poniedziałek, 27 marca 2017

Pracowity weekend

Dużo pisać nie będę, bo nie ma o czym. Sobotę spędziłam na oglądaniu skoków, a potem rozkręcaniu mebli, żeby łatwiej było przenosic jak wybije godzina zero. Miałam w planie (tak powiedziałam Chłopu) rozkręcić jedynie pianino elektryczne, tymczasem jak się zabrałam to rozkręciłam pianino z krzesłem, łóżko kingsajz, regał na książki i trochę rozkręciłam dwie szafy. Siodełka do roweru nie udało mi się wykręcić, potrzebne jest specjalistyczne narzędzie, które siedzi u Chłopa w garażu. Z tym rowerem to nie tak, że muszę go rozkręcić do transportu czy coś, tylko kupiłam sobie nowe żelowe siodełko i chcę wymienić, no ale musi se trochę poczekać.
Wieczorem mieliśmy imprezę, wypiłam parę fajnych koktajli, a potem miałam okropnego stresa, że noc taka krótka, a rano trzeba wstać, nakarmić koty, no i przede wszystkim skoki. Więc w niedzielę skoro świt wstałam zwklekłam się w wyra z oczami na zapałki o ósmej rano, pojechałam do domu, nakarmiłam koty, obejrzałam sobie tę mizernie skróconą relację skoków z Planicy, a potem przyjechał Chłop i zaczęliśmy kończenie roboty, którą zaczęłam w sobotę. Czyli porozkręcaliśmy szafy do końca (bo ja nie wiedziałam jak ale teraz już wiem, więc żadna szafa mi nie straszna), rozmontowaliśmy telewizor z przyległościami i w ogóle, zrobiliśmy całą masę strasznie upierdliwej roboty. Wywieźliśmy znowu dwa samochody śmieci na wysypisko i popakowaliśmy resztę małych drobiazgów do przewiezienia do Chłopa. W międzyczasie poobcinałam zeszłoroczne kwiaty na jeszcze mojej hortensji i poprzycinałam róże, bo jakoś nie potrafię ich tak zostawić. Mama mówi, żebym powykopywała cebulki i inne rośliny, ale ja nie mam serca. Rosną to niech rosną. Ja sobie kupię nowe. Szkoda mi porzeczek i malin i rabarbaru, w nowym domu ich nie będę miała raczej. No chyba żebym, ale na razie o tym nie myślę.
Pod wieczór byliśmy oboje padnięci jak kawki, wymoczyliśmy się w wannie i poszliśmy do łóżka koło jedenastej. On jeszcze coś tam czytał, ja też ale przestałam jak mi ajpad na mordę zleciał, po czym zasnęłam snem twardym i niezmąconym, który przerwał jedynie natarczywy głos budzika.
Dziś mamy piękny poniedziałek, jeszcze dwa dni i kotki zamieszkają w tymczasowym domu, a w piątek oddaję klucze.
A na koniec to muszę dodać, że zanim wyjechałam z domu, spojrzałam na ogród i żal mi się zrobiło. Wyskoczyłam więc z samochodu i pozrywałam ile tylko mogłam, szkoda że nie ma jeszcze tulipanów, tylko jeden maleńki. Będę miała teraz trochę wiosny na parapecie :-) Zdjęcie bez lampy, drugie z lampą błyskową (bo wieczór już był). A jak w domu pachnie!



piątek, 24 marca 2017

Parę dowcipów na weekend

Tylko kilka bo czas mnie goni, sami rozumiecie...
:-)


*****
Zajączek do niedźwiedzia:
- Wiesz, że dzisiaj jest zmiana czasu?
- Dłużej śpimy? - spytał miś z nadzieją w głosie.
- Odwrotnie.
- Aha, rozumiem. Śpimy dłużej.


*****
Wraca mąż do domu i od progu podniecony woła do żony:
- Rozbieraj się i wskakuj do łóżka!
Żona nieco zdziwiona, 30 lat pożycia i nigdy się tak nie zachowywał... Zaciekawiona wyskakuje z fatałaszków i do wyrka. Mąż też, raz dwa pozbywa się ubrania, wskakuje do łóżka, nakrywa siebie i żonę kołdrą razem z głowami i mówi:
- Patrz! Zegarek kupiłem! Z tarczą fluorescencyjną!


*****
Putin zwołał Wielką Dumę Narodową i powiada:
- Tak dalej, k***a, nie może być! Musimy zrobić porządek z tymi strefami czasowymi!
- Dzwonię rano do Pekinu złożyć życzenia urodzinowe a on mi mówi że to było wczoraj.
- Dzwonię zaraz potem do Warszawy z kondolencjami a tam mi mówią, że jeszcze nie wylecieli...





Pracowitego weekendu!




środa, 22 marca 2017

Zmagania ciała czyli co mi doskwiera tym razem

Od jakiegoś czasu czuję się gorzej. Niby nic mi nie doskwiera, ale ciągle coś. A to uraz ręki od nie-wiadomo-czego, a to brzuch, a to stopa. Wciąż czekam na zaproszenie do poradni gastrologicznej, o zgrozo oczekiwanie jest około 50 tygodni, masakra. Pocieszające jest to, że jak człowiek już nie może wytrzymać to może sobie pojechać do szpitala na ostry dyżur i tam go wybadają od stóp do głów. Ale aż tak to mnie jeszcze nie wzięło, więc sobie poczekam. Zresztą, mam swoje podejrzenia co do źródła dolegliwości i boję się, że niestety mogę mieć rację, bo coraz więcej symptomów na to wskazuje. Chłop już proponował że mnie zapisze do prywatnej kliniki, bo jego zakład pracy ma podpisaną umowę i pracownicy są uprawnieni do prywatnej służby zdrowia (rodziny i partnerzy również), ale ja mam jakieś opory. Prywatna służba zdrowia u nas wcale nie jest lepsza, bo najlepsi lekarze trafiają do państwowych szpitali, gdzie mają lepsze pieniądze (fajnie, nie?), lepszy sprzęt i lepsze możliwości rozwoju, szczególnie w Edynburgu, gdzie każdy szpital to jednocześnie ośrodek naukowy. Jedyne co to to że prywatnie się nie czeka. Płacisz i masz. Więc jak będę musiała to pójdę, a jak nie to sobie poczekam.
Jednakowoż w międzyczasie dzieją się inne niepokojące rzeczy, za które musiałam się wziąć bo uznałam że dłużej tak nie pociągnę. Bóle mięśni i kości na przykład. Stanu zapalnego stawów nie ma, więc przynajmniej z tym jest dobrze. Ale jak się zasypia z bólem, a sen nie przynosi ukojenia, w dodatku budzisz się w nocy bo cię tu strzyknie, to pociągnie, nie możesz sobie znaleźć miejsca na własnej poduszce, a rano nie możesz się zwlec z łóżka, to nie jest dobrze. Jak nie można zasnąć bez paracetamolu czy ibuprofenu, bo bóle mięśni są tak dotkliwe, że przeszkadzają w normalnym myśleniu, to nie jest dobrze. Jak przez cały dzień oczy Ci się zamykają, pomimo że wydaje Ci się, że dobrze w nocy spałaś, bo przecież bite osiem godzin bez przebudzenia, a potem jak wracając z pracy samochodem łapiesz się na tym, że głowa Ci się kiwa nad kierownicą i na ułamek sekundy tracisz świadomość na autostradzie pełnej samochodów, to nie jest dobrze. A potem próbujesz się zdrzemnąć, ale nie możesz, bo przecież nie brak snu jest przyczyną, to nie jest dobrze. Jak codziennie rano zmuszasz się do jedzenia, bo na nic nie masz apetytu, a wiesz że jeść trzeba, jak biegasz do toalety po pięć razy dziennie i czujesz że co zjesz to przelatuje przez Ciebie, a pomimo tego nie chudniesz, to też nie jest dobrze.
Rutynowo wezwano mnie na badanie poziomu TSH tarczycy, bo powinnam była zrobić już w październiku, ale jakoś tak mi zeszło, więc teraz już było że mus bo tabletek nie dostanę jak badań nie zrobię. No to zrobiłam. Poziom TSH 1,1. Super, co nie? I wtedy mnie tknęło, bo pomimo że 1,1 to jest jak najbardziej prawidłowa norma, już dawno ustaliłyśmy z moją poprzednią panią doktor, że ja osobiście czuję się na najniższej granicy normy, czyli 0,1 i tak będziemy trzymać. I trzymaliśmy przez parę lat. A tu zonk.
Zanim poszłam do pani doktor obgadać sprawę, zrobiłam osobiste rozeznanie. Dlaczego poziom TSH mi się podwyższył. Co może być z tym związane. Na każdym oficjalnym i mniej oficjalnym forum tarczycowym czytam jak byk - sprawdź poziom witaminy D. Oczywiście, że niemal każdy człowiek w naszym rejonie geograficznym ma niedobór witaminy D, szczególnie w okresie jesienno-zimowym, ale osoba z niedoczynnością tarczycy jednak zdrowa nie jest i u niej ten deficyt jest jest znacznie większy. A szczególnie osoba z dolegliwościami układu pokarmowego, przez którą wszystko przelatuje. Po prostu witaminy nie są wchłaniane z przewodu pokarmowego tak jak powinny.
No to poszłam do pani doktor, tłumaczę o co mi chodzi. Ona kręci nosem, że każdy ma niedobór i tak dalej. A ja jej tłumaczę jak powyżej. No to ona, że owszem tak ale ona nie jest pewna. Może najpierw zwiększmy dawkę tyroksyny (hormon tarczycy). A ja że owszem, to może pomoże na krótką metę, ale jak mam deficyt witaminy D to tyroksyna nie będzie przyswajana odpowiednio i skutek będzie jak powyżej. No to ona że da mi skierowanie na badanie krwi, ale czeka się długo i raczej nic nie wyjdzie, bo przecież niedobór witaminy D to normalne o tej porze. Ale ja chcę być pewna, mówię. Kręcąc nosem, dała skierowanie. Badanie zrobiłam jakieś trzy tygodnie temu. Po badaniu zaczęłam sama sobie stosować witaminę A+D, co wyjdzie to wyjdzie, myślę, a na pewno nie zaszkodzi.
Jadę sobie wczoraj do apteki, bo mi zaległe leki mieli wydać, których im zabrakło w sobotę. Pani daje mi paczuszkę jedną, a potem wyjmuje drugą i mówi że to też dla mnie. Jak dają to biorę, otworzę sobie potem to zobaczę. Może te krople do nosa w dwie paczuszki zapakowali. Jadę do domu. A tam list z przychodni. Z treścią mniej więcej: "Droga Pani A, badania wykazały że masz duży deficyt witaminy D i powinnaś zobaczyć się z panią Twoją doktor jak najszybciej. Wysłałam specjalną receptę do Twojej apteki i lepiej żebyś zaczęła brać te witaminki już teraz. Z poważaniem Doktor-Taka-A-Taka".
Tak więc mam małe śliczne niebieskie kapsułeczki z końską dawką. I bardzo się ciesze z wyników moich testów. Przynajmniej mam dowód że moje podejrzenia okazały się słuszne, a do hipochondrii to mi naprawdę daleko :-)