wtorek, 28 listopada 2017

A do świąt jeszcze daleko.

Wczoraj był u mnie Mikołaj. Wiem, wiem, tłumaczył, że dopiero listopad, że w tym roku wyjątkowo wcześnie, ale urobiony po pomponik na czapce, a że mój dom dość wysoki jest to daleko z nieba nie miał więc wpadł. Kieliszeczek nalewki wypił, pierniczka zjadł, beknął serdecznie, po czym spojrzał na zegarek i z okrzykiem: "O ku*wa!" zerwał się i fiuuuu... prosto z fotela przez okno dachowe wskoczył na czekające na niego sanie, a Rudolf zdążył tylko machnąć ogonkiem i tyle ich widzieli. Korzyść z tego taka, że mi te renifery cały mech z północnej strony dachu wyżarli to przynajmniej widać teraz jakiego koloru dachówki mamy.
No i chcąc niechcąc trzeba było Chłopa do garażu wygonić po świąteczną apteczkę pierwszej potrzeby, czyli pudło z papierami. Boszsze, ile on tych papierów wszelakich nagromadził przez lata, zabroniłam mu kupować artykuły opakowaniowe, bo tyle tego jest że wystarczy na co najmniej następne dziesięć lat. Bibuły, torby, pudełeczka, zawieszki na prezenty, naklejki, wstążki, kokardki i uj wie co jeszcze. W dodatku parę pudełek gotowych kartek świątecznych i cała artyleria sprzętu do przygotowania własnych kartek. W to mi graj!
Chłop zadekował się ze swoim przydziałem na kuchennym stole, a ja zabrałam cały pozostały majdan na górę, gdzie Mikołaj zostawił był parę drobiazgów, bo przypomnę że taki zarobiony był że nawet nie zdążył zlecić Elfom pakowania, tylko takie ciepłe jeszcze, prosto z fabryki do mnie podrzucił. 
Oczywiście Tiggy przyszedł nadzorować prace, bo kto jak nie on zna się najbardziej na papierach i pudełkach?


Dobrze, że podłogi wystarczyło...


Każdy papier oczywiście musiał być przystęplowany przynajmniej łapą.


Nastąpiła też kontrola jakości. 


Tiguś cały czas dzielnie nadzorował.




A kiedy skończyłam z pierwszą serią, spojrzałam na zegarek, po czym z okrzykiem kopiującym Mikołaja pobiegłam pod prysznic, bo było już pół godziny po północy. Przedtem jednak pochowałam wszystko do pudeł, w dość uzasadnionej obawie, że kociarstwo uczynić może sobie z pokoju uczynić arenę sportów i zabaw.  


I tak to, Mili Moi, jest, kiedy się przyjmuje Mikołaja w swoje progi...

piątek, 24 listopada 2017

Humor piątkowy

Zima, zimno, szyby mi dzisiaj w samochodzie pozamarzały, Chłop zaliczył poślizg z wjechaniem na krawężnik, dobrze że nikogo nie było ale i tak pewnie będzie płakał że sobie opony porysował, a ja zaliczyłam usg i jestem połowicznie zadowolona, bo wszystko w porządku, nawet ten kamyczek z nerki gdzieś znikł, co go to miałam dwa lata temu, ale jak wszystko dobrze to dlaczego niedobrze? No cóż, diagnoza się przybliża, a dzisiaj będzie w temacie lecznictwa. Zapraszam.


*****
Mężczyzna w aptece:
- Poproszę niebieską tabletkę.
Stojąca za nim babcia szturcha faceta w bok i pyta:
- A na co jest ta tabletka?
- Babciu, to nie dla Ciebie...
Babcia nie daje jednak za wygraną.
- Na co jest ta niebieska tabletka?
- To jest dla mężczyzn, nie dla babci.
Po chwili znowu pyta to samo pytanie:
- Ale na co jest ta niebieska tabletka?
Facet nie wytrzymał i mówi:
- Ta tabletka jest na je*anie.
A babcia na to:
- To ja wezmę cztery, bo mnie je*ie w krzyżu, w karku, w łokciu i w kolanie...


*****
Do gabinetu psychiatry wchodzi mężczyzna z żoną, skarżąc się na jej apatię.
Lekarz porozmawiał z pacjentką, potem ją objął, pogłaskał i kilka razy pocałował.
Wreszcie zwraca się do obecnego przy tej scenie męża:
- Oto zabiegi, które są potrzebne pańskiej żonie. Powinny być stosowane przynajmniej co drugi dzień. No powiedzmy we wtorki, czwartki i soboty.
- Dobrze, we wtorki i czwartki mogę żonę do pana przyprowadzać, ale sobota wykluczona - gram z kolegami w karty!


*****
Pacjent radzi się lekarza co zrobić, aby pozbyć się tasiemca.
- Proszę przez tydzień jeść ciastka i popijać je mlekiem.
Po tygodniu pacjent wraca.
- Panie doktorze, nie pomogło.
- Niech pan pije samo mleko!
Chory zrobił, jak mu radził lekarz, a tu na drugi dzień tasiemiec wychodzi i pyta:
- A ciacho gdzie?!


*****
Przez hall w szpitalu biegnie facet, który właśnie miał mieć operację.
- Co się stało?! - pytają go inni pacjenci.
- Słyszałem, jak pielęgniarka mówi: to bardzo prosta operacja, niech pan się nie martwi, jestem pewna, że wszystko będzie dobrze!
- Próbowała tylko pana uspokoić, co w tym złego?!
- Ona nie mówiła do mnie. Mówiła do lekarza!!!


*****
Facet przyszedł do szpitala:
- Proszę mnie wykastrować.
- Jest pan zupełnie pewien?
- Tak.
Po operacji budzi się i widzi zgromadzonych wokół lekarzy. Pyta się ich:
- I jak, operacja się udała?
- Udała się. Ale czemu pan tak postąpił?
- Niedawno ożeniłem się z ortodoksyjną Żydówką i wiecie, ...
- To może chciał się pan obrzezać?
- A co ja powiedziałem?!


*****
Przychodzi do lekarza matka z synkiem, który ma wysypkę alergiczną. Lekarz usiłuje dociec przyczyny tego uczulenia:
- Może ta wysypka jest po winogronach?
- Nie!
- A może po bananach?
- Nie!
- A może po jajkach?
- Nie, tylko po rękach i po nogach!


*****
Przychodzi facet do apteki i wręcza receptę. Zakłopotana aptekarka długo ogląda ją i wytęża wzrok ponieważ na recepcie napisane jest: "CCNWCMKJ DMJSINS". W końcu rezygnuje i prosi o pomoc
kolegę, pana Czesia. Ten bez zastanowienia bierze lekarstwo z szafki i podaje facetowi, na co ze zdziwieniem patrzy aptekarka. Po załatwieniu wszystkich formalności i wyjściu faceta, pyta:
- Panie Czesiu, skąd pan wiedział co tu jest napisane?
Na to pan Czesiu:
- A, to mój znajomy lekarz napisał "Cześć Czesiu, nie wiem co mu k....a jest, daj mu jakiś syrop i niech sp....a".


*****
Ciężko chory pacjent pyta młodego lekarza: doktorze, co ze mną będzie? 
- Tak szczerze, to nie daje Panu więcej jak 2 tygodnie... 
Spotykają się jednak po latach na ulicy, pacjent zaczepia swojego lekarza:
- Doktorze, nie dawał mi Pan żadnych szans, a jednak żyję.
- Bo widzi Pan, odpowiada lekarz, - jak ktoś tak bardzo chce żyć, to medycyna jest bezsilna...


*****
Przychodzi lekarz do pacjenta i mówi:
- Wszystko jest dobrze, operacja się udała. Tylko nie rozumiem dlaczego przed operacją bił pan, kopał i wyzywał pielęgniarki.
A pacjent na to:
- Panie, ja tu miałem tylko okna umyć...


*****
- Zatem, szanowny pacjencie, komplikacji nie ma, za kilka dni można zdjąć opatrunek, a palec będzie dobry jak nowy. Jedyne co to wypiszę wam skierowanie na badanie do swojego kolegi.
- A po co? Sami mówicie, że nie ma żadnych komplikacji, że dobrze się goi...
- To to tak. Ale żeby sprawdzać palcem, czy wentylator się kręci... Tu badanie psychiatryczne jest wskazane.


*****
Panie doktorze, cierpię na dziwną przypadłość. Ciągle puszczam bąki. Na moje szczęście są one bezgłośne i bezwonne. O, nawet jak tu teraz stoję to puściłam ich z 8 i nic nie czuć.
Lekarz popatrzył, pokrzywił się, podrapał za uchem, wypisał receptę i zaprosił
na konsultację za tydzień.
Tydzień później baba wpada z pretensjami:
- Gucio warte te pana leki, bąki zrobiły się tak śmierdzące że nie da się wytrzymać!
Lekarz na to:
- OK, węch przywróciliśmy, teraz zajmijmy się słuchem.



Tak, że, Mili Moi, są jeszcze na tym świecie porządni lekarze :-)))



Udanego weekendu!

poniedziałek, 20 listopada 2017

Państwowo w niepaństwowym

Nie powiem, jak dawno temu, bo się sama śmiechem zabiję, ale jakoś tak w czerwcu 2016 roku, po kolejnej wizycie u powątpiewającej już nieco Pani Doktor (bo ileż można z tym samym przychodzić) zostałam skierowana do przychodni specjalistycznej, gastro-logicznej. Logicznej, bo pomimo tego, że na skierowaniu było jak byk, że czeka się najwyżej dwanaście tygodni, po jakichś szesnastu otrzymałam odpowiedź po telefonicznej interwencji własnej, że owszem, takie zalecenia od rządu mają, żeby najwyżej dwanaście tygodni pacjent czekał na pierwsze spotkanie, ale skoro jest TAK WIELE osób potrzebujących i TAK długa kolejka, to logicznym jest że niestety trzeba poczekać dłużej. Na moje pytanie ile, odpowiedź padła, że jakieś... pięćdziesiąt  tygodni! Oesu toż to prawie rok. No ale co jak potrzebuję szybciej, zapytałam. Nic się nie da zrobić, odpowiedziała miła pani w słuchawce, no chyba że naprawdę zaboli, to wtedy na Emergency do szpitala i wtedy przyjmą od razu. Ha ha ha. Super. Jakoś przez te długie pięćdziesiąt tygodni nic mnie nie zastrzygło aż tak, żeby myśleć o dobrowolnym położeniu się w szpitalu. Minęło tygodni pięćdziesiąt dwa, trzeba było na wakacje pojechać, a ja jeszcze w porcie, przeczuta przeczuciem mówięc do Chłopa: "Zobaczysz, przyślą mi zaproszenie do szpitala, jak mnie nie będzie i dupa z tego będzie, bo jak potwierdzę?" I tadam! Szlag by to trafił, po powrocie z wakacji w sierpniu oczywiście koperta z datą wcześniejszą, a w niej liścik, że rewidują stare listy oczekujących i jak nie potwierdzę w terminie dwóch tygodni, że wciąż potrzebuję wizytę w przychodni gastro-locznej to skreślą mnie z listy. A termin dwóch tygodni minął... dnia poprzedniego.
Wzburzona jak wrzątek w czajniku dzwonię. No tak, termin minął wczoraj. Ale ja kurde, na wakacjach byłam, to jak miałam potwierdzić, jak ten list przyszedł w czasie, gdy za granicą bawiłam, a w domu tylko koty? W dodatku nauczone żeby cudzej korespondencji nie ruszać? Pani trochę, nie powiem, mina zrzedła chyba przez ten telefon, ale obiecała wpisać na listę z powrotem. Na to ja (głupa aż tak zupełnie nie jestem), że mnie to nie satysfakcjonuje, bo czekałam na tę cholerną wizytę ponad rok i na pewno byłam na samej górze listy, to teraz mam spaść znowu na sam dół, żeby czekać kolejny rok i tak aż do śmierci albo nagłego przypadku? O nie, nie. Ja żądam wizyty jak najszybciej. Pani obiecała, że zobaczy co się da zrobić, a ja powiem szczerze, że machnęłam na towszystko ręką postanawiając, że nie będę czekać do samej śmierci, tylko przy następnym incydencie jadę do szpitala i będę udawać, że co najmniej umieram.
No i żyłam tak sobie nie myśląc o sprawie, gdy w Zakopanem na kolejnych wakacjach będąc (plaga jakaś czy co?) tuż przed pójściem spać zerknęłam na telefon, a tam wiadomość na sekretarce. Że ze szpitala dzwonią, umówić się na wizytę, i niech oddzwonię to się umówimy. Oddzwoniłam następnego dnia, ale wcale nie tak od razu, niech se teraz oni poczekają, he he he (zaśmiała się grobowym głosem)
No i okazało się, że z powodu tego, że NHS (czyli odpowiednik polskiego NFZ) zawalił totalnie na linii pacjent - przychodnia, moja sprawa została skierowana (i oczywiście opłacona) przez NHS do prywatnego szpitala Spire Healthcare. No teraz to mnie szczęka spadła, ale udając że nic mnie już nie dziwi, umówiłam się na wizytę. Która mogła być już dwa tygodnie później, ale mi termin nie pasował, więc ten któy mi pasowął był w ubiegły piątek. No i tak, w zeszły piątek z samego rana, udałam się do wybranego przez mnie oddziału (w Edynburgu są dwa). Oczywiście parking za darmo (w państwowym Royal Infirmary trzeba płacić i to nie mało), na recepcji pani każe mi wypełnić papierek i mówi gdzie mam się udać i że doktor zaraz przyjdzie. Siedzę, czekam, muszę przyznać że standard taki sam jak w normalnym szpitalu, tylko ludzi w poczekalni nie ma. Pan Doktor przyszedł zaraz po umówionej wizycie i kłaniając mi się w pas zabrał mnie do gabinetu, gdzie odwiesił moją kurtkę na wieszak, a mnie poprosił o umoszczenie się w krzesełku. Czyli jak w normalnym gabinecie. Kiedy mi się przedstawił, odetchnęłam z ulgą. Bo okazało się, że pracuje także w szpitalu St John's w Livingston, czyli państwowym. A u nas jest tak, że jedynie czym prywatny szpital różni się od państwowego jest dostępność zabiegów i szybkość oczekiwania na nie. Pod każdym innym względem państwowa służba zdrowia jest niestety lepsza. Okazuje się, że w prywatnym szpitalu pracę dostanie każdy lekarz, bez żadnych szkoleń i specjalizacji, ale w państwowym lekarze poddawani są starannej selekcji i nieustannym szkoleniom. Mogłabym pisać na ten temat dużo i długo, w końcu pracuję w instytucji, która jest jednym z najlepszych medycznych ośrodków badawczych na świecie, ale nie o to przecież chodzi.
W każdym razie, odetchnęłam z ulgą słysząc, że doktor, który mnie przyjął, pracuje w NHS i jest tam dyrektorem klinicznym na oddziale, a w prywatnym szpitalu przyjmuje jeden dzień w tygodniu na zlecenie NHS. I zaczęliśmy spotkanie.
Muszę dodać. że dzień wcześniej rozmawiałam z Chłopem o swoich wątpliwościach, bo po prostu nie wiedziałam co tak naprawdę mam w tym szpitalu powiedzieć. Gdybym miała tę wizytę zaraz po skierowaniu od lekarza to owszem, wiedziałam jak się wtedy czułam i jakie obawy mną kierowały. A teraz? Tyle się od tego czasu zmieniło, ja przyzwyczaiłam się już do swoich dolegliwości i chociaż uciążliwe, to przecież nie zagrażające życiu chyba są. A teraz miałam o tym rozmawiać z doktorem. Na szczęście on nie kazał mi o sobie opowiadać, a zadawał po prostu pytania i robił notatki. Tym sposobem wyciągnął ze mnie wszystkie informacje, a nawet więcej. Potem zawołał pielęgniarkę, chyba po to żeby mnie legalnie obmacać przy świadkach, bo tyle teraz spraw o molestowanie, nieprawdaż... He he he, żartuję, ale prawda jest taka, że bez pielęgniarki obok nie położył na mnie swojej ręki. A i tak przepraszał, że musi. W czasie obmacywania mojego brzucha wciąż zadawał mi pytania, pozornie nie związane z brzuchem, na przykład czy miewam owrzodzenia czy pęcherzyki w ustach. Po badaniu pokazał mi własnoręcznie wykonany rysuneczek człowieczka ze śmiesznym skręconym jelistkiem, żeby zobrazować mi o czym mówi. Tak że opowiedział mi jak jesteśmy zbudowani w środku (niemal przewracałam oczami, ja się całej anatomiii i wszystkich kosteczek z książek medycznych w liceum uczyłam!) i co ewentualnie może mi dolegać z objawów. Po czym poinformował, że w celu właściwej diagnozy pobiorą mi krew na-to-i-na-to, zrobią badanie USG oraz sprawdzą moją ... kupę. Bleeee!
Krew pobrali mi od razu, przy czym pielęgniarka musiała zawołać specjalnego lekarza, bo poległa na moich żyłach po dwóch wkłuciach (mogą kłuć tylko dwa razy), a lekarz się nie patyczkował, tylko od razy zabrał się do żyły na wierzchu dłoni, oczywiście za moją zgodą, bo co mi tam kawałek siniaczka. Na termin usg musze poczekać. A Qupa... Ech, nie będę opowiadać, ale wróciłam do domu z całym sprzętem, który dostałam, a jak przyszedł czas to założyłam otrzymane rękawice i dokonałam procederu, żeby załatwić wszystko tego samego dnia i już nie wracać.
Teraz sobie czekam, a jak coś wykryją to będziemy się zastanawiać co dalej. Chyba bardziej się martwię co będzie jak nic nie wykryją. Chyba uwierzę w hipochondrię...