piątek, 8 marca 2019

Marvel czyli wieści z kina

Wczoraj miałam ciężki dzień. Wieczorem mecz badmintona, drugi pod rząd, więc byłam podwójnie po nim zmęczona. A po meczu prysznic, chwila oddechu i... do kina na północną premierę nowego filmu grupy Marvel, czyli Captain Marvel. Obleczona w odzienie wierzchnie przygotowane do szybkiego zrzucenia, bez bielizny (żeby było szybciej się rozebrać po powrocie), poczyniłam obowiązkową sesję zdjęciową z premiery. Oglądaliśmy na Imaxie, który był całą zimę w remoncie, otworzyli go dopiero na premierę tego filmu. Nie wiem co oni tam remontowali, bo nie wygląda inaczej niż zwykle wyglądał, może kolor siedzeń zmienili? Nie za bardzo pamiętam, jakie były wcześniej, ale na pewno też skórzane. Szkoda że nie zrobili rozkładanych jak w kinie Vue, to dopiero byłby komfort, no i drzemka wygodniejsza :-)


Na wejściu dostaliśmy pamiątkowe monety na okoliczność. 




Szkoda, że nie magnesy bo przyczepiłabym na lodówkę. Nie wiem, może sprzedam na Ebayu na czterdzieści lat, jak Marvel będzie historią. 
Tak więc weszliśmy na salę, miałam nadzieję na spokojne oglądanie o północy, ale gdzie tam, oni ciągle sprzedawali te popcorny i coca cole, dobrze że chociaż z powodu późnej pory nie serwowali normalnego śmierdzącego żarcia typu hot dogi czy inne nachos. Otaczały nas prawie same niepomarszczone twarze, średnia wieku może dwadzieścia lat, jeśli dołożyć nasz dinozaurzy wiek. Chłopak koło nas przyniósł ogromną torbę popcornu, nie wiem, może to była mała porcja, nie znam się na tych kinowych wielkościach. W każdym razie, wyglądał tak jakby prowadził życie wyłącznie nocne i nic innego nie jadł poza popcornem. Zaczęło się. Przysypiałam trochę na reklamach i zapowiedziach, za to później nie zmrużyłam oka ani na sekundę, co jest wielkim wyczynem, bo nawet na Star Wars zdarzyło mi się przyciąć komara przez maleńką chwilkę, a Rogue One przespałam w połowie, chociaż na to mam usprawiedliwienie bo zaczynała mi się grypa. Tak w ogóle to ja naprawdę nie wiem po co oni ludzi do kina na dwunastą spraszają, a potem puszczają te durne reklamy i zapowiedzi filmów przez pół godziny, jakby sobie człowiek nie mógł na youtubie w domu obejrzeć. Powiedzieliby: dobra, jak ktoś chce to niech przyjdzie o dwunastej, ale film tak naprawdę zacznie się o 0:35, to trochę bym się w chałupie zdrzemnęła. A tak, zmuszona byłam zrobić to w niewygodnej pozycji półsiedzącej. O północy to dla mnie o północy, mogliby sobie te trailery chociaż na premierze darować. 
No ale do rzeczy. Co to ja chciałam...
Aha. Nie zmrużyłam więc oka w czasie filmu a obraz w formacie IMAX 3D był naprawdę imponujący. Więcej spojlerów nie będzie, bo film dopiero wszedł do kin. Kto lubi takie klimaty ten z pewnością będzie zadowolony, mnie się film bardzo podobał, szczególnie że, jak to się mówi, uzupełnia niektóre luki w świecie Marvel. Oczywiście że każdy może się do wszystkiego przyczepić, ale rozrywka była przednia, nie wiem tylko dlaczego młodzież rechotała w momentach, które dla takiej dinozaurzycy jak ja wywołać mogą tylko nostalgię. Na przykład odczytywanie czarnej skrzynki samolotu przy pomocy Windowsa 3.11. Czy telefon z pokrętłem :-)
Jak jeszcze Was mogę zachęcić? W filmie jest KOT!


No to tyle sprawozdania, premiera "Avengers Endgame" już za miesiąc i pójdę nawet jak będę musiała zrobić "double bill", czyli dwa filmy pod rząd, choćby mi serce miało po raz kolejny pęknąć. Bo powiem Wam w tajemnicy, że wciąż nie mogę się pogodzić z odejściem Baby Groota w "Infinity War"...

Serdecznie pozdrawiam!



wtorek, 5 marca 2019

Wybrałam!!!

Na początek poszła kuchnia. Na szczęście nie mieliśmy wyboru producenta, bo nasz wykonawca współpracuje tylko z jednym, za to z cieszącym się renomą i dobrą jakością, w porównaniu do ceny. Pan od producenta przyjechał, pomierzył wszystko jak jeszcze kuchnia nasza stała niewyburzona, po czym obiecał zrobić projekt wstępny z byle-jakimi podanymi przeze mnie na szybko kolorami szafek i blatów. W międzyczasie wyszukiwałam wyposażenie, czyli tak zwany sprzęt AGD. Jakoś tak na samym początku ustaliliśmy z Chłopem, że niektóre sprzęty będą wolno stojące. Przyczynił się do tego zakup mikrofalówki w bardzo wysokiej cenie, za to najlepszej w testach magazynu Which. Zresztą, coś mi na głowę siadło i posiłkowałam się magazynem Which bardzo mocno, bo wkrótce listę zakupów uzupełniły sprzęty z najwyższych notowań testowych.
Which to brytyjska organizacja zajmująca się w skrócie doradztwem konsumenta. Została utworzona już dawno temu, bo w latach pięćdziesiątych i od tej pory nieustannie działa testując wszelakie produkty i usługi, naświetlając wady i zalety, porównując i edukując ludzi w zakresie praw konsumenta. To pod wpływem nacisku ze strony Which i ich testów samochodów wprowadzono w UK nakaz zapinania pasów w samochodach w 1983 roku. Dużo by opowiadać,  w każdym razie organizacja i jej działania przyczyniły się w znacznej mierze do poprawy jakości produktów i usług, a te nagrodzone etykietą Best Buy (Najlepszy Zakup) mają prawo być wystawiane ze specjalną nakleką, co oczywiście przyciąga klientów. No i przyciągło również mnie, bowiem se ja z takiej grupy urządzenia zakupiła (nic nie poprawiać!).
Oczywiście, w ślepo nie szłam. Pierwsza przeprawa była z lodówką, bo Chłop od zawsze miał je wbudowane, a ja uważam, że wbudowana lodówka to ZUO! O wiele mniejsze są takie wbudowane lodówki. I nie można sobie magnesików poprzypinać. Trochę mi zeszło na argumentacji, nie tyle żeby przekonać Chłopa do słuszności mojego wyboru, bo i tak by się ze mną zgodził, ile żeby to wyglądało, że on też tego samego chce i o niczym innym nie marzy. Wiecie o czym mówię ;-) I to w zasadzie tyle. Tak więc szalejąc jak huragan Helga po internetach, wybrałam w końcu sprzęt taki jaki chciałam, w najlepszej oczywiście cenie, chociaż nie czarujmy się, trochę rzeczywiście zaszalałam. W szaleństwie pomogło mi zepsucie się czterech urządzeń, za które zapłacił ubezpieczyciel, a że był to Siemens co się utopił, to pozostaliśmy w przedziale cenowym, choć wybrałam sprzęt do gotowania i pieczenia AEG. A lodówkę LG. A zmywarkę Miele i to był najdroższy zakup (chyba mi się na łeb rzuciło, lepiej żeby się zepsuła w ciągu najbliższych trzydziestu lat ile mi zostało do samej śmierci).
Jak już wybraliśmy i zamówiliśmy sprzęt, to zgłosił się pan od zabudowy i poprosił, czy byśmy nie przyjechali do niego do biura, to on nam pokaże na dużym ekranie i wszystko dogadamy. Pojechaliśmy. A że to pod Glasgow, to zrobiła się z tego wycieczka krajoznawcza po sklepach, o czym później. Pojechaliśmy, usiedliśmy, zobaczyliśmy. Zmieniliśmy kolory, tam dodaliśmy parę szafek, tu trochę ujęliśmy, powsadzaliśmy różne dodatkowe udogodnienia, jak wbudowane kosze na śmieci czy wysuwane metalowe półki, zapewniliśmy, że cały sprzęt AGD i zlew z baterią załatwiamy we własnym zakresie, w końcu zaklepaliśmy i projekt i pojechaliśmy dalej.
Po drodze znaleźliśmy sklep z podłogami. Wchodzimy, mówię że chcemy podłogę z litego drewna, nie lakierowaną tylko olejowaną. Oni nie mają. Mają tylko tzw. engineered wood, czyli takie niby cienkie deski drewniane na górze, a na dole ileś warstw różnych płyt drewnopodobnych. Ale według zapewnień pana ze sklepu teraz tylko takie się robi, innych to w ogóle nie znajdziemy i w ogóle to jest hit i przyszłość tego narodu. Ok. Pojechaliśmy dalej, do sklepu z kafelkami. Idzie oczadzieć. Chodziliśmy, chodziliśmy, oglądaliśmy, kombinowaliśmy, dostaliśmy bólu głowy i tyle. A potem do nastęnego. I do następnego. Porobiliśmy zdjęcia, żeby nie zwariować potem w domu. I tak zleciała nam cała sobota, a w niedzielę była powtórka z rozrywki, z tym że na tapetę weszły zlewozmywaki i krany kuchenne. A potem to już tylko mogiła i dżin z tonikiem...
Mijał kolejny tydzień, pan od wykładzin i podłóg twardych (poza drewnianymi) przyniósł nam mnóstwo próbek i w dodatku doradził w sprawie drewna. Na szczęście wykładzinę wybrałam już na samym początku i w tym przypadku nie było żadnych negocjacji. Taka sama, cholernie droga, wełniana wykładzina i żadna inna. Już wcześniej ustaliliśmy z wykonawcą i ubezpieczycielem, że mamy się nie martwić limitami cenowymi tylko wybierać, a limity się później dostosuje. No to w końcu wybraliśmy. Zamówiłam w sklepie z drewnem próbki podłóg, więc wybraliśmy sobie w spokoju kolor dębu, jedyną niewiadomą była wysokość deski. W weekend zrobiliśy ostateczną rundę po sklepach. Najpierw kafelki. Sporo czasu zeszło, ale po długich naradach i dyskusjach osiągnęliśmy porozumienie. To nie tak, że trzeba było kogoś do czegoś przekonywać i negocjować, po prostu jedno z nas miało wizję i ta wizja musiała się drugiemu podobać. Chłop zrobił wizję łazienki z rodzinnym prysznicem, ja zrobiłam wizję kafelek w kuchni i w toalecie na samym dole. Przyklepaliśmy i pojechaliśmy do domu, przymierzać podłogi do wizji. Po krótkich naradach (na szczęście wybór mieliśmy ograniczony przez ilość próbek) wybraliśmy podłogę do łazienek (każda inna) i do kuchni (zupełnie inniejsza niż tamte). Okazało się, że deski na dole domu możemy mieć tylko 18 mm a nie 20 jak wcześniej myślałam. Więc z domu pojechaliśmy prostu do sklepu z drewnem i poprosiliśmy o pokazanie nam podłóg z litego dębu w wysokości 18 mm. Jako że było zaledwie kilka kolorów w wymaganej wysokości i szerokości, w dodatku brushed and oiled (czesane (?) i olejowane), szybko doszliśmy do wniosku że wybraliśmy słuszny kolor i pojechaliśmy wybierać zlew i baterię. Zlew wybraliśmy szybko, bo to co chciałam ja spodobało się bardzo Chłopu, ale z baterią było znacznie gorzej. Za duża, za mała, za krzywa, a ja chciałam taką z wysuwaną końcówką i w dodatku żeby jakoś wyglądała, a nie jak prysznic. Coż, całą resztę niedzieli spędziłam na internecie i znalazłam taką jak chciałam, ciul ze droga. Grohe to chyba będzie dobra.
Tak że, Mili Państwo, mamy już mable do kuchni z całym wyposażeniem, mamy wykładziny, deski i te jakieś inne sztuczne (za to niesłychanie praktyczne) podłogi do łazienek, mamy kafelki. Pozostało wybrać kolory farb na ścianę. I tu zagwozdka. Bo chociaż cały dom wymalowaliśmy przecież niedawno, może inne kolory by pasowały bardziej? Uparłam się jedynie na salon i klatkę schodową z korytarzem, cała reszta do osobistej negocjacji samej z sobą, bo Chłop jak chłop, na kolorach się zna średnio. Jedyną prośbę miał, żeby mu gabinet zostawić na niebiesko. Ale wybrał taki niebieski (będąc stuprocentowo przekonany że to DOKŁADNIE taki, jaki był), że uśmiechnęłam się podziwiając fantastyczny wybór, natomiast w duszy pomyślałam PO MOIM TRUPIE.
No ale mamy. Całą przerwę na luncz spędziłam nad stołem z próbkami kolorów, bo w domu nie mam jak wybierać bo jak wracam to ciemno, a co to za wybieranie kolorów przy żarówce. W pracy mam jasno i słonecznie to przynajmniej widziałam na co patrzę.
Tak więc, do kuchni idzie Frosted Mink, do salonu Pink Dream, klatka schodowa pozostaje Jasmine Schimmer, ale w razie gdyby producent wycofał (co obawiam się że nastąpiło) to zamiennie Fairytale, któy jest niemal identyczny. Do łazienki na górze i toalety na dole będzie kolor Chic, natomiast obu łazienkach na piętrze Mercury. Pokój gościnny będzie Heavenly Glow, pokój koci czyli mała sypialnia zostaje przemalowana z jajkowego żółtego w Moonshine, a gabinet zostawię mu niebieski, niech ma Cameo Blue.
W naszej sypialni postanowiliśmy pozostawić ścianę przy wezgłowiu łóżka w kolorze ciemnym,  zmieniając go delikatnie w Arabian Nights, uzupełniając resztę ścian kolorem Joyride. Nomen omen, normalnie :-)


czwartek, 21 lutego 2019

Jak dostałam zawał (omałoco)

Coś się dzieje, Proszę Państwa, w końcu coś się wreszcie ruszyło. W końcu do chałupy zaczęły napływać jakieś deski, jakieś płyty gipsowe, cuda wianki. Tak mi powiedział Chłop, który poszedł był tam wczoraj wieczorem odebrać list, który panowie rekonstruktorzy mieli zostawić. Fajnie, myślę sobie, w końcu będę mogła zacząć zastanawiać się nad rzeczami przyjemnymi czyli wyborem kafelek czy doborem kolorów ścian.
Otwieram list, czytam. No w porządku. Tak jak było mówione, mam sobie wybrać spośród listy dostawców, pod warunkiem żeby było w ramach określonego limitu. Finansowego.
Czytam, czytam i oczom nie wierzę. Na podłogę zaproponowano mi owszem, deski dębowe tak jak miałam, ale w nieprzekraczalnym limicie 20 funtów za metr kwadratowy. Sprawdzam jeszcze raz. Otwieram szybko komputer, wchodzę na stronę najtańszego sklepu typu polska Castorama, sprawdzam ceny podłóg z litego drewna. Nosz querwa. Najtańsze deski 42 funty i nie chce być mniej. W tym kraju nie ma takich podłóg za mniej niż 40 funtów za metr. To jak ja niby mam wybierać do 20 funtów? Podobnie kafelki. Limit 15 funtów. Za moje piękne grafitowe kafelki z dekorem! Sprawdzam i sprawdzam, no nie chce być mniej niż 45 funtów za to samo. A za kuchenne co najmniej 65 bo to małe i rustykalne, cokolwiek to znaczy.  I farby. Całą chałupę wymalowałam Duluxem specjalistycznym do danego pomieszczenia, a hol to specjalną farbą "światło i przestrzeń", a oni mi proponują jakieś gówno Johnston albo Leylands.
I wtedy właśnie prawie omałoco dostałam zawał. Chłop widząc moje palpitacje serca szybciutko poleciał do barku po setkę naleweczki z czarnej porzeczki, pociągnął sobie zdrowo z kieliszka, dolał do pełna i podstawił mi pod nos, coś tam mamrocząc, że "o kurde ale mocne".
Całą noc nie mogłam spać, planując wojnę. Nawet nie chciałam sobie wyobrażać swojego domu pomalowanego farbę Leylands czy wyłożonego kafelkami za 15 funtów za metr kwadratowy.
Rano próbowałam dodzwonić się do rzeczoznawcy ale nie odbierał, więc wysłałam mu esemesa żeby do mnie zadzwonił najszybciej jak tylko będzie mógł, po czym wysmarowałam do niego emaila o co mi chodzi. I że jak w polisie jest że ma być like for like (czyli o takim samym standardzie) to ja nie widzę możliwości wyboru like for like w proponowanych parametrach finansowych. I że po jaką cholerę proponują mi Porcelanozę skoro tam kafelki zaczynają się od 75 funtów w górę?
Oczywiście siedziałam cały dzień jak na szpilkach, gapiąc się co chwila na telefon. Ja to niecierpliwa jednak jestem. Zadzwonił koło szesnastej, że był cały dzień na spotkaniach i że o co chodzi. No to mu powiedziałam, że wszystko wyjaśniłam w emailu, ale tak oólnie to mu powiem co ta brzydka firma remontowa zrobiła i że przecież on sam wie, bo widział moje deski, że nie da sie tego kupić za 20 funtów. Pan rzeczowo i spokojnie wyjaśnił, że rzeczywiście, widział przecież co było i że deski na pewno kosztują conajmniej 45 funtów i żebym się nie martwiła, bo standard ma być taki sam jak był. I że panowie w system pewnie wrzucili szablonowe ceny, więc on to jutro skoryguje na swoim komputerze bo dzisiaj nie da już rady.
Trochę mi ulżyło, musze powiedzieć. Omałoco zawał to jednak niefajna rzecz.