie za bardzo pamiętam co robiliśmy w tamten weekend. Doprowadzaliśmy chałupę do porządku. To powinno wystarczyć. 
W niedzielę koty dostały wychodne. Radość była wielka a nasze obawy bezzasadne. 






W niedzielę po południu pojechaliśmy do tymczasowego domu spakować to co tam mieliśmy. Zeszło nam ładnych parę godzin. W poniedziałek mieliśmy wypożyczonego vana, więc pojechaliśmy, zabraliśmy wszystko i przewieźliśmy do chałupy, po drodze zahaczając o Ikeę, żeby zakupić regały, bo stare zostały zniszczone w czasie zalania. W poniedziałek przyjechał do chałupy stolarz, dokończyć instalację kuchni i wszystkie inne duperele, które zostały do zrobienia.
Ha. Ha. Ha. Oczywiście nie dał rady sam w poniedziałek, więc we wtorek przysłano posiłki, które to pracowały w pocie czoła dzielnie aż do wczoraj, po to żeby i tak zostawić kilka niewielkich spraw do dokończenia. Powiedziałam przy tym kierownikowi projektu, że sobie nie życzę żadnych malarzy z powrotem w domu, chociaż jest trochę do poprawki. Nie chcę już żadnych facetów kręcących się po domu z brudnymi łapami. Sama sobie powoli wszystko skoryguję, przynajmniej wiem że będzie tak jak chcę. Wczoraj na przykład odkryliśmy, że w przedsionku pozostał na szybie kawałek taśmy klejącej, którą przykleiłam światełka na święta. Widocznie ten kawałek taśmy przeoczyłam. A panowie malarze co? Taśma zachodziła trochę na ścianę to ją sobie zamalowali zamiast odkleić! Mam ich dośc. Najgorsze, że drzwi do naszej sypialni się same nie zamykają, bo trą o dywan. I nikt nie chce za to wziąć odpowiedzialności. A ja powiedziałam, że nie podpiszę zakończenia robót dopóki to nie zostanie rozwiązane. Zobaczymy.
W każdym razie, jesteśmy już z powrotem na swoim, powiem szczerze, że nie wiem co się dzieje, czy ja się starzeję (to chyba najgłówniejszy powód) czy jaka inna cholera, ale te dwa lata temu, kiedy się tu wprowadzaliśmy, wszystko szło jakoś łatwiej. Po pięciu dniach ciężkiej fizycznej harówki błogosławiłam dzień, w którym wróciłam do pracy. Przynajmniej mogłam sobie odpocząć. Chociaż, tak właściwie to nie wypoczęłam do dzisiaj. A tak jeszcze dużo do rozpakowania mam!

3mcie się ludziska :-)




środa, 8 maja 2019

Zen

Jeśli wczoraj trafił mnie szlag, to nie wiem jak moge nazwać to co się dzisiaj działo. Podsumowując - założę się, że panowie jak mnie tylko zobaczą (lub usłyszą bo nie ze wszystkimi twarzą w twarz rozmawiam) to od razu myślą: K..wa, godzilla idzie. Tylko nie wiem czy to pierwsze słowo to o mnie czy dopiero to drugie. Ale dzisiaj się nie rozpłakałam, dzisiaj sie po prostu do białości wkurwiłam. I powiedziałam - NIE. Nie będzie wymyślania półśrodków, wyszukiwania winnych, i w ogóle żadnej dyskusji nie będzie. Będzie tak jak się umawialiśmy i ani milimetra inaczej. I że jak taki hydraulik na przykład nie potrafi używac taśmy mierzącej to może ktoś inny powinien za niego zmierzyć. Krzyczeć może i nie krzyczałam, ale jak już dopuściłam się w wymianie zdań do wypowiedzenia formułki: "... jeszcze nie skończyłam" to wiedz że coś się dzieje.
W każdym razie, w tej chwili już jestem zen, chwiejący się na trochę krzywej nóżce, ale jednak zen.

A dla Was kwiatki z ogródka, zanim wszystkie poopadają. W końcu niby jeszcze wiosna, co nie?

Żonkile


I tulipany






I szafirki


I tak to wygląda



A to kupiłam w zeszłym roku na wyprzedaży i za cholerę nie wiem co to jest


Do następnego razu :-)

wtorek, 7 maja 2019

Nie wytrzymałam

A było to tak.
W niedzielę obchoodziliśmy rocznicę ślubu. Pierwszą :-) Ale w sumie to powinna być ta rocznica w sobotę, bo przecież w sobotę była ta cała ceremonia. No to zaczęliśmy od soboty. Zarezerwowaliśmy sobie całodzienną jazdę próbną samochodem elektrycznym Nissan Leaf. I sobie jeździliśmy, na zakupy, do chałupy,  w odwiedziny do córki, tu i tam, i tak jakoś nam zleciało. O samochodzie nie będę się rozpisywać bo to nie na temat, ale ja pierniczę! Oboje byliśmy zachwyceni, pierwszy raz jechaliśmy samochodem, który sam jechał i sam parkował, tak że ubaw mieliśmy niesamowity. Teraz rozumiem te okrzyki radości, które wydają z siebie prowadzący Top Gear. Sama tak wrzeszczałam :-)
A wieczorem zamówiliśmy sobie bilety na Avengers End Game w Imaxie i również byliśmy zachwyceni. Pomimo że oglądaliśmy film już drugi raz, wciąż nam się tak samo podobał, choć oglądało się już bez emocji.
Niedzielę spędziliśmy w zasadzie w łóżku, zostało mi podane śniadanie z kawusią, obdarowaliśmy się kartkami, bo to rocznica papierowa jest i tak jakoś nam zeszło do czwartej, kiedy trzeba sie było zacząć zbierać, bo mieliśmy zarezerwowaną restaurację na piątą trzydzieści. Przedtem wstąpiliśmy jeszcze do Weatherspoons na drinka, głównie dlatego, że zarezerwowana restauracja jest tak zwana bliskowschodnia, żarcie pyszne ale napoje mają tylko bezalkoholowe. Można sobie przynieść swój alkohol, ale nie chciało nam się butelki wina targać, bo kto by to całe wypił. Po kolacji poszliśmy uzupełnić toasty, następnego rana się dziwiłam dlaczego mnie tak głowa boli, okresu nie mam, przeziębiona nie jestem, więc o co chodzi. Chłop słusznie zauważył, że to nie głowa, tylko dżin. No tak, to wiele tłumaczy, wypiłam ze cztery, co ja poradzę że mają taki wybór.
Wczoraj trafił mnie szlag. Głównie to chodziło o szafę, ale tak naprawdę to chyba o całokształt.  Wieczorem Chłopu się dostało najbardziej, bo od siódmej czekałam jak na szpilkach żeby obejrzeć czwarty odcinek nowej Gry o Tron, a ten zaczął sobie humus robić. I tak mu zeszło do dziewiątej, a ja nawet nie miałam co czytać żeby czas zabić, bo kindla zapomniałam w pracy i nie chciało mi się po niego iść choć to przecież tylko pięć minut drogi. No to pielęgnowałam w sobie złość, aż w końcu sobie zrobiłam uspokajającą herbatkę z tonika i dżinu. Albo z toniku i dżina, nie pamiętam.
Poszłam do łóżka tuż przed jedenastą, ale książki nie miałam więc czekałam na Chłopa oglądając komórkę. A ten oczywiście się nie śpieszył. Z samego rana zmyłam mu głowę za to, bo on się wyspał a ja nie. Z tych nerwów całych obudziłam się bowiem o piątej rano i koniec, no ale książki nawet nie miałam żeby sobie do snu poczytać, to się rzucałam tylko jak wesz na grzebieniu.
Do pracy poszłam w nastroju bardzo bojowym, wykonałam od razu z rana obowiązkowy telefon do wykonawcy i do faceta od dywanów, a na koniec do ubezpieczyciela, co mi wcale nie pomogło, a nakręciło zły humor jeszcze bardziej. Chociaż w zasadzie nie powinno, bo niby wszystko jest na dobrej  drodze do końca tułaczki. Wisienką na torcie była rozmowa telefoniczna, tym razem już służbowa, z jednym w kontrahentów. Wisiałam na słuchawce czterdzieści pięć minut tłumacząc co i jak i próbując znaleźć rozwiązanie z sytuacji, ale pan po drugiej stronie miał całkowite ode mnie zdanie na ten temat, bo jak się okazuje w życiu najważniejsze są tylko sztywne przepisy i regułki. W sumie, powinnam mieć to w dupie, bo sprawa wcale nie dotyczyła mnie i mojej firmy, ale błędu w ich kartotece klienta, który chciałam żeby poprawili, po prostu żeby nie dostawać więcej głupich listów. Poddałam się. Nie dałam rady. Powiedziałam na koniec, że dziekuję za miłą rozmowę i wspaniale spędzone czterdzieści pięć minut mojego życia. Rzuciłam słuchawką, a potem się po prostu rozpłakałam. Pewnie brakowało mi płynów w organizmie.

A za chwilę jadę do Chałupy, będę malować ściany. Może się przy tym zrelaksuję i uspokoję. Chłop się chyba przejął moim stanem emocjonalnym bo powiedział przez telefon że mnie kocha. Bardzo.
No, ja jego chyba też ;-)