środa, 13 lutego 2019

Spacer

Czy ktoś już widział moje nagranie na youtube? Jak nie, to zapraszam.


O powstaniu tego filmiku opowiem jeszcze, na razie wchodźcie, oglądajcie, subskrybujcie czy jak to się tam nazywa. Iwona podbija internet!

A w tak zwanym międzyczasie pokażę Wam, co robiłam w weekend. Poza wybieraniem blatu kuchennego i włóczeniem się z Chłopem po sklepach, on to ma zdrowie, ja nie mogę tak sobie łazić i oglądać. A on... pół godziny stał przy stoisku ze słuchawkami i sobie przymierzał, całe Costco złaziłam w tym czasie, obejrzałam prezentację odkurzacza, przestawiłam zestawy obiadowe, włączyłam ekspres do kawy, rzuciłam się na materac w promocji i poczyałam okładki książek dla dzieci. Do domu wróciłam wykończona, nawet szklanka dżinu z tonikiem nie postawiła mnie na nogi. Za to  w niedzielę...
W niedzielę ubudził mnie dźwięk promieni słonecznych dobijających się przez zasłoniętą szybę. Lazurowe niebo kusiło kolorem i obiecywało radość, powiedziałam więc do Chłopa, jak chcesz coś robić to sobie rób, ale po południu bo teraz wychodzimy. W końcu nie codzień w zimie świeci słońce. Ubraliśmy się jak na Syberię, bo plus dwa było, i poszliśmy. Będzie dużo zdjęć, ale chyba lubicie?


Wiecie, mieszkam teraz w miejscu, które dobrze znam, bo jest dosłownie za płotem Uniwersytetu, pisałam już że teraz na piechotę chodzę do pracy. Gdybyśmy się nie przeprowadzili do nowego budynku to miałabym dwie minuty, ale się przeprowadziliśmy i muszę zasuwać całe 750 metrów. Wiem, bo zmierzyłam swoim smartwatchem. No więc tu, gdzie teraz mieszkamy, jest naprawdę fajnie. I nie żartuję, wystarczy wyjść z domu, przejść w prawo około dwodziestu metrów, skręcić w prawo i tam już zaczyna się okolica jak na zdjęciach. Rezerwat Naturalny Braid and Blackford Hill. Idzie się alejką wzdłuż strumyka, po prawej ma się pole golfowe i Uniwersytet, leżące u podnóża wzgórza Blackford Hill, po lewej są pola i dolina u podnóża Braid Hill. Czyli idzie się takim przesmykiem pomiędzy dwoma niewielkimi górkami. 


Ciekawie obrośnięte drzewo.


Strumyczek płynie zwolna.



Przeszliśmy sobie tak cały pagórek wzdłuż, przy końcu natknęliśmy się na ciekawostkę turystyczną, Ice House. Czyli po polsku Lodowy Domek, czyli po prostu staroświecka lodówka. 


Lodówka w środku. Oczywiście wejście zamknięte, zdjęcie robiłam przez kraty.  


Miejsce Informacji Turystycznej. 


I pierwsze oznaki wiosny.



Niemal na samym końcu trasy jest tak zwany Naturalny Ogródek. 


Są to po prostu jakby trzy półki uprawowe, które okoliczne dzieciaki uprawiają pod opieką dorosłych. Na samym dole rosną rośliny leśne i łąkowe, na środku zioła, a na samej górze kwiatki skalne. Podobno ogród ten powstał w osiemnastym wieku, ten domek na samej górze to zwykły gołębnik, nieczynny już.


Druga oznaka wiosny, ale nie wiem co to. 


Domek dla creepy crawlies, czyli dla robaczków wszelakich.  



I jeszcze raz gołębnik.


Jako że ogród leży na końcu trasy, która się potem rozwidla na trzy części, można pójść dalej na Braid Hill, można wyjść po prostu do miasta i można pójść z powrotem na Blackford Hill, ale trasą trochę równoległą do której przyszliśmy, uznaliśmy że pójdziemy na Blackford Hill. Po drodze udało mi się sfotografować leżący za płotem dom i ogród. Tu może nie wygląda ale ogród był naprawdę sporej wielkości. A płot to właściwie dwumetrowy mur. Muszą tu mieszkać prawdziwi milionerzy, bo dom takiej wielkości, w takim miejscu i z takim ogrodem to w Edynburgu będzie jakieś dwa miliony funtów.


Idziemy sobie w stronę wzgórza. 


Po lewej mijamy ogódki działkowe. Tak, tutaj też są ogródki działkowe. 


Zanim wejdziemy na górkę, przechodzimy koło stawu.  


W stawie mieszkają różne kaczusie. 


A także Abądzie. Tutaj widzimy rodzinę, mama, tato i zeszłoroczne, ciągle jeszcze szare, maleństwo. 


Maleństwo wielkości mamusi i tatusia. Po swoich doświaczeniach z łabędziami z młodości, dość łatwo mi wyodrębnić, który to ojciec a która matka. 


A potem już idziemy sobie na słynne wzgórze Blackford Hill. Słynne, bo mieści się na nim Królewskie Obserwatorium Astronomiczne. 


I parę widoczków na miasto. Na samym środku - to czarne - widzimy Zamek (Edinburgh Castle)


Podwójne Selfie na tle Arthur's Seat. 


I jeszcze raz panorama miasta od północy.


I od zachodu. 


I Chłop robiący mi zdjęcie.


I trochę od południa.


Trochę się jeszcze poszwędaliśmy i zaczęliśmy wracać, bo nie było nas trzy godziny. A przeszliśmy zaledwie jedenaście kilometrów. Na koniec, już w drodze powrotnej wzdłuż strumyka, Chłop zauważył Trzecią Oznakę Wiosny. Nie wiem co to. Nazwałam to artichokes (karchochy), ale co to naprawdę jest, nie mam pojęcia. 


Na koniec, a co tam, pochwalę się. Przecież pisałam już, że okolicę znam bo pracuję tuż na obrzeżech Blakford Hill, wiele razy biegałam tą trasą, którą przeszliśmy z Chłopem.  A w pracy taki mam widok z okna :-)


Do następnego razu :-)


czwartek, 7 lutego 2019

A w domu nareszcie zapachniało

Czy pisałam Wam, że kiedy przeprowadziliśmy się na przymusową tułaczkę do zastępczego domu, wzięliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy, cała reszta została zapakowana w pudła i umieszczona w przechowalni. Nawet zapasy żarcia. Nie mówiąc już o alkoholu, który to skrzętnie wyniosłam do garażu. Bo przecież na wygnaniu nie będę ani pić ani tym bardziej gotować, a jak będę chciała to sobie kupię. I tak mieliśmy wegetować te parę miesięcy. Bo kiedy zapytałam w ubiegłym tygodniu kierownika projektu, jak długo ten cholerny remont potrwa, stwierdził, że... e... w najgorszym wypadku trzy miesiące. Ale to w najgorszym.  - Licząc od... teraz? - zapytałam nieśmiało. No tak, od teraz. Kurtfa mać. Czyli może w rocznicę ślubu się sprowadzimy z powrotem. A co z urlopem, co z wakacjami? Szlag. A umowę mieszkania mamy podpisaną tylko do połowy marca. A w dupie to, niech się ubezpieczalnia martwi.
W każdym razie, weekend spędziłam samotnie szwędając się po domu. Zjadłam bułkę kupiona przez Chłopa. Nie smakowała mi. Zjadłam drugą bo nie miałam nic innego. Myślałam, że się porzygam. Albo to ta bułka sprawiła, albo ogólna mizeria mojego organizmu, ale powzięłam decyzję, że nie dam rady czekać z tym zakupem aż wrócimy do domu. Wlazłam na internet, kupiłam. W poniedziałek Chłop odebrał ze sklepu wracając z pracy. Moją nową maszynę do chleba :-)



Wybrałam taką, bo robi sourdough (zakwas chlebowy), piecze chleby na zakwasie i ma specjalną łopatkę do mieszania chlebów żytnich. I tak, podniecam się nią tylko troszkę mniej niż samochodem. Z maszyną wróciła mi jakby chęć życia. Stali czytelnicy być może pamiętają, że jestem wielką zwolenniczką własnoręcznie wypiekanych chlebów, szczególnie tych na zakwasie. Dotychczasowa maszyna do chleba służyła mi głównie do wyrabiania ciasta, po czym na ogół piekłam chleby czy bułki w piekarniku. Czasami na szybko sie upiekło w maszynie i też był bardzo dobry. Chłopu to raczej obojętnie jaki chleb wpiernicza, ale ja się od tych sklepowych zupełnie odzwyczaiłam, nawet te z polskiego sklepu to nie to samo, co pamiętam z dzieciństwa. To pewnie dlatego ta bułka sklepowa tak na mnie zadziałała. 
Podczas zalania szlag mi trafił mikrofalówkę, piekarnik, kuchenkę elektryczną, okap i mały piekarnik halogenowy. Stara maszyna do chleba również zaniemogła po zalaniu. W całej mizerocie i depresji nie chciało mi się nawet myśleć o jej zastąpnieniu, ale jak już napisałam, ta wstrętna bułka pomogła mi w decyzji.  


Jeszcze tego samego wieczoru wysłałam Chłopa do sklepu po mąkę i wstawiliśmy na próbę najbardziej podstawowy średni chlebek. Był już wieczór, a z doświadczenia wiem, że chleb trzeba wyciągać z maszyny zaraz po upieczeniu, bo potem to raczej zawilgotnieje i nie będzie taki fajny, więc ustawiłam program z opóźnieniem, żeby chlebek był gotowy raniutko, zaraz jak tylko wstaniemy. 
Rano obudził mnie zapach chleba. Tadam!

+

Muszę przyznać, że jest to najlepiej wykonana maszyna, jaką kiedykolwiek miałam. Mieszadło zostało w foremce, a nie w chlebie, jak to się zazwyczaj zdarza. Tak wygląda forma po wyjęciu z niej chleba. Lekko tylko oprószona mąką,  w zasadzie można wytrzeć ścierką i wystarczy.


A tak wyglądał chlebek z profilu :-)


I z półprofilu :-)


A tak po oberżnięciu kromeczki na spróbowanie. 


Szczerze mówiąc, opinię mam świetną, ale uczucia mieszane. Pierwsze zaskoczenie, tak wielkie, że spowodowało niemal wbicie w krzesło i urwanie szczęki oraz zaprzeczyło całej mojej wieloletniej praktyce z maszynowym pieczeniam chleba oraz edukacji internetowej, było kiedy otworzyłam instrukcję obsługi, a potem strony z przepisami. Otóż w tej maszynie składniki umieszcza się w kolejności ODWROTNEJ!! Tymczasem wszędzie, dosłownie wszędzie, w instrukcjach obsługi moich dotyczchasowych maszyn oraz w przepisach internetowych, podstawową informacją, że najpierw umieszcza się składniki mokre (wodę, olej), potem suche (mąkę, sól, cukier itp), a na końcu drożdże. I to jest rzecz święta, bo inaczej nie wyjdzie. 
A tutaj każą mi to wszystko wsypywać od końca! Czyli najpierw drożdże, potem mąkę, sól, cukier itp, a wodę na końcu, w dodatku olej każą zastąpić masłem, a mleka w proszku wcale nie ma w przepisach. No cóż, zrobiłam jak kazali. I tu drugie zaskoczenie. Chleb, ten podstawowy, okazał się niezwykle miękki i delikatny, wręcz puszysty, ale dość sprężysty. Inny niż piekłam dotychczas, choć pyszny. Może to zasługa masła. Następnym razem spróbuję na oleju. 
Chłop pokupował mi już różne mąki. Dzisiaj spróbuje wstawić zakwas. 
Taka mała rzecz, a jak cieszy!

środa, 30 stycznia 2019

Chłop ma nową miłość

Chłop mi się zakochał.
A było to tak. Wpadłam na pomysł i zadzwoniłam do znajomego, który jest managerem w wielkim salonie samochodowym.  Mówię: Słuchaj, jest tak-i-tak, zdarzyło mi się to-i-tamto, ubezpieczalnia już mi wypłaciła pieniążki, dołożę resztę tylko znajdź mi coś fajnego. Umówiłam, się na sobotę, pojechaliśmy z Chłopem. Znajomy wypytał co mniej więcej chcę, na czym mi zależy, bo ja jestem dość uparta w wymaganiach i musi być diesel, musi być silnik co najmniej odpowiedni, musi być oszczędny i ekonomiczny, ładnie wyglądający, dobrze wyposażony, jak najnowszy i na dodatek tani. Hmmmm...
Znajomy zaproponował mi trzy samochody w podobnej specyfikacji i cenie, ale poza tym zupełnie inne i przydzielił bardzo miłego młodego chłopaka do obsługi. Przejechałam się każdym z nich (samochodem, nie facetem), każdy prowadziło się bardzo dobrze (na tyle na ile mogłam stwierdzić po tych kilkunastu minutach), ale za cholerę nie mogłam wybrać. Poszwędaliśmy się po salonie jeszcze jakiś czas, po czym zrobiło się popołudnie i zaczęło nam burczeć w brzuchach. Ku zgrozie młodego sprzedawcy pożegnałam się i powiedziałam, że zadzwonię, bo na głodniaka żadnych decyzji podejmować nie będę. A on, wiadomo, że może jednak, że to taki fajny samochód, że jutro go już może nie być, bla bla bla. Samochód to druga najdroższa rzecz po domu i decyzja musi być podjęta z głową. Pojechaliśmy coś zjeść do pobliskiego MacDonalda, bo w tej cholernej samochodowej dzielnicy niczego innego nie ma. Wyjaśnię, że w Edynburgu, poza pomniejszymi pojedynczymi salonami rozmieszczonymi w różnych miejscach, jest kilka "dzielnic" tylko z samochodami, to są po prostu wielkie centra handlowe pojazdów. Każdy diler jest autoryzowany do sprzedaży określonych marek, a im większy to tych marek ma więcej. Jest to bardzo wygodnie, bo jeśli chcesz zwykły samochód (bo luksusowe, np. ferrari, lamborghini, bentley, aston martin itp. są w oddzielnych centrach) to jedziesz tam gdzie najbliżej i masz dosłownie wszystko. 
Więc, z MacDonalda przeszliśmy się do innego salonu, żeby spojrzeć na samochód który byłby nowszę wersją mojego starego. Oczywiście znowu, kawka, herbatka, jazda próbna dwoma samochodami i zrobiło się już późno. Kierownik placówki był tak bardzo zaangażowany, że zaproponował nam kosmicznie niską cenę, ale byliśmy twardzi i nie kupiliśmy. Bo już wieczór, a my głodni, a decyzji nie podejmuje się z burczącym brzuchem... Nie powiem, wszystkich w tym dniu bardzo rozczarowaliśmy.
Wieczorem zasiedliśmy na internet. Już jadąc do domu wyłoniliśmy dwóch zwycięzców, tak że porównywanie było znacznie łatwiejsze. Chłop, jak zwykle, zasięgnął porady guru, czyli swego ojca. Ojciec, jaki jest taki jest, ale ma bardzo szerokie spojrzenie na wiele spraw, nie doradza ale przekazuje swoją opinię i analizuje ją z różnych stron. A Ty i tak zrobisz jak chcesz. Po długich godzinach dyskusji za i przeciw (nie wiem po co, bo Chłop i tak powiedział, że będzie tak jak ja chcę, w końcu to mój samochód) jednogłośnie wybraliśmy zwycięzcę. Cena nie zwyciężyła w tym przypadku.
W niedzielę z samego rana pojechaliśmy do salonu, gdzie obejrzałam samochód jeszcze raz, po czym potwierdziłam chęć zakupu, na wskutek czego kamień spadł z serca uśmiechniętemu sprzedawcy. Wyjście do innego salonu opłaciło się, jak się okazało, kiedy znajomy manager przyszedł pogratulować zakupu i potwierdzić cenę. Ponieważ manager tamtego salonu zaproponował kosmicze warunki (nie wiem jak ale sporawdził sobie to w systemie, w sumie to ten sam diler), nasz manager postanowił utrzymać te same warunki, pomimo obniżonej już i tak ceny i innych dodatków. Tadam!
No i dzień później, w poniedziałek wieczorem, odebrałam z salonu mój nowy samochodzik. Jako bonus w środku leżała torba jutowa na zakupy z breloczkiem i zapachem samochodowym w środku, a obok wielka parasolka. Przyda się, bo moja stara ma już z dziesięć lat. Już wcześniej postanowiłam, że ponieważ teraz tak naprawdę aż tak nie potrzebuję samochodu, bo przecież mam pracę za płotem, nowym samochodem do pracy będzie jeździł Chłop do momentu aż wrócimy do domu. Bo samochód ma być jeżdżony, a nie stany na parkingu. Tego samego wieczoru pojechaliśmy z Chłopem na przejażdżkę. Najpierw jechałam ja, potem on, przy okazji sprawdzając wszystkie guziczki i ustawienia. Będę musiała się przyzwyczaić, bo jeździ się trochę inaczej niż moimi wcześniejszymi samochodami. Do tej pory miałam niskie samochody w sportowej sylwetce, ten jest trochę wyższy. No ale. Dojeżdżamy do domu, Chłop parkuje. Wychodzimy. Przy wejściu do domu Chłop odwraca się, spogląda na samochód, wzdycha i mówi: "Oh, she's a beauty..." (Ona jest piękna - w UK samochód ma płec żeńską).
Wczoraj po powrocie powiedział, że kocha ten samochód. To niech się lepiej zacznie odkochiwać, zanim będzie za późno :-)))