O powstaniu tego filmiku opowiem jeszcze, na razie wchodźcie, oglądajcie, subskrybujcie czy jak to się tam nazywa. Iwona podbija internet!
A w tak zwanym międzyczasie pokażę Wam, co robiłam w weekend. Poza wybieraniem blatu kuchennego i włóczeniem się z Chłopem po sklepach, on to ma zdrowie, ja nie mogę tak sobie łazić i oglądać. A on... pół godziny stał przy stoisku ze słuchawkami i sobie przymierzał, całe Costco złaziłam w tym czasie, obejrzałam prezentację odkurzacza, przestawiłam zestawy obiadowe, włączyłam ekspres do kawy, rzuciłam się na materac w promocji i poczyałam okładki książek dla dzieci. Do domu wróciłam wykończona, nawet szklanka dżinu z tonikiem nie postawiła mnie na nogi. Za to w niedzielę...
W niedzielę ubudził mnie dźwięk promieni słonecznych dobijających się przez zasłoniętą szybę. Lazurowe niebo kusiło kolorem i obiecywało radość, powiedziałam więc do Chłopa, jak chcesz coś robić to sobie rób, ale po południu bo teraz wychodzimy. W końcu nie codzień w zimie świeci słońce. Ubraliśmy się jak na Syberię, bo plus dwa było, i poszliśmy. Będzie dużo zdjęć, ale chyba lubicie?
Wiecie, mieszkam teraz w miejscu, które dobrze znam, bo jest dosłownie za płotem Uniwersytetu, pisałam już że teraz na piechotę chodzę do pracy. Gdybyśmy się nie przeprowadzili do nowego budynku to miałabym dwie minuty, ale się przeprowadziliśmy i muszę zasuwać całe 750 metrów. Wiem, bo zmierzyłam swoim smartwatchem. No więc tu, gdzie teraz mieszkamy, jest naprawdę fajnie. I nie żartuję, wystarczy wyjść z domu, przejść w prawo około dwodziestu metrów, skręcić w prawo i tam już zaczyna się okolica jak na zdjęciach. Rezerwat Naturalny Braid and Blackford Hill. Idzie się alejką wzdłuż strumyka, po prawej ma się pole golfowe i Uniwersytet, leżące u podnóża wzgórza Blackford Hill, po lewej są pola i dolina u podnóża Braid Hill. Czyli idzie się takim przesmykiem pomiędzy dwoma niewielkimi górkami.
Ciekawie obrośnięte drzewo.
Strumyczek płynie zwolna.
Przeszliśmy sobie tak cały pagórek wzdłuż, przy końcu natknęliśmy się na ciekawostkę turystyczną, Ice House. Czyli po polsku Lodowy Domek, czyli po prostu staroświecka lodówka.
Lodówka w środku. Oczywiście wejście zamknięte, zdjęcie robiłam przez kraty.
Miejsce Informacji Turystycznej.
I pierwsze oznaki wiosny.
Niemal na samym końcu trasy jest tak zwany Naturalny Ogródek.
Są to po prostu jakby trzy półki uprawowe, które okoliczne dzieciaki uprawiają pod opieką dorosłych. Na samym dole rosną rośliny leśne i łąkowe, na środku zioła, a na samej górze kwiatki skalne. Podobno ogród ten powstał w osiemnastym wieku, ten domek na samej górze to zwykły gołębnik, nieczynny już.
Druga oznaka wiosny, ale nie wiem co to.
Domek dla creepy crawlies, czyli dla robaczków wszelakich.
I jeszcze raz gołębnik.
Jako że ogród leży na końcu trasy, która się potem rozwidla na trzy części, można pójść dalej na Braid Hill, można wyjść po prostu do miasta i można pójść z powrotem na Blackford Hill, ale trasą trochę równoległą do której przyszliśmy, uznaliśmy że pójdziemy na Blackford Hill. Po drodze udało mi się sfotografować leżący za płotem dom i ogród. Tu może nie wygląda ale ogród był naprawdę sporej wielkości. A płot to właściwie dwumetrowy mur. Muszą tu mieszkać prawdziwi milionerzy, bo dom takiej wielkości, w takim miejscu i z takim ogrodem to w Edynburgu będzie jakieś dwa miliony funtów.
Idziemy sobie w stronę wzgórza.
Po lewej mijamy ogódki działkowe. Tak, tutaj też są ogródki działkowe.
Zanim wejdziemy na górkę, przechodzimy koło stawu.
W stawie mieszkają różne kaczusie.
A także Abądzie. Tutaj widzimy rodzinę, mama, tato i zeszłoroczne, ciągle jeszcze szare, maleństwo.
Maleństwo wielkości mamusi i tatusia. Po swoich doświaczeniach z łabędziami z młodości, dość łatwo mi wyodrębnić, który to ojciec a która matka.
A potem już idziemy sobie na słynne wzgórze Blackford Hill. Słynne, bo mieści się na nim Królewskie Obserwatorium Astronomiczne.
I parę widoczków na miasto. Na samym środku - to czarne - widzimy Zamek (Edinburgh Castle)
Podwójne Selfie na tle Arthur's Seat.
I jeszcze raz panorama miasta od północy.
I od zachodu.
I Chłop robiący mi zdjęcie.
I trochę od południa.
Trochę się jeszcze poszwędaliśmy i zaczęliśmy wracać, bo nie było nas trzy godziny. A przeszliśmy zaledwie jedenaście kilometrów. Na koniec, już w drodze powrotnej wzdłuż strumyka, Chłop zauważył Trzecią Oznakę Wiosny. Nie wiem co to. Nazwałam to artichokes (karchochy), ale co to naprawdę jest, nie mam pojęcia.
Na koniec, a co tam, pochwalę się. Przecież pisałam już, że okolicę znam bo pracuję tuż na obrzeżech Blakford Hill, wiele razy biegałam tą trasą, którą przeszliśmy z Chłopem. A w pracy taki mam widok z okna :-)
Do następnego razu :-)