piątek, 22 marca 2019

Ja nie jestem wiedźmą, ja tylko jestem czarownicą

Wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam. Ale cóż, nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni.
Obudziłam się rano w humorze takim, wiecie, nie za bardzo do zycia. A wszystko przez ten sen.
Śnił mi się mój dom. Wchodzę, a tam na podłodze duże reklamówki a w nich puszki z farbami. Zaglądam, sprawdzam czy się nie pomylili, ale nie, wszystko jest tak jak zostało ustalone. Robię obchód domu (kurde, jak na jawie normalnie), patrzę, to nie zrobione, to nie zrobione, ale kilka pokoi już pomalowanych. Hmmm... Ten lekko różowy w salonie to jakiś taki mocniejszy niż mi się wydawało, ten żółtawy co miał być to aż po oczach bije. Niebieski - no jak niebieski, ładny, ale też jakiś za mocny. Ja nie wybierałam oczojebnych kolorów przecież! Jak mi jeszcze korytarz z klatką schodową pomalują mocnym różem, to chyba mnie szlag trafi na miejscu. Co to za farby cholerne, wcale nie taki ejak na próbniku?!
Obudziłam się lekko wstrząśnięta, ale mówię, to tylko sen przecież. Przecież wiem co wybierałam, a fachowcy wiedzą co robią.
Wieczór. Odbieram telefon, dzwoni Chłop, że właśnie wraca do domu i że był w chałupie, odebrał listy i popatrzył ogólnie na postęp robót. Który JEST. I że nawet zaczęli malować, gabinet pomalowany na niebiesko, tylko jest jaśniejszy niż był. No właśnie taki miał być, mówię, jaśniejszy. No i pokój "żółty" pomalowali. Na żółto.
- Eeeeeee???? - pytam - na żółto??
- No na żółto.
- Ale miała być delikatna zieleń.
- No ale jest żółty. Nie do końca jestem pewien, ciemno było. Ale moje oczy widziały żółty.
- Kurde, żółty to miał być pokój gościnny, a ten miał być zielony.
Sprawdzam papiery, czy aby pokojów nie pomyliłam przy zamawianiu, ale nie. Wszystko dobrze. Gościnny ma byc żółty a żółty zielony. Fak.
Pojechaliśmy na badminton, po badmintonie do chałupy bo nie mogłam wytrzymać i musiałam sprawdzić na własne oczy. Świecimy latarkami, bo prądu wciąż nie ma. Kurde, żółty. Na szczęście w każdym pokoju panowie poukładali sobie odpowiednie puszki z farbami, więc dowód mam, że ta puszka nazywa się Heavenly Glow a nie Moonshine, jak miało być. Panowie pomylili pokoje!
Na całe szczęście wszystkie inne pokoje mają dobre kolory, ale zielonego nie było wcale.
No dobra, pochwaliłam Chłopa za obserwację koloru (ostatnio nie zauważył, że zamontowali zielone wodoodporne płyty w łazienkach, bo wydawały mu się szare, też jeździłam jak szaleniec sprawdzać) i zaczęłam intensywnie myśleć. No od biedy może być, bo ładnie wygląda. Ale ja chciałam zmiany, a nie żółty zamienić na inny żółty. No ale trudno, może damy radę się przyzwyczaić, że pokój gościnny będzie zielony. Mówię do Chłopa:
- No dobra, nie będziemy panikować, najwyżej zasłony zawieszę "na odwrót" czyli te z żółtego do zielonego i odwrotnie.
Ale przyszedł dzień, a ja nie przestałam myśleć o tych kolorach. No nijak, ale to nijak moja wyobraźnia nie może się przyzwyczaić do niezaplanowanych zmian kolorystycznych. Owszem, szafa w kocim pokoju pasuje do obu kolorów, ale szafa w pokoju gościnnym za cholerę nie będzie pasować do zielonego. Taki kolor drewna, że do zielonego nie pasuje i już!
Podjęłam decyzję. Zadzwoniłam z samego rana do kierownika projektu. Nie, nie krytykowałam, nie żądałam zmian, nie kazałam przemalowywać. Tylko powiedziałam, że panowie pomali ten i ten pokój złym kolorem. Kierownik projektu posprawdzał w papierach, potwierdził co miało być a co nie jest i powiedział że zajmie się tym. No mam nadzieję.
Nie wiem co widzicie na ekranach, bo każdy jest innym, ale różnicę chyba widać gołym okiem, co nie?

 

Tak że, tego... czarownicą jestę. Przepowiadaczką katastrof i innych wzniosłych wydarzeń. I jak tu żyć, moi mili, jak tu żyć... 



wtorek, 19 marca 2019

Strachy na lachy

Marazm i ociężałość. Przygnębienie i niemożność robienia tego co by się chciało. Ciągłe poddenerwowanie, chwilami na granicy zapaści. Oto co mi jest. Nie sądzę żeby to była depresja. To po prostu tęsknota za domem, za ogrodem, za swobodą. W wynajętym domu, z którego nie możemy wypuszczać kotów, w którym w dodatku straszy!
Obudziłam się pewnej nocy słysząc jakieś stukanie, przez sen miałam wrażenie że to deszcz bije o szybę, nie deszcz, co ja mówię, grad jakiś! Otwieram oczy, wstaję, podchodże do okna, a tam nic. Sucho, noc dość ładna i bezchmurna. A grad dalej zapierdziela. Próbując zlokalizować hałas, odkryłam że dochodzi z góry, z rogu, po tej stronie gdzie śpi Chłop. Gdzieś na strychu coś robiło niezłe zamieszanie. Chłop się obudził, nasłuchuje. "Szczur" mówi. Jaki szczur, mówię, toż to zdaje się większe od kota. To może lis, wiadomo, lisy po mieście ganiają, nawet jednego widziałam zabitego kilkadziesiąt metrów za domem. No ale gdzie lis na strychu. Idź, mówię, sprawdź czy właz na strych dobrze zamknięty - oczyma wyobraźni już widziałam otwartą klapę, a z niej wypełzające wielkie węże i inne potwory. Klapa zamknięta, klucza nie mamy, a zresztą i tak byśmy nie poszli sprawdzić. Jeszcze by nam te węże i dzikie bestie na głowy pospadały. I koty by nam zeżarły, te bestie, jak nic!
Trochę uspokojeni namierzeniem źródła hałasu, to znaczy uspokojeni że to nie trzęsienie ziemi ani bombardowanie, pogadaliśmy sobie jeszcze chwilę i udało się pozasypiać.
Nie powiem, ciężko było, jako że właśnie jestem w trakcie lektury zbioru opowiadań "Pierwsze słowo" Marty Kisiel i właśnie było o Strasznych Rzeczach Nie Z Tej Ziemi, dlatego wyobraźnia podsuwała coraz to bardziej makabryczne obrazy. Tym bardziej, że czytałam, zby zasnąć. Dla mnie, jak widać horror.
No dobra. Rano uznaliśmy, że to nie mógł być szczur, bo za ciężkie to było, szczura słyszeliśmy innej nocy jak sobie tuptał po strychu to mniej więcej wiemy jaka jest skala. A może to nie był nawet szczur tylko myszka. Albo cholera wie co. W każdym razie, tej nocy to nie było na pewno to samo stworzenie. Ptak - mówię. To na pewno był ptak. Pewnie wleciał i nie mógł się wydostać. Chłop uznał, że pewnie tak, pewnie sowa. Albo chociaż puszczyk, bo podobno one tak w nocy robią, włażą na strychy i tupczą. Tuptają. No szamoczą się.

Nie ma się co dziwić, że mieszkam w domu, w którym straszy. Przecież dzielę łoże z męską czarownicą...


piątek, 8 marca 2019

Marvel czyli wieści z kina

Wczoraj miałam ciężki dzień. Wieczorem mecz badmintona, drugi pod rząd, więc byłam podwójnie po nim zmęczona. A po meczu prysznic, chwila oddechu i... do kina na północną premierę nowego filmu grupy Marvel, czyli Captain Marvel. Obleczona w odzienie wierzchnie przygotowane do szybkiego zrzucenia, bez bielizny (żeby było szybciej się rozebrać po powrocie), poczyniłam obowiązkową sesję zdjęciową z premiery. Oglądaliśmy na Imaxie, który był całą zimę w remoncie, otworzyli go dopiero na premierę tego filmu. Nie wiem co oni tam remontowali, bo nie wygląda inaczej niż zwykle wyglądał, może kolor siedzeń zmienili? Nie za bardzo pamiętam, jakie były wcześniej, ale na pewno też skórzane. Szkoda że nie zrobili rozkładanych jak w kinie Vue, to dopiero byłby komfort, no i drzemka wygodniejsza :-)


Na wejściu dostaliśmy pamiątkowe monety na okoliczność. 




Szkoda, że nie magnesy bo przyczepiłabym na lodówkę. Nie wiem, może sprzedam na Ebayu na czterdzieści lat, jak Marvel będzie historią. 
Tak więc weszliśmy na salę, miałam nadzieję na spokojne oglądanie o północy, ale gdzie tam, oni ciągle sprzedawali te popcorny i coca cole, dobrze że chociaż z powodu późnej pory nie serwowali normalnego śmierdzącego żarcia typu hot dogi czy inne nachos. Otaczały nas prawie same niepomarszczone twarze, średnia wieku może dwadzieścia lat, jeśli dołożyć nasz dinozaurzy wiek. Chłopak koło nas przyniósł ogromną torbę popcornu, nie wiem, może to była mała porcja, nie znam się na tych kinowych wielkościach. W każdym razie, wyglądał tak jakby prowadził życie wyłącznie nocne i nic innego nie jadł poza popcornem. Zaczęło się. Przysypiałam trochę na reklamach i zapowiedziach, za to później nie zmrużyłam oka ani na sekundę, co jest wielkim wyczynem, bo nawet na Star Wars zdarzyło mi się przyciąć komara przez maleńką chwilkę, a Rogue One przespałam w połowie, chociaż na to mam usprawiedliwienie bo zaczynała mi się grypa. Tak w ogóle to ja naprawdę nie wiem po co oni ludzi do kina na dwunastą spraszają, a potem puszczają te durne reklamy i zapowiedzi filmów przez pół godziny, jakby sobie człowiek nie mógł na youtubie w domu obejrzeć. Powiedzieliby: dobra, jak ktoś chce to niech przyjdzie o dwunastej, ale film tak naprawdę zacznie się o 0:35, to trochę bym się w chałupie zdrzemnęła. A tak, zmuszona byłam zrobić to w niewygodnej pozycji półsiedzącej. O północy to dla mnie o północy, mogliby sobie te trailery chociaż na premierze darować. 
No ale do rzeczy. Co to ja chciałam...
Aha. Nie zmrużyłam więc oka w czasie filmu a obraz w formacie IMAX 3D był naprawdę imponujący. Więcej spojlerów nie będzie, bo film dopiero wszedł do kin. Kto lubi takie klimaty ten z pewnością będzie zadowolony, mnie się film bardzo podobał, szczególnie że, jak to się mówi, uzupełnia niektóre luki w świecie Marvel. Oczywiście że każdy może się do wszystkiego przyczepić, ale rozrywka była przednia, nie wiem tylko dlaczego młodzież rechotała w momentach, które dla takiej dinozaurzycy jak ja wywołać mogą tylko nostalgię. Na przykład odczytywanie czarnej skrzynki samolotu przy pomocy Windowsa 3.11. Czy telefon z pokrętłem :-)
Jak jeszcze Was mogę zachęcić? W filmie jest KOT!


No to tyle sprawozdania, premiera "Avengers Endgame" już za miesiąc i pójdę nawet jak będę musiała zrobić "double bill", czyli dwa filmy pod rząd, choćby mi serce miało po raz kolejny pęknąć. Bo powiem Wam w tajemnicy, że wciąż nie mogę się pogodzić z odejściem Baby Groota w "Infinity War"...

Serdecznie pozdrawiam!