Wzięliśmy sobie z Chłopem urlopy świąteczne. Ja normalnie nie pracuję pomiędzy Świętami a Nowym Rokiem i zazwyczaj kończę w ostatni piątek przed świętami, no chyba że wypadaja one jak w tym roku, to wyszlo dwa piątki. W sumie dwa i pół tygodnia wolnego. Chłop zamartwiał się, co on w tym czasie pocznie, dla biedaka urlop to wyjazd na wakacje, więc nawet zaczął już planować gdzie to nie wyjedziemy, ale ukróciłam te plany kategorycznie stwierdzając że ja chcę spokoju i odpoczynku i jak on chce to sobie może do kina chodzić codziennie na cały nawet dzień. Na co się nawet ucieszył. A co z tych wyjść wyszło? W ubiegły piątek troszkę mi się przedłużył firmowy Christmas Lunch z darmowym alkoholem, więc po przyjściu do domu zapadłam w głęboki sen, przerywany krótkimi przerwami na szklanke napoju regenerującego w postaci musującej tabletki rozpuszczonej w szklance wody. Sobotę spędziliśmy w sklepach, kupując komodę do salonu i stół i krzesła i moje krzesło do komputera i parę innych rzeczy, a potem to wszystko skręcaliśmy do drugiej w nocy. W niedziele przyjechał syn z dziewczyną, niby w odwiedziny a tak naprawde to się najeść i po prezenty, bo święta spędzają u jej rodzicow a to jest bardzo daleko. Przynajmniej lodówki do końca nie wypróżnili. Smutno się jakoś zrobilo po ich wyjeździe, ale cóż, życie takie... A potem, już nawet nie policzę dni, bo rzuciliśmy się w wir pracy, ot tak spontanicznie i w końcu zrobiliśmy to co w chałupie zostało do zrobienia i co czekało na to zrobienie od miesięcy. Czyli uporządkowaliśmy gabinet, tak że teraz mogę pisać do Was z mojego nowego stanowiska z dwoma ekranami i moim eleganckim nowym krzesłem, tylko obrazków po swojej stronie gabinetu jeszcze nie mam. Bo trzeba Wam wiedzieć, że gabinet mamy podzielony na pół, osobne biurka, dwa regały i szuflady, a pśrodku biurek granica, którą kategorycznie zakazałam przekraczać, bo mi co chwilę jakieś pudełka i papiery się na biurku pojawiały. A to moje biurko i moja przestrzeń i tylko moje papiery i inne śmieci tu mogą być. Chłop chciał mi ponawieszac jakieś tam statki kosmiczne i star warsy po mojej stronie ale zabiłam go spojrzeniem, bo moja część przeznaczona jest na różowe kotki i puchate kucyki przeplatane kolorową tęczą, a wszystko to na tle czerwonych różyczek i biedroneczek w kropeczki. No ale w celach kompromisu wypatrzyłam w sklepie obrazek przestrzenny 3D z robotami z Gwiezdnych Wojen i go sobie zakupiłam, bo bardzo mi sie podobał, nie pasuje mi to oczywiście do moich wyimaginowanych jeszcze koników i motylków ale kazałam go zawiesić dokładnie na granicy. A niech Chłop też ma! W ogóle, te dni od poniedziałku do dzisiaj to jakoś tak przez palce przeleciały, dwa razy byliśmy w kinie ale to wieczorem więc się nie liczy. Poza tym sama nie wiem co robiłam poza gotowaniem, bo Chłop odkurzył całą chałupę, uporządkował komórkę pod schodami (pod moim nadzorem), co wymagało przereorganizowania nieco kuchni, wysprzątał cztery łazienki, umył dwa samochody i kiedy ja robiłam pierogi i uszka na Wigilię, on zabrał sie za mycie okien, ale umył tylko te na dole bo zrobiło się ciemno. A ja? Piekłam bułki, robiłam śledzie w dwóch odsłonach, smażyłam kotlety mielone i lepiłam te nieszczęsne pierogi, dwa rodzaje bo czemu nie? Więc ruskie i z kapustą i grzybami, a także całą furę cholernych małych uszek, może jest ktoś kto mi powie jak to dziadostwo lepić żeby było szybciej. A potem to wszystko zamroziłam i odmrożę przed Wigilią. Ugotuję jeszcze barszcz i zrobię jarzynową sałatkę (bo Chłop się już napraszał) i chyba jeszcze rybę po grecku, bo lubię. Zresztą ja zawsze gotuje to co sama lubię, a jak ktoś nie chce to niech nie je. A że bardzo lubię sernik to upiekę także sernik bez spodu i makowiec zawijany. Czyli tradycyjnie. A dzisiaj wieczorem przyjeżdżaja przyszli teściowie z dziadkiem i nie mam zamiaru się wcale stresować z tego powodu. Chłop kupił sobie Amazon Echo i gada z Alexą a ja w końcu mam czas żeby zasiąść przed komputerem i napisać parę słów. Mam nadzieję, że córka przyjedzie do nas w te święta, a nie wykręci się jak co roku, bo trochę tęsknię. I tak to, Mili Moi, i tak to...
I na koniec, dla Was specjalnie:
A ja przed Świętami jeszcze się odezwę. Zajrzyjcie jutro - koniecznie!
Chłop ekscytował się już od miesiąca. Jako zagorzały fan Gwiezdnych Wojen, który każdy epizod ogląda po siedmenaście razy (Powtarzam za każym razem "Jakie to żałosne, żeby aż tak nie mieć co robić w życiu że trzeba film oglądać po tyle razy!", no ale co tam, chce to niech se ogląda, ja mam inne przyjemności), czekał na najnowsze wydanie z wielką cierpliwością, ale jak tylko dowiedział się, że w będą go nadawać w 4DX, to od razu zamówił bilety na tzw. double bill, czyli dwa filmy na raz. E tam, pomyślałam, przerobiłam już X-men triple bill (trzy na raz) to i z tym dam sobie radę.
4DX to najnowszy nabytek naszego kina, w Glasgow było już od pół roku i nawet sie zastanawialiśmy czyby nie pojechać na premierę, więc co za zaskoczenie i ulga jednocześnie, że zrobili to też u nas. Bardzo podekscytowana byłam i ja, głównie nową salą kinową, o której się słyszało, ale jednak jak to jest, trzeba się samemu przekonać.
Co to jest 4DX? Jest to nowy format kina, w którym dzięki ruchomym fotelom i zaawansowanym rozwiązaniom technologicznym pełnych efektów specjalnych umożliwia się widzowi wrażenie bycia częścią filmu. Reklama 4DX tutaj:
Co więc dostajemy za jedyne 40 złotych? (w UK 17 funtów):
- ruchome fotele
- efekty środowiskowe (efekty świetlne, wodne, zapachy, nawiewy)
- nieco lepszy od normalnego obraz 3D, jeśli film jest w 3D, może być również zwykły 2D.
A jak to wygląda w rzeczywistości? Zanim opiszę, wrócę na chwilę do samej premiery.
Pierwszy seans (The Force Awakens, czyli Przebudzenie Mocy) zaczął się już o 21:00. Takiej kolejki do kina jeszcze nie widziałam. Osobnym strumieniem wpuszczali ludzi na zwykłe seanse 2D i 3D, a osobna kolejka była do Imax-a i 4DX. Kurtkę zostawiłam w samochodzie, bo uznałam, że będzie mi przeszkadzać w ruchomym fotelu. Okazało się, że dobrze zrobiłam. Stojąc w kolejce zauważyłam Księżniczkę Leyę:
A przy wejściu do sali czekał na nas Chewbacca :-)
Oczywiście musiałam zrobić sobie z nim zdjęcie, a na koniec Chewy zaryczał i przybił mi piątkę, ku zazdrości Chłopa, bo mu nie przybił i nie zaryczał.
Siedzimy sobie w sali pachnącej nowymi siedzeniami. To był pierwszy w historii seans w tej nowo wybudowanej sali kinowej.
Bardzo podekscytowani zasiedliśmy w dużych czerwonych wyprofilowanych fotelach, które były złączone po cztery w rzędach. Na dole był specjalny podnóżek, a na podłokietniku, oprócz standardowej dziury na napoje, mieścił się przycisk z napisem "water on" (woda włączona) i "water off" (woda wyłączona). Przerwa między rzędami była spora, można sobie spokojnie chodzić, bez żadnego przeciskania. Na salę nie można wnosić gorących napojów i jedzenia, a zimne picie może być tylko w zakrytych kubkach lub butelkach z zakrętką. Zresztą, nie wyobrażam sobie jak można coś jeść w takich warunkach. Ale o tym za chwilę.
Kina 4DX nie zaleca się dzieciom do lat 4 lub o wzroście poniżej 100 cm, osobom powyżej 120 kg wagi, kobietom w ciąży, osobom niepełnosprawnym, niewidomym, widzom starszym, ze schorzeniami serca, kręgosłupa lub szyi, chorobą lokomocyjną, chorym na epilepsję lub wrażliwym na gwałtowny ruch czy jaskrawe światło oraz osobom pod wpwem alkoholu lub środków odurzających. Dzieci do lat 7 mogą korzystać z kina tylko pod opieką osób dorosłych. W czasie projekcji filmu należy pozostać na swoim siedzeniu, chyba że opuści się salę kinową (w celu siku na przykład). Jeśli się źle poczuje, należy natychmiast przywołać pracownika, któy jest stale obecny na sali. Wygląda to tak, że w kącie przed ekranem stoi duży fotel, w którym siedzi pracownik mający za zadanie obserwowanie audytorium. W razie jakiejkolwiek nieprawidłowości wciska alarm albo blokadę krzeseł.
Nie można blokować przejścia ani przestrzeni pomiędzy fotelami żadnymi przedmiotami, nie wolno wciskać nóg ani rąk pomiędzy fotele. Nie należy stawać na podnóżkach i być ostrożnym przy siadaniu na fotelu. O napojach już pisałam. Osoby podejrzane o bycie "pod wpływem" nie zostaną wpuszczone na salę i bilety nie będą refundowane. Nie zaleca się ubierania delikatnej odzieży, a także wnoszenia na salę przedmiotów wartościowych czy delikatnych, a jeśli już jest to konieczne to należy wszystko to zabezpieczyć przed zniszczeniem. Zaraz zrozumiecie, dlaczego.
Więc, zasiedliśmy w fotelach i po kilku minutach sala się wypełniła, puszczono tylko dwie zapowiedzi filmów i żadnych reklam (juhu!), założyliśmy okulary 3D i zaczął się film. A wraz z nim efekty specjalne. Najpierw fotele. Są one wyposażone w mechanizm poruszający w kilku trybach - wznoszącym, falującym i kołyszącym. Przez połączenie wszystkich ruchów w różnych sekwencjach, płynna i dynamiczna praca foteli idealnie współgra z toczącą się na ekranie akcją filmu. Jak to wygląda w praktyce? Wyobraźcie sobie, że jedziecie rollercoasterem. Oczywiście nie tak gwałtownie i nie tak bardzo w górę i w dół, ale jest to bardzo podobne wrażenie, przy czym fotele nie mają pasów. Odczuwa się trzęsienie ziemi po wybuchu, start czy lądowanie promu kosmicznego, falowanie wody jak na statku, delikatne opadanie czy wznoszenie, przechylanie na boki czy szarpanie w czasie szybszej akcji. W dodatku z tyłu fotela znajdują się elementy podobne do tych z krzeseł masujących, które dodają wrażeń, jak na przykład kiedy bohater zostaje uderzony w plecy, czuje się lekkie walnięcie we własne plecy, albo kiedy bohater zostaje przeszyty mieczem, to w tym samym miejscu i my odczuwamy dziabnięcie. Podnóżek przenosi drgania podłoża, a w dodatku jest tam zamocowany taki śmieszny mechanizm, który robi nam lekkie łaskotanie albo szybkie dziabnięcie w łydki, wtedy kiedy scena tego wymaga. Na przykład bohater został porażony prądem w prawą łydkę, my w tym samym czasie zostajemy "połaskotani" w to samo miejsce.
W oparciu fotela, mniej więcej w miejscu za naszymi uszami, są takie małe śmieszne dziurki. Szybko się przekonałam, do czego służą. Na przykład przy strzelaniu, czuło się jakby kule świstały Ci koło ucha. Dosłownie jakby Cię dotykały. Najśmieszniejsze było to, że za każdym razem powiewało mi to kosmyki włosów do przodu, co powodowało we mnie nieskończone wybuchy radości. Bardzo fajną rzeczą były te nieustanne powiewy powietrza, od lekkiej bryzy muskającej twarz, po silny huragan, szczególnie że w sali było dość gorąco, a takie wietrzyki ochładzały nieco atmosferę. A jeszcze lepsze było, że dawało się wyczuć zapachy przynoszone z wiatrem. Na przykład zapach słonej morskiej wody, spalonej wybuchem ziemi, opadającego po eksplozji pyłu czy pieczonego kurczaka.
Efekty świetlne były dość rzadkie, ale równie fascynujące. Na przykład wybuchy, błyskawice, lasery na ekranie, wzmocnione były dodatkowymi błyskami z zewnątrz ekranu, po bokach sali. Jednak to na co najbardziej czekaliśmy i czego się obawialiśmy to były "mokre" efekty. Na przykład opadająca mgła z efektem wizualnym, tyle tylko że mogli tej mgły zrobić więcej, tak samo jak dymów powybuchowych. Bo były te dymy wypuszczane tylko w dwóch miejscach po bokach ekranów, wprost na siedzących tam w pierwszym rzędzie nieszczęśników, którzy byli jednak z tego powodu bardzo zadowoleni. Ja też chciałam, ale miałam "lepsze" miejsce :-) No cóż, następnym razem.
Ale najlepszym efektem była woda. Wyobraźcie sobie, że stoicie nad brzegiem morza, a tu nagle nadchodzi fala i roztrzaskuje się o brzeg, rozbryzgując drobniutkie krople prosto na Waszą twarz. Tak to mniej więcej wygląda. Albo śnieżyca. Co prawda, śnieg był rozpryskany na salę tylko w dwóch miejscach, ale doskonale sie to komponowało z tym co na ekranie, a widz mógł poczuć uderzenia zimnych kryształków na twarzy. Super! A już najbardziej odlotowa była scena, kiedy to zgilotynowano jakiegoś potwora, a jego "krew" z wielkim "plum" rozbryzgała się po głowach widowni. Wszyscy zrobili: "bleeeee", a część zaczęła macać się po głowach :-)
Muszę dodać, że nie były to tak naprawdę mokre efekty, bo nie zauważyłam tak właściwie żadnych plam na ubraniu ani mokrych kropli na włosach.
W sumie, sześć godzin spędzonych w kinie strzeliło jak z płatka i wcale nie chciało mi się spać, bo po prostu wrażenia zmysłowe były odlotowe i dzięki tym wszystkim efektom nie było po prostu czasu na nudę. Mam nadzieję, że to nie był mój ostatni film w tym formacie.
Jakoś tak w zeszłym tygodniu Chłop nieśmiało napomknął:
- A pamiętasz te takie pyszne bułeczki z cynamonem, które kiedyś zrobiłaś?
- No pamiętam. I z czekoladą.
- Może i z czekoladą, jeszcze lepsze. No to... a mogłabyś takie jeszcze upiec?
No móc mogę, ale ja wiedzieć muszę, więc zaczęłam wypytywać, bo tak normalnie to raczej Chłopu się nie zdarza prosić o jedzenie, je co mu dadzą i się w dodatku zachwyca. I okazało się, że mają jakiś tam luncz świąteczny w pracy i każdy przynosi coś do jedzenia i on wymyślił, że te bułeczki cynamonowo-czekoladowe przyniesie, co mu tak kiedyś smakowały. Ale ja no to, że przecież są święta i to świąteczny luncz jest więc wypada coś bardziej tradycyjnego niż zwykłe bułeczki, bułeczki to moge mu zrobić co tydzień. Wymyśliłam więc pierniczki. I to nie jeden rodzaj, a dwa!
Przepisy oczywiście z mojej ulubionej strony.
Na pierwszy ogień poszły tradycyjne szwedzkie cieniutkie kruche pierniczki zwane Pepparkakor. Robiłam je już kiedyś i były bardzo smaczne, zupełnie inne od tych, do których jestem przyzwyczajona. Nie dekoruje się ich. Byłam tak pochłonięta ich produkcją, że zupełnie nie pamietałam o dokumentacji zdjęciowej, udało mi się jedynie sfotografować to:
Z powodu niedoboru pudełek na ciastka zostały umieszczone w pojemniku po lodach. W tym pojemniku powyżej znajdują się 82 ciastka średniej wielkości, taka gwiazdka na przykład ma 6 centymetrów. Tak więc mamy tu 9 choinek, 3 ludziki (ludziki są duże), 12 dzwoneczków, 10 gwiazdek, 15 bałwanków, 19 czapek z pomponem, 10 mikołajków i 4 laski. Był jeszcze jedne pierniczek niewiadomego kształtu, ale został pożarty na pniu.
W czasie, kiedy robiłam szwedzkie pierniczki, w lodówce dojrzewała mieszanka na produkcję właściwą, którą były Pierniczki Jak Alpejskie (zawsze miękkie i puszyste). Mieszanka musiała poleżakować w zimnie ponad 24 godziny, więc zabrałam się za ich robienie dopiero w niedzielę wieczorem. A jeszcze w sobotę, z pozostałych białek upiekłam dwie blachy bezów, które wyszły jak marzenie. Teraz będziemy je jedli przez następnych sześć miesięcy...
No ale.
W niedzielę produkcja pierniczków poszła bardzo sprawnie, a do pieca kolejno trafiały:
14 ludzików
17 dzwoneczków
12 prezentów
21 gwiazdek
14 bałwanków
14 choinek
I jeszcze 16 mikołajków, 19 czapeczek i 1 kółko. Na koniec wszystko znalazło się na zdjęciu poniżej.
A potem trzeba to wszystko było podekorować. Jak ja nienawidzę dekorowania ciastek! Nie umiem, nie mam wyobraźni, nie wychodzi mi. W dodatku wymyśliłam tylko zwykły lukier i glazurę z czekolady, bo nie chciałam używac żadnych chemicznych barwników. No i wyszło jak wyszło. Podziwiajcie!
I takie to moje weekendowe pierniczenie.
A na koniec dla Wszystkich Państwa, a szczególnie dla tych, którzy nie mają Fejzbuka, obowiązkowa choinka z domu Iwony A.