niedziela, 10 września 2017

Przystanek Trzeci - St Petersburg, część czwarta i ostatnia

Po zwiedzeniu Carskiego Sioła zostaliśmy zawiezieni na obiad. Tym razem eksklusywna i restauracja "Trojka" w centrum miasta, na rogu Zagorodnego Prospektu i Pierieułku Dżambula, którą co nieco opisałam w Poście Za potrzebą. Właściwie to tylko o kibelku napisałam, a chyba należy się trochę więcej. Bardzo rosyjska restauracja, o przyjemnym ludowym rosyjskim wystroju, kelnerach ubrzanych "na ludowo" i pysznym jedzeniu. Tym razem podano sałatkę jako starter, ale nie jakąś tam sałatkę, tylko taką jaką znamy w Polsce pod nazwą "sałatka", czyli gotowane warzywa z groszkiem pomieszane z majonezem. Brytyjczycy zdziwili się tylko, ale jedli aż im sie uszy trzęsły. Chłop już tę potrawę znał, więc się nie zdziwił. Oczywiście na stole, obok Rossijskiego Szamapańskojego - kieliszek wódki dla każdego. I oczywiście, tak jak wczoraj, część gości nie chciała, to Chłop poczęstował siebie i mnie, a wódka była dobra, łagodna i zimniutka. Na danie główne dostaliśmy przepyszny Stroganoff, a na deser jabłecznik. Po obiedzie okazało się, że nie tylko Chłop miał pomysł z wódką, bo w toalecie spotkałam panią chińskiego pochodzenia z naszej grupy, która chichotała i oznajmiała wszystkim po kolei konspiracyjnym szeptem że "ona wódkę piła, po raz pierwszy w życiu!" Wesoło było!
Poszliśmy do autokaru, ale jak zwykle, połowa wycieczki była jeszcze w restauracji, więc szepnęłam do Chłopa, żebyśmy wyszli i poczekali sobie na zewnątrz. A jak wyszliśmy, to poszliśmy sobie zobaczyć, co jest tuż za rogiem. A tuż za rogiem, Proszę Państwa, był SKLEP! Przypomnę, że jako wycieczka zorganizowana z grupową wizą, nie mieliśmy pozwolenia na łażenie sobie samopas po mieście, więc siłą rzeczy nie mogliśmy wejść do żadnego sklepu, zresztą żadnego sklepu w pobliżu naszej trasy nie było. Więc jak zobaczyłam tem mini-supermarket o szumnej nazwie "Real", od razu zarządziłam wstęp. Obiecałam bowiem synowi flaszkę zwykłej ruskiej wódki, a i sama chciałam spróbować tego specjału, z poza tym skończył nam się sok jabłkowy do Żubrówki, którą kupiliśmy w gdańskiej Biedronce. Więc, wpadliśmy do sklepu, szybko znaleźliśmy półkę z wódkami... Ojacie! Szczęka mi spadła a Chłopu jeszcze bardziej. Okej, butelki tylko półlitrowe, ale taka, jaką widzieliśmy na statku za dwadzieścia funtów, kosztowała 360 rubli, czyli jakieś 4 funty. Kupiliśmy sobie, wydawało się, lepszą butelkę za rubli 380, a synowi wcale nie najtańszą, ale chyba popularną, bo w promocji kosztowała 240 rubli. Wódka w Rosji, Mili Moi, o połowę jeszcze taniej niż w Polsce, a w Polsce jest bardzo tania. To się nie ma co dziwić, że Rosjanie tak piją. 
Przy kasie pani zapytała, czy chcemy torbę. Ja że nie. Ale ona dalej pyta czy chcemy torbę, no to rozdziawiłam gębę i kręcę głową. Druga pani mówi do tej pierwszej: "Ani inastrańce, nie panimajut". No dobra, zapłacilim te sześć funtów za dwie butelki wódki, dwa soki i coca-colę i z kopyta ruszyliśy do autobusu, gdzie cała wycieczka już na nas czekała, a przewodniczka nerwowo dopalała papierosa. Nikomu się nie pochwaliliśmy :-) Wsiedliśmy i pojechali. Poniżej kilka zdjęć z autokaru.

Takiego znaku nie widziałam nigdzie indziej, okulary!



W tym momencie proszę, żebyście zwrócili uwagę na niebo. Bo to co się działo tamtego dnia w St Petersburgu, to była niesamowita mieszanka wszystkiego, co na niebie dziać się może. Mijamy Plac Pałacowy (Dworcowaja Płoszczad, Дворцовая Площадь) - plac położony w samym centrum Petersburga. Miały tu miejsce wydarzenia o światowym znaczeniu: krwawa niedziela w 1905 roku oraz rewolucja październikowa w 1917 roku. Na samym środku placu Kolumna Aleksandrowska. W bezpośrednim sąsiedztwie znajduje się Pałac Zimowy oraz gmach Sztabu Generalnego, pośrodku którego znajduje się łuk triumfalny sławiący (podobnie jak Kolumna) zwycięstwo wojsk rosyjskich nad Napoleonem w 1812 roku. No niestety, z powodu napiętego grafika, niektóre miejsca możemy zwiedzić tylko przez szybę autokaru.



Przejeżdżamy przez miasto, na niebie dzieją sie rzeczy niesłychane, a my zbliżamy się do następnego celu naszej wędrówki - Twierdzy Pietropawłowskiej, ze słynnym Soborem Świętych Piotra i Pawła.


Niestety, gdy parkowaliśmy przed twierdzą, otworzyło się niebo i zaczęto z góry rzucać piorunami. Na szczęście żaden w nas nie trafił, ale ulice niemal natychmiast spłynęły potokami. Przeczekaliśmy chwilę, żeby minęła największa ulewa, ale w końcu przewodniczka podjęła wspaniałomyślną decyzję, że szkoda czasu i kto chce niech idzie, a kto chce niech siedzi w autokarze. Nikt nie został. 
Jednak zanim wyszliśmy z Chłopem, ujrzałam przez okno coś, co sprawiło że o mało bym nie została, bo prawie się posikałam ze śmiechu. A musiałam śmiać się ukradkiem, bo nie wszystkim było wesoło, a szczególnie panu, który (jak w tym filmiku na YouTubie) uznał, że kamień stojący na kałuży może z powodzeniem posłużyć za mostek, po czym kamyk się usunął, a pan tak jak stał, całą długością swego prawie dwumetrowego człowieka, runął na wznak do wody razem z głową :-)
Na szczęście żona była zapobiegliwa i zabrała ciuchy na przebranie. Ale co się pośmiałam to moje.

Po tym małym incydence, wciąż w deszczu, przedarliśmy się wśród tłumu do twierdzy, gdzie postaliśmy chwilę pod murkiem żeby przeczekać kolejną nawałnicę. W międzyczasie przejeżdżał wielką czarną wołgą jakiś Bardzo Wielki Generał, tak wielki, że oprócz przedniej szyby wszystkie inne były zaciemnione i towarzyszyły mu dwa inne samochody pene ochroniarzy. Mieliśmy nadzieję że to Putin, ale powiedziano nam że raczej nie.  Udawał się do Twierdzy na obchody  Święta Marynarki, o którym już pisałam. 

A poniżej, zdjęcie Katedry Świętych Piotra i Pawła w strugach deszczu, dlatego pusto na placu, co było raczej wyjątkowym zjawiskiem. 


Cerkiew ta, założona oczywiście przez cara Piotra Pierwszego, była pierwszą świątynią prawosławną w nowo budowanej stolicy Rosji, a zarazem pierwszą znaczącą budowlą St Petersburga. Car zażyczył sobie, że dzwonnica ma być wyższa niż dzwonnica Iwana Wielkiego na moskiewskim Kremlu.  Kościół od momentu powstania uważany był za najważniejszą wojskową świątynię w Rosji.  

Niezwykle trudno było mi uchwycić prawdziwą kolorystykę wnętrza, która jest w delikatnych żółto-zielonych odcieniach, z bogatymi złoceniami. Nigdy wcześniej nie byłam w prawosławnej cerkwi, więc byłam zachwycona i maniakalnie fotografowałam co tylko się dało. 



Wspaniała mównica, rzecz raczej nie bardzo spotykana w ortodoksyjnym kościele.



Ołtarz główny




I wspaniałe, unikatowe ikonostazy. 





W cerkwi znajdują się groby wszystkich carów rosyjskich począwszy od piotra I, za wyjątkiem jego wnuka Piotra II oraz Iwana VI, który był ostatnim męskim potomkiem rodu Romanowów. A wiecie, że w ciągu całej historii Rosji panowały tylko dwie dynastie? 


Groby Katarzyny II Wielkiej, Piotra III i Piotra I Wielkiego. Jak już pisałam, tylko dwoje władców zostało zaszczycone oficjalnym przydomkiem Wielki. 


A to Grób Piotra I, założyciela Petersburga, wielkiego cara i reformatora, imperatora i Cesarza Wszechrosji. Piotr był rzeczywiście wielki, miał 203 cm wzrostu, a po jego śmierci złożono go w trumnie tak okazałej, że nie zmieściła się w drzwi pałacu. Piszę to, bo nigdzie się nie spotkałam z czymś takim, może gdybym była ostatnio na Wawelu, to widziałabym podobne obrazki, z tym że tam to raczej groteska, natomiast w Pietropawłowsku jest to bardzo szczere i przejmujące. Pielgrzymki do grobu cara. Starsze Rosjanki i Rosjanie, cisnący się w tłumie (jakby nie mogli stworzyć kolejki), aby tylko podejść, przeżegnać się i dotknąć katafalku Piotra Pierwszego. Widać to spełnienie na twarzach, skupienie jak do modlitwy. Oni go muszą tam naprawdę szanować i wielbić. Ja musiałam odczekać swoje i być naprawdę szybka, żeby Wam zrobić to zjęcie.


Podobnie jest tłumnie jest tutaj, choć raczej z innych względów. Groby ostatnich Romanowów, zamordowanych cichaczem w Jekaterynburgu w 1918 roku znajduja się w specjalnej kaplicy. Pochowani zostali razem 17 lipca 1998 roku, w 80 rocznicę popełnionej zbrodni. Zwłoki Mikołaja II, cesarzowej Aleksandry i trzech ich córek, wielkich księżnych Olgi, Tatiany i Anastazji, a także czterech dworzan, którzy dobrowolnie towarzyszyli Romanowym na zesłaniu. Groby przeznaczone dla Marii i Aleksego pozostały puste, bo historykom nie udało się wówczas natrafić na ich prochy. Dopiero w lipcu 2007 r. udało się odnaleźć szczątki, a właściwie fragmenty kości o wadze około 60 gramów, zaledwie 70 m od miejsca, gdzie w 1991 r. znaleziono Mikołaja, Aleksandrę i trzy wielkie księżne. Prokuratura Federacji Rosyjskiej wznowiła śledztwo w sprawie zabójstwa Romanowów zawieszone w 1998 r. Ustalono, że kości należą do młodej kobiety w wieku 17–20 lat (w chwili śmierci Maria miała 19 lat) i 12–14-letniego chłopca (Aleksy miał prawie 14). Pierwotnie ich pogrzeb mial się odbyć w 2015 roku, jednak Cerkiew Rosyjska zażądała dodatkowych badań DNA, które trwają do dzisiaj.

A tuż obok kaplicy Romanowów taki widok... Wybaczcie, że tak niewyraźnie.


Wśród 41 grobowców królewskich (wśród nich grobowce carskich dzieci i wnuków), tylko dwa różnią się od pozostałych - grobowiec Aleksandra II (tego, który był również Królem Polski w czasie zaborów) i jego małżonki Marii Fiodorownej. 


Zawsze odczuwam wielką zadumę w takich miejscach. Niby nie cmentarz to, a jednak leżą tu najwięksi przedstawiciele narodu. I jak tak sobie teraz przeglądam różne informacje, to ze zdumieniem zauważam, że władcy Rosyjscy byli naprawdę wielcy, jeśli chodzi o wzrost. 


Z Cerkwi Piotra i Pawła udaliśmy się na dalsze zwiedzanie miasta. Zwiedzanie polegało głównie na tym, że zatrzymywaliśmy się w kluczowych (dla przewodniczki) miejscach, wychodziliśmy z autokaru i robiliśmy szybkie zdjęcia. W pewnym miejscu niemal zmusiłam przewodniczkę do zatrzymania, bo jedyna z całego autokaru wiedziałam co to jest i dlaczego. Krążownik Aurora. 


I kilka innych ujęć z autokaru.


Pola Marsowe.



Ciągle padał deszcz, ale nie przeszkodziło nam to w obejrzeniu z zewnątrz jednej z najbardziej charakterystycznych budowli St Petersburga, przecudownego Kościoła Zbawiciela, czyli Na Krwi. Nie wyobrażam sobie być w tym mieście i nie widzieć Cerkwi Na Krwi. Oczywiście, niestety, nie było nam dane wejść do środka. Ale rozumiem, w tym krótkim czasie jaki mieliśmy, nie jest możliwe zobaczyć niczego dokładnie. Jestem wdzięczna, że widziałam to co widziałam, bo tego się nie da odzobaczyć.




Cerkiew została zbudowana w miejscu, gdzie śmiertelnie zraniono cara Aleksandra II. W zasadzie jest to Kościół Zmartwychwstania Pańskiego, ale Rosjanie nazywają go po prostu Na Krwi.
Architektonicznie to jest po prostu cudo, podobne do Katedry Świętego Bazyla w Moskwie. W środku jest około 7500 metrów kwadratowych mozaiki, więcej niż gdziekolwiek indziej na świecie. W czasie Rewolucji Październikowej poważnie zniszczony i zrabowany, nastęnie zamieniony na magazyn żywności, a podczas II Wojny Światowej na kostnicę. W latach siedemdziesiątych Sowieci chcieli zburzyć kościół, ponieważ według nich nie miał żadnej wartości architektoniczno-historycznej (!) Podobno nawet założono już ładunki wybuchowe, jednak mieszkańcy zjednoczyli się przeciwko decyzji władz i zamknęli w środku w celu obrony zabytku. Zaskoczone władze ustąpiły i kościół można podziwiać do dzisiaj. Nie jest jednak miejscem kultu.


 I jeszcze kilka obrazków z miasta.


Pani przewodniczka obiecała, że będziemy mogli zrobić zakupy w bardzo dobrym sklepie. I oto, do czego nas zaprowadzono. Myślałam, że mnie zczyści. No ale czego się można było spodziewać, wycieczka pełna zagranicznych turystów bez indywidualnej wizy. Specjalny sklep dla takich jak my. Ruskie bańki wstańki i matrioszki. Można się było napić "wspaniałej" herbaty i kawy z automatu. 


Współturyści udali się więc "na zakupy", a co zrobiliśmy my? Nawialiśmy :-) Całą godzinę mieliśmy spędzić w jakimś szemranym sklepie, gdy tyle piękna tuż za rogiem? Nigdy!


Centralna Sala Wystaw


Biblioteka Publiczna im. Borysa Jelcyna


A najważniejsze To!
Miednyj Wsadnik, czyli Miedziany Jeździec.


Pomnik wystawiony Piotrowi Pierwszemu przez Carycę Katarzynę, pod wpływem dzieła Puszkina.


I widok na Świątynię Świętego Izaaka.



I sama katedra, od tyłu jak się okazało :-)


A potem pędem biegliśmy do autobusu, bo cała wycieczka już zrobiła zakupy w tym durnym sklepie z bryloczkami i czeklai tylko na nas. Jak zwykle zresztą. I pojechaliśmy... zobaczyć Katedrę Świętego Izaaka :-)


Największa świątynia w St Petersburgu, czwarta pod względem wielkości na świecie. Wybudowana przez Cara Aleksandra I, pomimo swego ogromu na wielką nie wygląda. Dopiero jak się podejdzie bliżej i zobaczy tych małych ludzików na wieżyczkach, widać jak monumentalna to katedra. Za wiele nam przewodniczka nie opowiedziała, ot tyle, że jest to druga świątynia w Rosji i że kopuła pokryta jest 100 kilogramami czystego złota. Podczas bombardowań wojennych zamalowano kopułę szarą farbą, aby nie była widoczna z powietrza. Dlatego też nie została zniszczona. Po upadku komunizmu częśc świątyni zistała oddana wienym do użytku, ale w nawie głównej nabożeństwa oidbywają się bardzo wyjątkowo. Sobór św. Izaaka stanowi aktualnie jedną z największych atrakcji turystycznych Petersburga. Poza swoją imponującą wielkością i bogatym wystrojem architektonicznym, dysponuje jednocześnie jednym z najlepszych punktów widokowych w mieście – na szczycie znajduje się taras widokowy. Kolejka do kościoła jest ogromna. 


Pomnik na Placu Świętego Izaaka



Wydawało mi się, że coś ma na głowie...


A to taki kapelusz :-)


I jeszcze kilka zdjęć z miasta



Widok na Plac Pałacowy kilka godzin później (na początku było zdjęcie tego samego placu)


I statki na Newie


I most na Newie


I rzeka Newa




Widok na pałac Zimowy


To był nasz ostatni przystanek w St Petersburgu. Przykro, że tak krótko, ale staraliśmy się zaczerpnąć tyle ile się dało a nawet więcej. 



Pomimo protestów przewodniczki (była już piąta po południu, a o szóstej trzydzieści mieliśmy odpływać) odbyliśmy spacer wzdłuż promenady nad Newą. Tak żal było odjeżdżać...


A jak odcumowaliśmy, niebo zwariowało ponownie. Z jednej strony taki widok...



... a z drugiej taki.


Błyskawice rozrywały niebo raz po raz, nad nami jednak ciągle świeciło słońce. W dali widzimy najwyższy budynek St Petersburga i chyba Rosji - nie wkończony jeszcze biurowiec Gazpromu.




I tyle. Do zobaczenia Rosjo!

czwartek, 7 września 2017

Gastronautka

Z Różą znamy się już jakiś czas, chociaż nigdy się osobiście nie spotkałyśmy. Róża spełniła ostatnio swoje największe marzenie - wydała książkę. Zaraz jak się o tym dowiedziałam, poprosiłam o egzemplarz z autografem, z zamian miałam napisać recenzję. Szczerą recenzję. Wstyd się przyznać, ile czasu mi to zajęło, ale w końcu do tego dojrzałam, więc dzisiaj będzie o "Gastronautce". Róża sobie siedzi właśnie w jakiejś kawiarence w Ustroniu Morskim, szykując się na spotkanie autorskie z czytelnikami, które odbędzie się dzisiaj (taddam!) w Ustrońskiej Bibliotece Publicznej o godzinie 17:00. Ja również zapraszam, kto w pobliżu ten niech się zbiera i leci. A ja tymczasem sobie tu poplotkuję.
Jak wiadomo z moich opowieści o filmach na przykład, recenzentka ze mnie żadna, bo czytam sercem, a nie głową. Znaczy czytam mózgiem, który zawiaduje moimi oczami, a te są w głowie, to chyba głową też czytam? Ale zamotałam... No to do dzieła!

To nie jest pierwsza książka moich blogowych przyjaciół, którą przeczytałam, ale pierwsza szczególnie cenna bo z dedykacją. Dostałam ją błyskawicznie, bo już następnego dnia po rozmowie z Różą i równie błyskawicznie ją przeczytałam. Bo ja książki czytam błyskawicznie, natura mnie obdarzyła, a dodatkowo już za dziecka się wyszkoliłam w szybkim czytaniu, bo szkoda mi czas marnować na czytanie, skoro zamiast jednej książki mogę przeczytać trzy, nieprawdaż.


Okładka, miękka, klasyczna, z bardzo ładnym, eleganckim zdjęciem. Książka nie za gruba, zaledwie 241 stron, normalnym łatwym do czytania, polskim drukiem. Podkreślam to "polskim", bo kto czytał książki np. brytyjskie to wie, że tutaj papieru się nie marnuje :-) Książka pachnie nowością, ale jest to inny zapach niż mój nos pamięta, pewnie użyli jakiejś innej farby do druku. 


W  środku okładki kilka słów o autorce, oraz jakże cenna dla mnie, osobista  dedykacja. 


Pracowałam kiedyś w redakcji przy składaniu tekstów, tak że jestem przeczulona na temat literówek i generalnie jak książka wygląda od strony technicznej. Czepiając się, zauważam że mój egzemplarz "zawiera" dwa błędy: jeden literowy i jeden przy przenoszeniu wyrazu. Mój werdykt - Brawo! Naprawdę dobrze poskładany druk, bez literówek, to wielka rzadkość. 
Zaczyna się tak:


Księgarnie interentowe reklamują ją w ten mniej więcej sposób:
Pewnego dnia mała dziewczynka wchodzi do kawiarni, a zajadając bitą śmietanę, marzy o tym, by jak najdłużej móc cieszyć się magiczną atmosferą miejsc takich jak to. Wtedy jeszcze nie wie, że za kilka lat będzie bywać w restauracji codziennie, i to od świtu do nocy. Los pozwala jej skonfrontować swoje dziecięce wizje z rzeczywistością, a swoimi wnioskami postanawia podzielić się z innymi. Narratorka z dużą dawką humoru i samokrytyki opisuje blaski i cienie pracy w gastronomii. Otwiera przed czytelnikiem drzwi przedziwnego świata, w którym nieustannie czekają na nią nowe wyzwania. Jak skończy się ta niesamowita przygoda? Czy kuchnia oglądana od kuchni rzeczywiście okaże się atrakcyjna?
I o tym właśnie jest ta książka. O tym, jak wygląda praca w restauracji "od kuchni". No ale przecież nie będę Wam tu streszczała opowieści :-)

Moje odczucia i na nich się skupię. Czyta się naprawdę bardzo łatwo i przyjemnie, co ułatwia pochłanianie. Nie ma jakichś zawiłości, niezgodności czasowo-przestrzennych czy sztywności ramowej. Jest kilka niezrozumiałych dla prostego czytelnika określeń branżowych, czy zangielszczonych nazw, ale nie stwarzają one żadnego problemu w zrozumieniu tekstu.  Czytałam z ciekawością, uwagą, i z sentymentem, bo większość z tego co opisuje Róża, przeżyłam w Wielkiej Brytanii osobiście, kiedy na początku mojej emigracji musiałam gdzieś pracować, żeby żyć, a najwięcej pracy jest przecież w gastronomii. Byłam kelnerką, byłam pomocnikiem kucharza, zmywakiem garów, panią od wydawania posiłków, byłam nawet zastępcą zastępcy managera, gdy ten miał wolny dzień. Znam więc życie w brytyjskiej gastronomii "od kuchni" i to w szerszym wydaniu. Niby nic ciekawego więc dla mnie, ale historie ludzkie zawsze dobrze się czyta i fajnie jest mieć możliwość utożsamienia się z autorem poprzez własne doświadczenia. Podobno w Polsce jest trochę inaczej, tego nie wiem, ale dowiedziałam się właśnie do Róży.
Czytając uważnie, zastanawiałam się, że skądś ja to wszystko już znam, że gdzieś to już widziałam, i nie chodzi mi tu o to, że sama pracowałam w gastronomii. Skąd więc takie wrażenie? Otóż śledzę bloga Róży od początku, to wiem. Książka zawiera bowiem niektóre blogowe opowieści, ale nie widzę w tym nic złego, a  raczej odwrotnie, bo większość blogów, które czytam (łącznie z moim, he he!), zasługuje na kompilację  w formie książki.
Nie ukrywam, że po przeczytaniu byłam zawiedziona, bo czegoś mi jednak brakowało. Opowiadanie Róży jest tak wiarygodne, że chce się jeszcze, jeszcze, jeszcze więcej z życia samej autorki.
Różo, czekam na następną książkę!

środa, 6 września 2017

Kiedy przestaje się być tą najważniejszą

To takie dziwne uczucie.
Niby się już wyprowadził, a jeszcze jedną nogą tu, choć drugą już tam. Zostawił kilka pudeł w garażu, przyjadę później, powiedział, to przejrzę. Jeszcze roślinka stoi w łazience, zapomniał. Figurka pantery z zawieszonym wieńcem hula na kredensie. Dezodorant, szczoteczka do zębów. I zegarek Citizen, z którym się kiedyś nie rozstawał.
Mój syn po dwóch latach zamieszkał z dziewczyną, a ja... wydawało mi się, że zdążyłam się pogodzić, że nie jestem już najważniejszą kobietą w jego życiu. Kiedy w sklepie z ubraniami on pytał JĄ o radę, kiedy w supermarkecie wybierał ser, który ONA lubi, kiedy w wynajętym mieszkaniu nie pozwolił niczego dotknąć póki ONA nie przyjedzie. Ona, Ona, Ona. Zabrała mi jedynego syna!

I wiecie co? Bardzo się cieszę, bo widze, że jest szczęśliwy i to jest naprawdę wspaniała dziewczyna. Tylko tak jakoś pusto. A to już przecież czwarty rok, jak nie mieszka w domu. Trzeba się będzie jakoś przyzwyczaić. Ech...