Powiem szczerze, że nie wiem jak mam to wszystko opisać. Więc może być zupełnie chaotycznie, bo chronologia już dawno się gdzieś po drodze zagubiła.
Dom się ciągle "robi", więc najlepiej będzie zaposiłkuje się (czy to jest w ogóle po polsku??) poprzednimi postami o tej tematyce.
No tak... Kafelki. Zostały położone. Te w kuchni wyglądały całkiem ładnie, te w łazience prysznicowej też. Dopóki się z bliska nie przyjrzałam. To że trochę krzywe miejscami, to jeszcze ujdzie w tłoku na bezludziu, bo to takie kafelki, że raczej nie widać. Ale fugi to już mojej kontroli jakości nie były w stanie przejść w żaden sposób. Tak jakby pan po prostu pacnął i se to rozsmarował jak mu się chciało, tu głęboko, tu krzywo, tu jakoś tak nie wiadomo jak. Ale to jeszcze nic. W ubikacji na samym dole dobrałam bardzo ładne, matowe białe kafle, w których się zakochałam w sklepie od pierwszego wejrzenia. Wchodzę sprawdzić, a tam... kafelki są. W porządku, choć dupy nie urywa. Mogę to zrozumieć, jeszcze nie umyte to nie widać ich ładności. Jedna ściana w porządku. Ale druga, po oknem, no mało mnie szlag nie trafił. Ludzie, kafle są duże, powierzchnia mała, raptem 10 sztuk. I każda, dosłownie każda krzywo położona. Kazaliśmy zrywać i zakładać na nowo.
Piec ogrzewania centralnego, przemontowany dwukrotnie, musiał niestety być wymontowany ponieważ niestety dokonał żywota. Mnie to rybka, przywieźli nowy, ale biedny pan hydraulik musiał go montować jeszcze raz.
O szafie wbudowanej to już mi się nie chce po prostu myśleć. Zrobili takie straszydło, że nie jestem w stanie na to patrzeć, a co dopiero zaakceptować. Powiedzieli, że poprawią tak jak chcemy. Ale za godzinę telefon, że... "Ale pani Barkby, my nie możemy odpowiednich materiałów znaleźć". Powiedziałam im, żeby szli do diabła, tylko w trochę bardziej cywilizowany sposób, zadzwoniłam do ubezpieczyciela i powiedziałam, że niech se robi co se chce, ja chcę tę szafę mieć zbudowaną przez kogoś innego. No to szukam. Prawdopodobnie znajomy mi zrobi, jak już będziemy na miejscu, a ubezpieczalnia zapłaci.
W ogóle, lista niedoróbek i fuszerek w ostatnim tygodniu była taka długa, że zajęła mi cały wieczór i pięćdziesiąt osiem zamieszczonych dla ewidencji zdjęć. Ja rozumiem jakieś tam niedociągnięcia malarsko-dekoracyjne w trakcie, ale większość z tego wszystkiego to miał już być skończony produkt. Panowie malarze mnie dosłownie rozbroili. Pokazuję na przykład palcem, gdzie pomaziana została ściana, która już była pomalowana, a oni, że to nie nie oni, że to na pewno ci, którzy sprzęty wynosili z pokoju. Ta, jasne, a świstak siedzi i zawija... Sprzęty zostały wyniesione w styczniu, a panowie malarze wymaziali ścianę jak im kazałam kontakty szorować, bo całe zamaziane zostawili po robocie. A kontakty to też nie oni, tylko elektryków wina, bo elektryk nie odkręcił. A zamaziany czujnik alarmu to też nie oni, to tynkarze. A ten wieszak na ubrania, to on się nie ruszał jak go przedtem dookoła malowali, oni nie wiedzą jak on się teraz rusza i jak ja w ogóle mogłam pod niego zaglądnąć. Ok, jak nie wiecie o co chodzi, to chodzi o takie dwa pojedyncze wieszaki, na których wieszaliśmy plecaki. Wisiały na jednym wkręcie i się kręciły dookoła, taki dizajn. A panowie je po prostu obmalowali farbą, bo im się nie chciało odkręcić.
(Zaraz nie chciało, oni przecież nie mają uprawnień do trzymania śrubokręta, od tego to jest wkręcacz śrub!).
Albo taki elektryk. Są dwa pstryczki na włączniku światła. Normalnie pstrykasz pierwszy to się włącza to światło, po której stronie jest pstryczek. A drugi zapala dalsze światło. Ale nie, dla pana elektryka to wszystko jedno jest, i jeszcze się dziwi, że my takie wymagania mamy.
Normalnie ręce i nogi nam opadają, po prostu brak nam słów i nie chce nam się o tym wszystkim gadać. W każdym razie, plan jest taki, że kończą co mają do skończenia, bo niestety dla nich, a na szczęście dla nas, czternastego musimy opuścić tymczasowy dom, więc graty muszą zostać przywiezione z powrotem do domu z przechowalni najpóźniej w piątek dziesiątego.
Stiven panikuje, bo czasu ma niewiele a roboty od groma.
No cóż, kiedyś ten moment musiał nadejść. Już niedługo wracam do domu!
środa, 1 maja 2019
czwartek, 25 kwietnia 2019
End Game
Bardzo podekscytowani, naprawdę tak bardzo, że aż wszystko leciało mi z rąk, a Chłop trochę za szybko w zakręty wchodził w drodze, co jemu akurat się raczej nie zdarza, więc bardzo podekscytowani przybyliśmy do "naszego" kina o godzinie 20:39, choć seans miał się zacząć o 20:45. Co nam się nigdy nie zdarza, takie wczesne przybycie przed seansem, bo wiadomo, że najpierw reklamy, potem zapowiedzi, w sumie filmy zaczynają się jakieś dwadzieścia minut później to po co się spieszyć. Powodem ekscytacji była premiera ostatniego filmu o superbohaterach - Avengers Eng Game. Ostatniego w ogóle. Nie będzie więcej.
Kto mnie czyta, być może pamięta, jak zareagowałam dokładnie rok temu po poprzedniej części sagi. Jak ktoś nie pamięta, to odsyłam tu. Film wbił mnie w fotel. Nie mogłam się pozbierać przez kilka dni, a potem obejrzałam go jeszcze kilka razy, za każdym razem przeżywając tak samo. Po ostatnim razie uznałam, że nie chcę go już oglądać, bo to za bardzo emocjonalne dla mnie. A jednak, kiedy kilka tygodni temu ruszyła przedsprzedaż biletów i w opcji był tzw. double bill, czyli dwa filmy po kolei, nie wahałam się ani chwili. Z tą przedsprzedażą to też heca wyszła, pamiętam była środa rano, kiedy Chłop dostał email z kina, że można kupować. Oczywiście szybko na internet, bo bardzo chcieliśmy zobaczyć to w IMAX, ale... kupa. Wszystko wyprzedane. IMAX, 4DX, 3D, w dwie godziny po rozpoczęciu przedsprzedaży nie było już biletów, zostały tylko miejsca w 2D. Cóż, z bólem serca zamówiliśmy te 2D. Nawiasem mówiąc, jak to się człowiek rozbestwił, że zwykły ekran już mu nie wystarcza.
Tak że, bardzo podekscytowani, wpadliśmy do kina o niebywałej godzinie 20:39, żeby pół godziny później zacząć na nowo seans, który tak złamał mi serce i to wiele razy. Już wcześniej postanowiłam, że potraktuję to jako okazję do drzemki, bo już widziałam to już tyle razy, że nic nie mam do stracenia. Hmmm... jakoś mi się nie chciało drzemać, choć w sali było bardzo gorąco. Trochę się obawiałam, jak wytrzymam w takim razie następny seans, ten właściwy. Infinity War skończył się jakieś dwadzieścia minut po jedenastej. Na koniec weszła pani i powiedziała, że przepraszają bardzo, bo zdają sobie sprawę, że temperatura w tej sali jest nieodpowiednia i że w związku z tym uruchomili dodatkową salę, więc jak ktoś się czuje niekomfortowo to jest zaproszony do sali numer 6, gdzie można sobie zajmować miejsca jak się chce. A film zacznie się równo o północy.
Poszliśmy się więc przejść, napić, rozprostować kości, myślałam o kawie ale kolejka była taka, że mi się odechciało na sam widok. Pozostaliśmy więc o wodzie. I po raz pierwszy w życiu widziałam niebywały ewenement, kolejka do męskiego kibelka ciągnęła się na cały długi korytarz w kinie, a damski był o dziwo nie przepełniony. Zupełnie odwrotnie niż zazwyczaj gdziekolwiek. Chłopu nie chciało się stać w kolejce, więc poszedł do sąsiedniej kręgielni. Po powrocie zapytałam, czy w męskim WC jest tylko jedna ubikacja, a on że nie, jest chyba z dwanaście, czyli tak jak w damskim więc nie rozumiem z czego wynika taka kolejka. A Chłop, że chyba wszyscy kupę robią :-)))
W każdym razie, poszliśmy do tej sali numer 6. Usiedliśmy. Posiedzieliśmy pięć minut. W końcu mówię do Chłopa:
- Wiesz, tutaj chyba wcale nie jest chłodniej.
A Chłop:
- No, i ten ekran jest dużo mniejszy...
Bez słowa, pozbieraliśmy klamory i wróciliśmy do naszej gorącej sali numer 12. Minęła dwunasta, potem pięć po, dziesięć, piętnaście... Ludzie zaczęli się niecierpliwić, jeden chłopak wyszedł na zwiady i wócił mówiąc (na cały regulator oczywiście), ze wszędzie już grają, tylko nie u nas. No zgroza! Dwadzieścia po przyszła pani, przeprosiła za zwłokę i poprosiła o chwilę cierpliwości, bo mają problemy z nagłośnieniem! Nosz kurde, czy tylko nam się zdarzają takie rzeczy w kinie? No ale dokładnie dwadzieścia osiem minut po północy zaczął się film. Bez reklam, bez zapowiedzi.
Avengers End Game.
Film był długi, trwał trzy godziny i jedną minutę. Wytrzymałam. Nie ziewnęłam nawet. Teraz już wszystko wiem, historia została zakończona. Jak to powiedział Chris Hemsworth, czyli filmowy Thor, w wywiadzie z Grahamem Nortonem w BBC, ludzie mają różne oczekiwania więc w zależności od oczekiwań dla jednych kończy się pomyślnie, dla innych nie za bardzo.
Oczywiście, wiem że Marvel to nie jest bajka dla wszystkich. Ale jestem pewna, że Ci, którzy widzieli choć jedną opowieść o Avengers, Spider Manie, Iron Manie, Hulku czy Kapitanie Ameryka, nie będą zawiedzeni, bo ten film po prostu nie jest w stanie zawieść żadnych oczekiwań. Wspaniały finał fantastycznej opowieści, nakręcony z ogromnych rozmachem, takim że momentami opada szczęka. I z tą konkluzją Was zostawiam. I polecam. Naprawdę warto.
Kto mnie czyta, być może pamięta, jak zareagowałam dokładnie rok temu po poprzedniej części sagi. Jak ktoś nie pamięta, to odsyłam tu. Film wbił mnie w fotel. Nie mogłam się pozbierać przez kilka dni, a potem obejrzałam go jeszcze kilka razy, za każdym razem przeżywając tak samo. Po ostatnim razie uznałam, że nie chcę go już oglądać, bo to za bardzo emocjonalne dla mnie. A jednak, kiedy kilka tygodni temu ruszyła przedsprzedaż biletów i w opcji był tzw. double bill, czyli dwa filmy po kolei, nie wahałam się ani chwili. Z tą przedsprzedażą to też heca wyszła, pamiętam była środa rano, kiedy Chłop dostał email z kina, że można kupować. Oczywiście szybko na internet, bo bardzo chcieliśmy zobaczyć to w IMAX, ale... kupa. Wszystko wyprzedane. IMAX, 4DX, 3D, w dwie godziny po rozpoczęciu przedsprzedaży nie było już biletów, zostały tylko miejsca w 2D. Cóż, z bólem serca zamówiliśmy te 2D. Nawiasem mówiąc, jak to się człowiek rozbestwił, że zwykły ekran już mu nie wystarcza.
Tak że, bardzo podekscytowani, wpadliśmy do kina o niebywałej godzinie 20:39, żeby pół godziny później zacząć na nowo seans, który tak złamał mi serce i to wiele razy. Już wcześniej postanowiłam, że potraktuję to jako okazję do drzemki, bo już widziałam to już tyle razy, że nic nie mam do stracenia. Hmmm... jakoś mi się nie chciało drzemać, choć w sali było bardzo gorąco. Trochę się obawiałam, jak wytrzymam w takim razie następny seans, ten właściwy. Infinity War skończył się jakieś dwadzieścia minut po jedenastej. Na koniec weszła pani i powiedziała, że przepraszają bardzo, bo zdają sobie sprawę, że temperatura w tej sali jest nieodpowiednia i że w związku z tym uruchomili dodatkową salę, więc jak ktoś się czuje niekomfortowo to jest zaproszony do sali numer 6, gdzie można sobie zajmować miejsca jak się chce. A film zacznie się równo o północy.
Poszliśmy się więc przejść, napić, rozprostować kości, myślałam o kawie ale kolejka była taka, że mi się odechciało na sam widok. Pozostaliśmy więc o wodzie. I po raz pierwszy w życiu widziałam niebywały ewenement, kolejka do męskiego kibelka ciągnęła się na cały długi korytarz w kinie, a damski był o dziwo nie przepełniony. Zupełnie odwrotnie niż zazwyczaj gdziekolwiek. Chłopu nie chciało się stać w kolejce, więc poszedł do sąsiedniej kręgielni. Po powrocie zapytałam, czy w męskim WC jest tylko jedna ubikacja, a on że nie, jest chyba z dwanaście, czyli tak jak w damskim więc nie rozumiem z czego wynika taka kolejka. A Chłop, że chyba wszyscy kupę robią :-)))
W każdym razie, poszliśmy do tej sali numer 6. Usiedliśmy. Posiedzieliśmy pięć minut. W końcu mówię do Chłopa:
- Wiesz, tutaj chyba wcale nie jest chłodniej.
A Chłop:
- No, i ten ekran jest dużo mniejszy...
Bez słowa, pozbieraliśmy klamory i wróciliśmy do naszej gorącej sali numer 12. Minęła dwunasta, potem pięć po, dziesięć, piętnaście... Ludzie zaczęli się niecierpliwić, jeden chłopak wyszedł na zwiady i wócił mówiąc (na cały regulator oczywiście), ze wszędzie już grają, tylko nie u nas. No zgroza! Dwadzieścia po przyszła pani, przeprosiła za zwłokę i poprosiła o chwilę cierpliwości, bo mają problemy z nagłośnieniem! Nosz kurde, czy tylko nam się zdarzają takie rzeczy w kinie? No ale dokładnie dwadzieścia osiem minut po północy zaczął się film. Bez reklam, bez zapowiedzi.
Avengers End Game.
Film był długi, trwał trzy godziny i jedną minutę. Wytrzymałam. Nie ziewnęłam nawet. Teraz już wszystko wiem, historia została zakończona. Jak to powiedział Chris Hemsworth, czyli filmowy Thor, w wywiadzie z Grahamem Nortonem w BBC, ludzie mają różne oczekiwania więc w zależności od oczekiwań dla jednych kończy się pomyślnie, dla innych nie za bardzo.
Oczywiście, wiem że Marvel to nie jest bajka dla wszystkich. Ale jestem pewna, że Ci, którzy widzieli choć jedną opowieść o Avengers, Spider Manie, Iron Manie, Hulku czy Kapitanie Ameryka, nie będą zawiedzeni, bo ten film po prostu nie jest w stanie zawieść żadnych oczekiwań. Wspaniały finał fantastycznej opowieści, nakręcony z ogromnych rozmachem, takim że momentami opada szczęka. I z tą konkluzją Was zostawiam. I polecam. Naprawdę warto.
piątek, 19 kwietnia 2019
Wesołych Świąt!
Nie wiem jak u Was, ale u mnie święta przebiegną w spokojnej domowej atmosferze, tylko ja, Chłop i Koty :-)
Zakupiłam zgrzewkę białych jajek w polskim sklepie, mieli tylko takie wielkie po 30 sztuk, ale pomyślałam, a co mi tam. Ważne do maja to się zje. Zakupiłam też chemiczne barwniki do jajek. Chłop się na chemii zna to pofarbuje. Uczynił tak w zeszłym roku i tak mu się spodobało, że jak zapowiedziałam wcześniej że nie chce mi się w tym roku nic robić, to tylko smutno napomknął, że może chociaż te jajka... No to niech ma, niech się bawi.
Panowie właśnie kończą zakładać podłogę w domu, a ja zajadam smutki kanapeczką z pasztetem i pomidorkami koktajlowymi. Wiem, dla niektórych herezję uprawiam jedzeniem "mięsa" w Wielki Piątek, nie rusza mnie to jednak. Ziemniaki wegetariańskie jadłam wczoraj.
Jako że post z założenia miał być krótki i treściwy, w zasadzie się pożegnam na dzisiaj życząc Wam Wesołych Świąt i tradycyjnie - smacznego jajca!
Zakupiłam zgrzewkę białych jajek w polskim sklepie, mieli tylko takie wielkie po 30 sztuk, ale pomyślałam, a co mi tam. Ważne do maja to się zje. Zakupiłam też chemiczne barwniki do jajek. Chłop się na chemii zna to pofarbuje. Uczynił tak w zeszłym roku i tak mu się spodobało, że jak zapowiedziałam wcześniej że nie chce mi się w tym roku nic robić, to tylko smutno napomknął, że może chociaż te jajka... No to niech ma, niech się bawi.
Panowie właśnie kończą zakładać podłogę w domu, a ja zajadam smutki kanapeczką z pasztetem i pomidorkami koktajlowymi. Wiem, dla niektórych herezję uprawiam jedzeniem "mięsa" w Wielki Piątek, nie rusza mnie to jednak. Ziemniaki wegetariańskie jadłam wczoraj.
Jako że post z założenia miał być krótki i treściwy, w zasadzie się pożegnam na dzisiaj życząc Wam Wesołych Świąt i tradycyjnie - smacznego jajca!
A na koniec - nagroda dla cierpliwych, czyli wideło, które nakręciłam jakieś trzy tygodnie temu tylko weny nie miałam na opublikowanie. No i taka to ze mnie jutuberka :-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)