Miałam nic nie robić, ale kiedy w sobotę ganialiśmy po sklepach w poszukiwaniu godziwego łóżka, natrafiłam na nowy polski supermarket, który bardzo mi się spodobał, bo miał świetną selekcję towarów. Tak więc zakupiłam buraczki tarte i tarty chrzan, żurek w słoiku i nawet polskie mleko łaciate 3,2%, chociaż powiem w sekrecie, że wolę tutejsze. To łaciate nie chce się pienić w mojej spienarce do mleka! No ale wracając do tematu, zakupiłam również kawałek boczku, pyszną białą kiełbasę (jak białej nie za bardzo lubię to ta była naprawdę dobra) i po kawałku innych wędlin. I barwniki do jajek! Farbek było pięć, a jajek było tylko siedem, bo ósme okazało się pęknięte. No i oczywiście wszystkie jaja były lekko brązowe. Ach, gdzie te czasy, kiedy mieliśmy białe jajka. Jak dzieci jeszcze były w domu, to kupowałam i gęsie i przepiórcze, kolory były wspaniałe. No ale jak się ma ograniczone pole do działania, to trzeba użyć tego co się ma, nieprawdaż. Chłop miał najlepszą zabawę, bo nigdy nie widział, jak się farbuje jajka, a teraz mógł to zrobić sam. Efekt jak na zdięciu :-)
A w niedzielę rano wstałam, ugotowałam żurek, przygotowałam buraczki z chrzanem i potrawę, która wywodzi się z domu mojej byłej teściowej, a którą bardzo polubiłam i co roku odtwarzam. Nazywamy ją "święconka", bo pochodzi z wszystkiego, co znajduje się w koszyku do święcenia, czyli wędliny, boczek i gotowane jajka. U nas koszyka świętego nie było, ale święconka była. Kroi się boczek i wędliny na plasterki, na plasterki kroi się również gotowane jajko, kawałek korzenia chrzanu trze się na grubej tarce lub struga nożem (jak dawniej ołówki) i to wszystko się podsmaża na patelni w odrobinie tłuszczu i doprawia pieprzem, bo solą to już raczej nie. Prawdziwa bomba cholesterolowa! Niestety nie uwieczniliśmy, ale jest to po prostu pyszne. A tak wyglądał nasz wielkanocny stół, bez święconki.
Chłopu wszystko bardzo smakowało, przy żurku mu się uszy trzęsły, święconkę pożarł jak smok dziewicę, zagryzając buraczkami z chrzanem, aż mu oczy z orbit wylazły, bo ostre potrawy to on lubi, ale chrzan to insza ostrość.
Tak więc, po raz kolejny zostałam królową gotowania, a Chłop mógł w pełni docenić walory polskiej kuchni. W sumie, jakie to Chłopy nieskomplikowane są, dasz mu kawałek kiełbasy i się cieszy :-)
Leżę sobie w łóżku rano, czekam na to, aż mi się będzie chciało wstać. Wchodzi Chłop, mówię: "A Ty wiesz, Jezus dzisiaj umrze po południu..." Chłop na to: "A rzeczwiście, to dzisiaj!" "No, a wczoraj to miał tę kolację z Judaszem" - mówię ja. A Chłop: "A nie, kolacja to była w środę, wczoraj to on się zgłosił na ochotnika do więzienia". "No faktycznie" - mówię - "kolacja była w środę, a wczoraj on poszedł do tych ogrodów, a potem się zgłosił. A sąd był dziś rano". I tak to ustaliliśmy przebieg wydarzeń...
Tak że, Drodzy Moi, czy komuś się podoba czy nie, dzisiaj będzie o Jezusie. No bo dlaczego nie???
***** Idzie zakonnica z kościoła do domu. Wywaliła się na ulicy i krzyczy: - O Jezus Maryja! W domu ukazuje się jej Jezus i mówi. - Może ja mam ryja ale za to ty masz krzywe nogi.
***** Jezus wchodzi do knajpy, w której siedzą Polak, Niemiec i Rusek. - Cześć, Jezus jestem, uzdrawiam dotknięciem ręki. Niemiec zaraz dał sobie coś uzdrowić, Rusek też, a Polak mówi: - Tylko się nie zbliżaj, bo mam jeszcze tydzień chorobowego.
***** Jezus zstąpił na ziemię. Idzie sobie, idzie. Patrzy, a tu na murku przysiadło paru hipisów i jarają jointy. Hipisi też go zauważyli - wiadomo: długie włosy, zwiewna szata, znaczy się kumpel. Wołają:
- Bracie, chodź tu do nas, przysiądź się! Jezus przysiadł się bez słowa. - Przypalisz, bracie? - A co to jest? - pyta Jezus. - Masz, przypal i zobaczysz sam. Jezus się zaciągnął w milczeniu i nic, siedza sobie dalej. Po chwili Jezus rzecze: - Bo wiecie, jam jest Syn Boży i przyszedłem zbawić świat... - I O TO CHODZI BRACIE, O TO CHODZI !!!
***** Ostatnia wieczerza. Jezus mówi: - Nim kur zapieje trzy razy, jeden z Was zdradzi mnie. A na to Judasz: - Ty Jezus, jak Ty sobie wypijesz to się zawsze do mnie przyp**rdalasz.
***** Kowalski jest producentem gwoździ. Idzie do agencji reklamowej, aby ta zrobiła mu reklamę. Po tygodniu miał się zgłosić na obejrzenie projektu. Przychodzi, puszczają mu projekcję.
Golgota, na krzyżu Jezus, a obok niego napis: "Gwoździe Kowalskiego przebiją wszystko". Kowalski obrażony mówi: - Panowie, to nie może tak być. Zróbcie coś innego. Zgodzili się i kazali przyjść za tydzień. Po tygodniu Kowalski znowu pojawia się w agencji, a tam: Golgota, Jezus przybity do krzyża i napis: "Gwoździe Kowalskiego utrzymają wszystko". No to Kowalski się zdenerwował i z oburzeniem krzyczy: - Panowie, ja jestem człowiek religijny i w mojej reklamie nie może być Jezusa. Koniec i kropka. Zgodzili się i kazali przyjść za tydzień. Po tygodniu Kowalski pojawia się i po raz 3 puszczają mu reklamę: Golgota, pusty krzyż i napis: "Gdyby użyli gwoździ Kowalskiego to by nie uciekł"
***** Umiera papież i idzie do nieba, a u bramy do nieba spotyka św. Piotra. - Kim jesteś? - pyta św. Piotr. - Wysłannikiem św. Piotra na ziemi. - Ej, sorry, ja jestem św. Piotr i jakoś cię nie kojarzę. - No jestem zastępcą Pana Boga na ziemi, papieżem - odpowiada zmieszany papież. - Poczekaj, pójdę pogadać z szefem. - Szefie, znasz tego typa spod bramy? - Nie, nie znam go, ale poczekaj może Jezus go zna. Jezus, znasz tego typa spod bramy? - pyta Bóg. - Nie, nie znam go, ale pójdę z nim pogadać. Po kilku minutach Jezus przychodzi cały radosny i mówi: - Ojcze, pamiętasz to kółko rybackie, które założyłem około 2000 lat temu? - No pamiętam. - To ono jeszcze istnieje!!
*****
Facet miał papugę, która ciągle gadała przez telefon. Przychodziły rachunki na 10 000 złotych i facet się zdenerwował. Powiedział: - Papuga, jak ty jeszcze raz gdzieś zadzwonisz, to cię na tydzień do ściany przybiję! Papuga wytrzymała 3 dni, ale w końcu znów zaczęła dzwonić, gadała 5 godzin. Kiedy przyszedł znów gigantyczny rachunek, facet przybił papugę do ściany. Ona tak tam wisi, patrzy - a tam ktoś obok też wisi. - Jak masz na imię? - pyta papuga. - Jezus. - A od jak dawna tu wisisz? - Jakieś 2000 lat. - Chłopie, to gdzieś ty dzwonił?!
***** Przychodzi Jasiu do domu poskarżyć się mamie. - Mamo, ksiądz nie dopuścił mnie do bierzmowania! Matka się wkurzyła, rower między nogi i jedzie do księdza. - Proszę księdza, dlaczego ksiądz nie dopuścił mojego Jasia do bierzmowania? - Proszę panią, jak ja bym go mógł dopuścić do bierzmowania, skoro on nawet nie wie, że Jezus Chrystus umarł. - Ale proszę księdza, my tak pod lasem mieszkamy, nie mamy telewizora, ani radia. My nawet nie wiedzieli, że on chorował.
Niedziela nie była już taka piękna, słoneczna owszem, ale dużo chłodniej. Mimo wszystko postanowiliśmy wybrać się po praz pierwszy w tym roku na rowery. Tak tylko, na próbę, nigdzie daleko, parę kilometrów zaledwie, żeby nam tyłków nie poobrywało. Ja sobie kupiłam nowe siodełko, więc zamontowaliśmy i pojechaliśmy.
I gdy tak sobie jechaliśmy po drodze, zobaczyliśmy znaki, że jest dzień otwarty w pobliskim pałacu (o którego istnieniu nie mieliśmy pojęcia), ale byliśmy tam o jedenastej, a otwarcie było o dwunastej dopiero. Więc postanowiliśmy, że sobie pojeździmy jeszcze troszkę i wrócimy na tę dwunastą. Po drodze wyszło, że nie mamy żadnych pieniędzy, a jak to tak na dni otwarte bez pieniędzy, przecież zawsze się coś tam kupi, a że pieniądze idą w całości na cele dobroczynne to tym bardziej.
No to sobie troszkę pojeździlismy i wróciliśmy do domu po pieniądze. W tym czasie pogoda się zmieniła i zaczęło wiać, mieliśmy lekko pod górkę i w dodatku pod wiatr, daliśmy radę ale nieciekawie było momentami. No cóż... Po drodze napotkaliśmy taką fajną instalację. Trzy totemy na upamiętnienie tego, że była tu kiedyś kopalnia.
Jechaliśmy sobie taką dróżką wśród brzózek.
A tu już wjazd do Winton Castle.
Nazywa się to szumnie "Castle", ale w rzeczywistości jest to zwykły niewielki wiejski domek (ha ha!), jak się dowiedzieliśmy później.
Posiadłość ma bardzo bogatę historię i dzisiaj jest własnością 14 Baroneta Inverquharity, Sir Francisa Ogilvy, który wraz z małżonką i czwórką dzieci mieszka w pobliskiej wsi Winton. Rodzina wygląda tak:
Pałacyk i tereny wokoło są udostępniane publicznie tylko raz do roku, normalnie działa on jako prężnie działająca instytucja. Odbywają się tutaj różnego rodzaju rodzinne uroczystości, jak śluby i wesela, a także konferencje, spotkania biznesowe, gale i tym podobne. Organizowane są tutaj również takie formy rekreacji, jak jazda 4x4, łucznictwo, strzelanie do rzutek, sokolnictwo (cokolwiek to znaczy!), gra w golfa, jazda poduszkowcem, degustacja wina i whisky, czy Highland Games. To ostatnie to specjalne zawody dla siłaczy, czyli rzucanie ciężarami (palem, kulą, młotem i czym tam jeszcze, na przykład belą siana). Tym razem odbywał się tam festyn charytatywny na rzecz organizacji do walki z rakiem Marie Curie Cancer Care. Tak. Imienia naszej Marysi Skłodowskiej. Ona tutaj jest bardzo sławna.
Pochodziliśmy sobie trochę po ogrodach.
A tak wygląda festyn. W namiocie jedzenie dla pospólstwa. Kto nie chciał być pospólstwem, mógł sobie zjeść normalne kanapki lub ciasto w wypić kawę w pałacu.
Pospólstwo mogło sobie kupić różne ciasta i ciastka, sprzedawane przez skautów, zupę lub hotdogi i takie pyszne hamburgery z dodatkiem boczku. Zaszalałam, a co! W domu tego nie mam :-)
Ogrody były oczywiście jeszcze szare i raczej bez kwiecia. Ale latem musi tu być przepięknie.
Były także pokazy ptaków łownych, do których wrócę. Tymczasem same ptaki.
I najwspanialszy - Orzeł Biały. Mówi Wam to coś?
Takie fajne żywopłotki.
A tu jadalnia, w której babcie i dziadki zajadają ciasteczka i popijają kawkę.
W dół schodzi się do toalety męskiej.
A tu toaleta damska. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie.
Więcej pałacu nie będzie, bo nie poszliśmy na zwiedzanie, zabrakło nam pieniędzy :-)
A tu już pokaz ptaków. Jako pierwszy wystąpił mały orzełek, którego nazwy nie pamiętam. Według pani opowiadającej to najbardziej inteligentny ptak, jakiego mają. Jego zadaniem było rozbawianie publiczności przy pomocy narzędzi.
Miał porozstawiane takie różne puzle, które musiał "rozwiązać", żeby dostać się do jedzenia.
Ptak jest zupełnie oswojony i nie bał się łazić między ludźmi, tylko była prośba o nie głaskanie, bo tego nie lubi.
Jako druga wystąpiła sowa. A raczej puchacz.
Puchacz miał za zadanie siedzieć na żerdzi, a potem latać za panią na zawołanie.
Normalnie przylatywał na to zawołanie, szczególnie że pani częstowała go za każdym razem kawałkiem mięska. Ale wydarzyło się coś, co się na codzień na pokazach raczej nie zdarza. Otóż, pan puchacz spacerował sobie pomiędzy luźmi jakby nigdy nic, ludzie patrzyli z ciekawością, dzieci z zachwytem. Na widowni byli też ludzie z pieskami i te pieski siedziały karnie i posłusznie, bez szmeru. Ale nagle usłyszeliśmy jazgot, rozpierduchę i grzechot kości. Okazało się, że puchacz rzucił się na przechodzącego labradora, który nie wytrzymał i zawarczał. W całym tym zamieszaniu ledwo udało się oderwać rozjuszonego ptaka, bo chybaby zagryzł (!) biednego psa. Biedni państwo z przerażonym pupilem (a bydlę to było niemałe) uciekli do sąsiadującej z placem toalety i tam siedzieli aż do końca.
Co by to było, gdyby to był chihuahua??
A na koniec zaprezentowała się nam pustułka, a że była bardzo szybka i fotografować się jej nie dało, nagrałam króciutki filmik.
A po pokazie pochodziliśmy sobie jeszcze trochę po pałacowym parku.
Domek od tyłu. Tu kiedyś było główne wejście.
Koło domu jest takie małe jeziorko.
I żonkile, peeeeełno żonkili. Już przekwitają.
A tu zabawa z telefonem. Szukanie pierwszego planu. Szachownica na pierwszym planie.
I szachownica na drugim planie :-)
A potem wracaliśmy do domu po górę. I pod wiatr. Rzepak już kwitnie...
A tam stoi mój przyszły dom. Jeszcze tylko dwa tygodnie.