Niby się nic nie wydarzyło, święta jak co roku, wigilia, pierwszy dzień i drugi, a potem leżenie i odpoczywanie po, ale jednak wydarzyło się wiele w ciągu tych paru dni, aż nie chce się o tym wszystkim pisać.
Najpierw więc była Wigilia, tradycyjnie postanowiłam jak wiecie, czyli z barszczem, uszkami i całym tym blichtrem, który u mnie w nieco ograniczonej wersji, bo choinka nie taka a i goście trochę inni niż zwykle. Cudzoziemscy.
Wszystko przygotowałam już w piątek, Chłop dzielnie pomagał mi przy pierogach i uszkach, mył gary na bieżąco i pilnował żebym była zadowolona. No i byłam. Całą wigilię skończyłam gotować przed dziewiątą, na sobotę zostawiając sobie jedynie rybę. Nigdy nie poszło mi tak sprawnie.
A w sobotę przyszli goście. Najpierw pooglądaliśmy sobie nowy Top Gear, w końcu zagoniłam ich wszystkich do jadalni. Jako że Chłop cały dzień się internetowo edukował z polskich tradycji wigilijnych, to on był prezenterem kolacji, ja tylko dopowiadałam. I mimo że nie było tradycyjnych dwunastu dań, bo wybrałam tylko to co mi osobiście najbardziej smakuje, to byli zachwyceni barszczem z uszkami, pierogami z kapustą i grzybami, ryba po grecku, śledziami w dwóch odsłonach oraz sernikiem i makowcem, którymi szczególnie zachwycał się Chłop. Upiekłam też chleb, który wyszedł popisowo, więc jak mogli się nim nie zachwycać? Jedynym minusem był brak mojej córki, która nie zjawiła się na Wigilii z powodu pracy (zrozumiałam), w pierwszy dzień świąt z powodu kaca (wkurzyłam się), a w moje urodziny bo miała migrenę po kacu. Cóż, takie się ma dzieci, jakie się wychowało. Przynajmniej przeprosiła.
Pierwszy dzień świąt był po brytyjsku. Czyli tradycyjny biad z pieczenią z pięciu ptaków zamiast indyka, bo kto lubi indyka. Dojadaliśmy to wszystko w drugi dzień świąt, po obiedzie grając w różne gry i szarady, podczas których umieraliśmy ze śmiechu.
No i moje urodziny... Cudowne prezenty, życzenia przez telefon, życzenia na Fejsbuku, nicnierobienie i totalny luz. Całe święta wiało i padało, do samochodu ciężko było się dostać a co dopiero na spacer. Tak że kisiliśmy się w tych czterech ścianach, ja, Chłop, jego ojciec, matka i dziadek. Ale było fajnie, wesoło i w ogóle miło i nie żałuję ani chwili.
Nadszedł czas pożegnania. Już w samochodzie wyczułam że coś jest nie tak. Zapytałam tylko czy jest smutny, odpowiedział że tak. O przyczynę nie pytałam, wiadomo jak to jest przy pożegnaniach. Rozkleił się w domu. Rozkleiłam się i ja. Płakalismy oboje.
To prawdopodobnie ostatnie takie święta, gdzie byli wszyscy ci, których najbardziej kocha.
Matka ma zaawansowany stopień Alzheimera. Ojciec początkowe stadium raka prostaty. Dziadek... okaz zdrowia, ale ma już dziewięćdziesiąt sześć lat.
Nie wiadomo co będzie za rok. Trzeba żyć tak jakby każdy kolejny dzień miał być tym ostatnim...
środa, 28 grudnia 2016
czwartek, 22 grudnia 2016
Trochę świątecznie
Chujinkę mam. O takom:
Ma ze pieńdziesiont centymetruf, ma wbódowane śfiatełka i gwiastki i stoi na taborecie. No bo jakoś czeba sie tymi śfientami cieszyć, a co bardziej oczy cieszy nisz błyskotki, co nie?
A tak poważnie, to zaczynam mieć stracha. Rodzice Chłopa dzisiaj przyjeżdżają, od tego stracha nie mam, bo co mnie oni, u mnie nie śpią. Ale Wigilię po polsku chcę urządzić i boję się że nie zrozumieją. To są rzeczy, których oni nigdy nie jedli. Większość się puknie w głowę i powie: kobieto, nie przesadzaj, przecież to wszystko takie pyszne jest. Ale przecież dla kogoś, kto nigdy nie jadł barszczu,może on być obrzydliwy. To samo śledzie, czy pierogi z kapustą. Przeciez kapusta kiszona to tak naprawdę obrzydliwa rzecz jest, tylko my jesteśmy do niej przyzwyczajeni. Chociaż jak zrobiłam Chłopu smażoną z cebulką do kiełbasy to powiedział że przepyszne i zupełnie inaczej smakuje niż surowe. A może się tylko podlizać chciał.
Ja do dzisiaj pamiętam jak przyjechałam do Szkocji i nic mi nie smakowało. Tak to już jest, jak człowiek do własnej kuchni przyzwyczajony. No ale też taka prawda, że jak coś jest niesmaczne to jest po prostu niesmaczne. Dlatego tyle w sklepach żarcia do wyboru, bo jednemu nie sprawia różnicy jaka szynka, byle tania, a drugi się taniego odpowiednika coca coli na przykład nie napije.
W każdym razie, trochę się obawiam tej Wigilii, ale będzie tak jak jak chcę, nie będę sie dostosowywać z moją tradycją. Jak nie będzie im smakowało to niech nie jedzą. Zostanie więcej dla Chłopa, bo on wszystko pochłonie, szczególnie po terminie ważności ;-)
No to trzymajcie za mnie kciuki. Za ten chleb co to go mam specjalnie piec, za sernik, za barszcz z uszkami i pierogi z grzybami, za rybę po grecku jak zwał tak zwał, i za te śledzie które się w oleju zaprawiają już od poniedziałku.
A może to wszystko olać i zostać przy pierogach jeno?
środa, 21 grudnia 2016
Seks zagrypionych
Późna noc. Ona przewraca się z boku na bok sapiąc, on pociąga co chwilę nosem.
- Może się jednak wysmarkam...
- No, to dobry pomysł - mówi ona. - Basz tab papier (w domyśle "toaletowy")??
Oczywiście nie ma. Na stoliku nocnym jakiś wymiętolony papier udający zużytą chusteczkę.
- Do to ci przyniosę, a ty tu leż i się dzie ruszaj.
Zwlekła się z łóżka, poszła po rolkę papieru, tę samą którą w większej części sama zużyła na własne smarki, złapała tez po drodze stary worek po zużytym papierze toaletowym.
- Basz tu, do wycierania doska. I woreczek da zużyte smarki, żeby się bo domu nie walały.
Wysmarkał się, sapie.
- Coś jeszcze ci botrzebne?
- Może paracetamol, bo mi jakoś tak...
- Dobrze.
Zwlekła korpus z łóżka ponownie, przyniosła paracetamol.
- Jeden? Lepiej weź od razu dwa.
Nie wziął.
- Wody jeszcze? Do dobra. To weź zabknij oczy i się zastanów czego jeszcze potrzebujesz bo dzie będę tak całą noc łaziła.
- Wody tylko.
Przyniosła wodę. Zgasiła światło. Położyła się. Czuje smyranie po plecach. Na amory mu się zebrało, cholera, z cieknącym nosem. No nic, udaje że śpi. Smyranie powoli osłabło, smyrsająca ręka opadła bezwładnie, zapadają w niebyt...
On nagle zrywa się z poduszki, nasłuchując.
Ona zapala światło.
- Co się stało?? Wysmarkać się musisz?
- Ciiiiii.... słyszysz?? - szepcze on.
Ona nie słyszy.
- No ale to... słyszysz? Sapanie takie...
Ona nastawia ucha, nasłuchuje...
- Jezusmaria, człowieku, teraz to mnie wystraszyłeś na ament, do przecież już nie zasnę. Do co ty, horrory jakies mi tu urządzasz.
- No ale sapie! Głośno oddycha, posłuchaj...
Słuchają oboje.
- A to nie mój oddech jest? - pyta szeptem ona.
- No nie, to nie jest zupełnie zsynchronizowane z twoim. O, teraz ucichło.
Wcale nie uspokojona, postanawia jednak zasnąć w objęciach ukochanego.
Smyranie po plecach ponawia się.
- Musze cię trochę zagrzać, jesteś taka zmarznięta...
- Tak cholera, jestem zbarznieta bo co chwile wstaję bo bi spać nie dajesz!
- No ale mogę cię trochę rozgrzać? Nie masz nic przeciwko temu?
- A to rozgrzewaj, rozgrzewaj....
Po chwili oboje zapadają w senny letarg. Już nawet pojawiają się marzenia senne, o torebce Gucci, do której ktoś upchał słoik z kapustą kiszoną i słoik zaczął przeciekać... (wiecie, te klimaty kiedy ktoś bąka cichacza cichaczem znienacka).
Nagle BUM!!! Tup-tup-tup i szur-szur-szur... ktoś skrobie w drzwi.
Półprzytomna wstała, otworzyła drzwi, wypuściła kota z sypialni. Gdzieś w głebokiej otchłani umysłu zapaliło się światełko - wyjaśniło się tajemnicze harczenie i sapanie. Teraz można już spać spokojnie...
- Może się jednak wysmarkam...
- No, to dobry pomysł - mówi ona. - Basz tab papier (w domyśle "toaletowy")??
Oczywiście nie ma. Na stoliku nocnym jakiś wymiętolony papier udający zużytą chusteczkę.
- Do to ci przyniosę, a ty tu leż i się dzie ruszaj.
Zwlekła się z łóżka, poszła po rolkę papieru, tę samą którą w większej części sama zużyła na własne smarki, złapała tez po drodze stary worek po zużytym papierze toaletowym.
- Basz tu, do wycierania doska. I woreczek da zużyte smarki, żeby się bo domu nie walały.
Wysmarkał się, sapie.
- Coś jeszcze ci botrzebne?
- Może paracetamol, bo mi jakoś tak...
- Dobrze.
Zwlekła korpus z łóżka ponownie, przyniosła paracetamol.
- Jeden? Lepiej weź od razu dwa.
Nie wziął.
- Wody jeszcze? Do dobra. To weź zabknij oczy i się zastanów czego jeszcze potrzebujesz bo dzie będę tak całą noc łaziła.
- Wody tylko.
Przyniosła wodę. Zgasiła światło. Położyła się. Czuje smyranie po plecach. Na amory mu się zebrało, cholera, z cieknącym nosem. No nic, udaje że śpi. Smyranie powoli osłabło, smyrsająca ręka opadła bezwładnie, zapadają w niebyt...
On nagle zrywa się z poduszki, nasłuchując.
Ona zapala światło.
- Co się stało?? Wysmarkać się musisz?
- Ciiiiii.... słyszysz?? - szepcze on.
Ona nie słyszy.
- No ale to... słyszysz? Sapanie takie...
Ona nastawia ucha, nasłuchuje...
- Jezusmaria, człowieku, teraz to mnie wystraszyłeś na ament, do przecież już nie zasnę. Do co ty, horrory jakies mi tu urządzasz.
- No ale sapie! Głośno oddycha, posłuchaj...
Słuchają oboje.
- A to nie mój oddech jest? - pyta szeptem ona.
- No nie, to nie jest zupełnie zsynchronizowane z twoim. O, teraz ucichło.
Wcale nie uspokojona, postanawia jednak zasnąć w objęciach ukochanego.
Smyranie po plecach ponawia się.
- Musze cię trochę zagrzać, jesteś taka zmarznięta...
- Tak cholera, jestem zbarznieta bo co chwile wstaję bo bi spać nie dajesz!
- No ale mogę cię trochę rozgrzać? Nie masz nic przeciwko temu?
- A to rozgrzewaj, rozgrzewaj....
Po chwili oboje zapadają w senny letarg. Już nawet pojawiają się marzenia senne, o torebce Gucci, do której ktoś upchał słoik z kapustą kiszoną i słoik zaczął przeciekać... (wiecie, te klimaty kiedy ktoś bąka cichacza cichaczem znienacka).
Nagle BUM!!! Tup-tup-tup i szur-szur-szur... ktoś skrobie w drzwi.
Półprzytomna wstała, otworzyła drzwi, wypuściła kota z sypialni. Gdzieś w głebokiej otchłani umysłu zapaliło się światełko - wyjaśniło się tajemnicze harczenie i sapanie. Teraz można już spać spokojnie...
Subskrybuj:
Posty (Atom)