wtorek, 13 lutego 2018

Iwona tworzy

Wczoraj mi wpadło do głowy przygotowanie kartki urodzinowej. Mój ukochany siostrzeniec bowiem kończy niedługo 18 lat. Szok. Ten mały berbeć, co to dopiero niedawno rodzicom klawisze z klawiatury wydłubywał widelcem, stanie się za parę chwil dorosłym i pełnoprawnym obywatelem.  Chociaż z tą dorosłością to bym nie przesadzała, hi hi hi.
Wyjęłam więc scrap-boxy, czyli pudełka z tym wszystkim co jest do robienia kartek potrzebne, papiery, przeyniosłam sobie kubek herbaty i zabrałam się do dzieła.
Najpierw znalazłam kopertę. Największą spośród wszystkich, taką mniej więcej formatu A5, ale brakowało do niej niestety wkładki. Z wszystkich papierów jakie mamy, niestety nie udało mi się znaleźć takiego samego koloru, więc pomyślałam, a co tam, będzie kontrastowo. Wzięłam więc kartkę bordową. Do tego oczojebną żółtą, żeby było, jak już powiedziałam, kontrastowo.
Tak wygląda mój warsztat podczas pracy:




Tworzyłam na bieżąco, bo nie miałam żadnego wstępnego konceptu. Chłopak zajmuje się komputerami, ale czy ja muszę mu komputerowe kartki za każdym razem wysyłać? Tak że każdy pomysł rodził nowy pomysł i tak powstało to moje dzieło. 
Chciałam żeby było warstwowo. Oczojebną kartkę powycinałam w falisty wzorek, położyłam na bordowym. Żółto, słonecznie, trzeba dodać trochę kontrastu. Fale już są, będzie zatem woda. Wzięłam niebieską kartkę, powycinałam brzegi innym rodzajem wzorka, przykleiłam grubą taśmą dwustronną na żółtym, żeby odstawało. Na dół niebieskiej kartki przykleiłam kawałek washi tape z niebiesko-srebrzystymi falami. Dodatkowo "w wodzie" poprzyklejałam konika morskiego, rozgwiadę i muszelki oraz parę srebrnych i złotych "bąbelków". Na inny kawałek niebieskiej kartki poprzyklejałam tę samą niebieską washi tape (nie wiem jak to jest po polsku) i powycinałam z tego cyferki, które przykleiłam na oczojebnym żółtym. 
Gotowe naklejki z napisem "Happy Birthday" i babeczką oraz złote metaliczne gwiazdki z kawałkiem złotej washi tape uzupełniają  okładkę kartki. 


A w środku przykleiłam zwykła złożoną na pół kartkę A4, której brzegi wycięłam ozdobnym wzorem i nakleiłam dodatkowo dwie złote naklejki. 



I jeszcze raz, całość. 


Musze powiedzieć, że to duża frajda, takie robienie kartek. Może i nie są najpiękniejsze, ale własne i niepowtarzalne. Tylko ten Chłop mój ma nakupowane pełno jakiegoś nie-wiem-czego, stemple, do których nie ma na przykład tuszu. Albo jakies wycinanki, które nie wiem jak działają, bo mi nic w tym nie pasuje. Ale nic to, wykończymy co mamy, a w międzyczasie będę sobie dokupywać to co mi się podoba. To co widzicie na górze to jest w całości dzieło oryginalne, powycinane własnymi nożyczkami i nożykiem. I jestem z niego dumna :-)



środa, 7 lutego 2018

Rękodzieło własne

Wczoraj późnym wieczorem zabrałam się do pracy. Jeszcze mi cztery zostały do wykonania, byłam zbyt zmęczona i była już dwunasta kiedy przerwałam. Dzisiaj wieczorem będę projektowała kartki wkładki z tekstem, a jutro wydrukuję i powklejam.
I co, szczerze, jak Wam się podoba?






wtorek, 6 lutego 2018

Sztuka planowania część druga

Tak więc, mamy już zamówioną datę ślubu i mamy zamówione wakacje. I tak naprawdę dopiero teraz zaczynają się schody. Bo każdy zaplanowany duży punkt niesie za sobą kilka małych punktów, a te z kolei po kilka podpunktów i tak lista się rozrasta do rozmiarów galaktyki, ja się wcale nie dziwię, że wedding planner to taka stresująca profesja.
Ślub już mamy, to najmniejszy problem, tylko jeszcze reszte kasy się wpłaci i już. No ale w coś trzeba się ubrać. Więc sukienka. Zeszło mi ze dwa tygodnie na znalezienie samej sukienki, a zamawianie to jeszcze inna historia, chociaż nie jest to typowa ślubna suknia, bo chcę coś, co da się normalnie nosić na różne okazje. Sukienka się więc podobno szyje, a ja w międzyczasie wyszukałam wersję sklepową backup, w razie awarii. Znaczy gdyby nie pasowała czy w ogóle nie doszła. Do sukienki muszą być buty. I znów dylemat, bo typowych białych nie kupie na jeden raz. I w ogóle kupić czy nie kupić. Zdarzyła się jednak była wyprzedaż w sklepie Dune, więc he he he... tego... zakupiłam dwie pary. Teraz drżę oczywiście, czy przyjdą czy nie przyjdą. Ale w zasadzie temat sukienki i butów mam wyczerpany. Biżuterię i inne dodatki to mam do wyboru do koloru, nie zastanawiam się więc. Włosy i makijaż zrobię sobie sama, bo nie chcę wyglądać jak każda panna młoda. W planie mam tylko pazury, ale to będzie od razu na wakacje. Tak że siebie mam załatwioną. Chłopa też, z nim było najłatwiej, bo po prostu poszliśmy do wypożyczalni zamówić kilt.
Obrączki. Myślałam, myślałam i wymyśliłam, że tyle tego złota mamy, którego nie nosimy, że pójdziemy do złotnika i se przerobimy na takie jakie będziemy chcieli. He he he, zaśmiała się szyderczo Fortuna słysząc takie myśli. Okazuje się bowiem, że w tym kraju lepiej (czyli taniej) kupić nowe niż przerabiać ze starego. W dodatku moja obrączka ma pasować do pierścionka, który jest z białego złota. No i cholera, nikt mi nie chciał czternastokaratowego żółtego złota przerobić na osiemnastokaratowe białe. Co za cholerny świat! Na szybko podjęliśmy więc decyzję, że Chłop przerobi sobie to co się da na obrączkę żółtą, a moją się kupi. Złaziliśmy większość sklepów jubilerskich, poprzymierzaliśmy wszystkie możliwe kombinacje, a wszystko po to, żeby następnego dnia obudzić się z zakręconą głową i nadal nic nie wiedzieć. Zapamiętałam bowiem tylko szerokość i rozmiar obrączki. A okazuje się, że to nie wszystko, bo jest jeszcze kształt (płaski, wypukły, fazowany, fazowany płaski, podwójnie wypukły, wklęsły, ścinany, zaokrąglony wklęśle wypukły na płasko i jeszcze uj wie co), no i jeszcze cienki, gruby, grubszy i gruby jak ta Maryna z piosenki. Ale nic to, poszłam ja jeszcze raz do kilku sklepów, poprzymierzałam, zapamiętałam. Po czym znalazłam w internecie dokładnie taką jak chciałam. Zapłaciłam i po dziesięciu dniach już była. Tadam! Zrobione! A Chłop? Następnego dnia po naszych złotnikowych wojażach patrzę, a on na palcu obrączkę ma, po dziadku. Okazało się, że ta obrączka po dziadku, którą chcieliśmy przerobić, pasuje na Chłopa niemal dokładnie, nie za bardzo mi się podobała, bo ma ponacinane takie malutkie wzorki, które zarosły kurzem przez te wszystkie lata, ale zanieśliśmy ją do wyczyszczenia i wypolerowania i wygląda teraz przepięknie. Tak że kolejna sprawa załatwiona.
Jak jest ślub, to są też i goście. Planowałam tylko moje dzieci i rodziców Chłopa z dziadkiem, ale on zaczął, że przecież on był u tych i u tych, i nie wypada mu zaprosić jeszcze najlepszego przyjaciela z rodziną, i tamtych starych znajomych. No i tego kuzyna, który mieszka w Cambridge, a jest jedynym reprezentantem australijskiej rodziny. I zrobiło się z tego ponad dwadzieścia osób, nie licząc dzieci. A jak jeszcze usłyszałam, że jego kolega i koleżanka z pracy przyjdą, to mnie już naprawdę trafiło. Wtedy po raz pierwszy o mało co  się nie pokłóciliśmy, żeby jeszcze z tym człowiekiem się dało pokłócić, ale się nie da. Powiedziałam tylko, że ja planowałam cichy ślub tylko dla rodziny, a jak on chce sobie całe wesele wyprawiać, to ja nie mam z tym nic wspólnego. A ponieważ całe "wesele" odbywać się będzie w naszym własnym domu, to ja się zajmuję tylko dekoracją (bo i tak miałam w planie) i wyborem jedzenia do zamówienia. Bo nie zamierzam nawet ruszyć ręką w dniu mojego ślubu. Tak że na stole będzie zimny bufet, kieliszki będą plastikowe, talerze papierowe, a goście będą w większości stali, bo nie mamy oczywiście tylu krzeseł. No chyba że będzie piękna pogoda to będzie to samo, tylko że na zewnątrz. Pod warunkiem, że wcześniej zrobimy ogród. Aaaaaaaaaa!
Wracając do gości, konieczne są zaproszenia. Tu sobie sama utrudniłam sprawę, bo chciałam sama je zrobić. Skumulował ten mój Chłop przez lata tyle papierów różnych i kopert, że aż grzechem było nie wykorzystać. I znowu, kolejny tydzień zajęło mi wyszukiwanie różnych pierduletów do dekorowania zaproszeń, wycinanki, naklejeczki, tasiemeczki. Ale wszystko to już mam, nawet skonstruowałam tekst do zaproszeń. Jeszcze to wszystko poskładać do kupy i będzie gotowe.
Jako że zapraszamy tych ludzi do chałupy, za cel honoru postawiłam sobie coś od siebie dać i zrobić chałupnicze dekoracje. Powiem szczere, że to zabrało mi najwięcej czasu, bo choć miałam główną koncepcję w głowie, ciągle ona się zmieniała, w zależności od tego co zobaczyłam w internecie. A można od tego dostać bólu głowy, uwierzcie mi. Jak z tego zatrzęsienie kolorów, kształtów i propozycji wybrać coś co się da samemu jakoś sklecić w całość, to jest naprawdę zadanie na wielki projekt. Ale mogę powiedzieć że już mam. Wszystko pozamawiałam, część przyjdzie z Chin czy innego Hongkongu, więc musiałam to zrobić odpowiednio wcześnie. Szmatki, sztuczne kwiatki, wstążeczki, perełeczki.  Nawet bukiet sobie sama zrobię. Też już wszystko mam, z wyjątkiem kwiatów. I zapodałam nawet już Chłopu zadanie bojowe, że jak znajdzie jakies kwiatki w wyprzedaży to ma mi kupić, albowiem próby generalne porobić muszę. Tak że dwa dni przed ślubem wskoczę do sklepu, kupię kilka bukietów i skonstruuję sobie to co chcę. Chyba jednak. oszalałam.
I co jeszcze? Po kilkudniowych poszukiwaniach znaleźliśmy restaurację, do której idziemy wszyscy wieczorem plus jeszcze ze dwadzieścia zaproszonych osób, świętować Chłopa urodziny. Zamówione, zapłacone.
Tak że, widzicie państwo sami, wszystko idzie jak z płatka. Jeszcze tylko poszukać firmy, która wykona nam projekt ogrodu, bo to jest ważna inwestycja, którą i tak mieliśmy zrobić tej wiosny. Już patrzeć nie mogę na tę gołą ziemię, którą koty przynoszą na łapach do domu.  Zamówić jedzenie do chałupy, kupić picie, talerze papierowe i kubki plastikowe, dwa torty. Poskładać zaproszenia, porobić dekoracje, kupić krem do opalania na wakacje a potem to już tylko jeden wielki relaks :-)