czwartek, 1 września 2016

Kto karmi koty jak mnie nie ma

Zgodnie z obietnicą, dziś będzie o tym kto zajmie się karmieniem moich kotków jak mnie nie będzie. O tym za chwilę. Na wstępie muszę się przyznać, że posiadanie kotów zaczęło być dla mnie udręką jak zostałam sama. No bo to człowiek nigdzie nie wyjedzie, a jak chce wyjechać to musi ludzi prosić albo płacić ciężkie pieniądze za opiekuna dochodzącego, albo za hotel, który od razu zaznaczam, odpada. To jest ostateczna ostateczność i zawsze wolę szukać innego rozwiązania. Do tej pory było w miarę fajnie bo w razie czego mogłam je wywieźć do syna, mieszkał w dużym mieszkaniu, ze studentami weterynarii, jak pisałam wcześniej, to było najmniejsze zło. No niestety, w tym roku syn się przeprowadza do akademika, a jego dziewczyna też odpada bo w jej mieszkaniu są świnki morskie. Nie jej, ale są. Moja córka ma szczurka, też nie da rady. Trzeba było wykombinować co innego. No i wykombinowałam.
Jeszcze przed wakacjami wymyśliłam, że przecież niewolnikiem kotów nie jestem, na weekend chcę od czasu do czasu wyjechać na przykład, a ludziom gitary zawracać cały czas nie będę więc spróbuję jak to jest zostawić je SAME. No przez dwa dni chyba nie umrą, co nie? No chyba że z głodu... Pić też coś muszą, szczególnie Migusia, która zjada w większości suchą karmę. Porozglądałam się po internetach i zakupiłam najpierw coś takiego:


Z nazwy fontanna, w rzeczywistości wodospad. Pozabierałam miski z wodą porozstawiane do tej pory po całym domu i umieściłam fontannę w strategicznym miejscu, na korytarzu na piętrze. One cały czas tędy przechodzą, w dodatku jest tam gniazdko elektryczne niezbędne do pompowania wody. Cała fontanna składa się z dwóch części, bardzo łatwych do czyszczenia, szczególnie w przypadku miękkiej wody, na szczęście taką mam. Mieści się tam półtora litra wody, a więc sporo. Jest bardzo cicha, pompkę słychać zaledwie na początku, jak zaczyna pompować, jak już woda swobodnie leci bez bąbelków powietrza, to nic a nic nie słychać. 
Pierwszy oczywiście sprawdził fontannę Tiguś, Migusia była bardziej ostrożna i nieufna, ale po kilku dniach zauważyłam że piją chętnie oboje. Fontanna została więc na stałe. Wodę wymieniam co kilka dni, jest tam filter węglowy więc dość skuteczny, tak że jest na ogół czyściuteńko, chyba że naprzynoszą jakichś paprochów.  

Nad drugim zakupem zastanawiałam się dłużej. Miał być na tyle duży żeby koty mogły spokojnie przeżyć weekend, przystosowany do mokrej karmy i łatwy w obsłudze. Znalazłam coś takiego:


Moje koty dostają dwa razy dziennie mokrą karmę, dwa rodzaje suchej karmy stoją zawsze w miseczkach. Moje założenie było takie że w karmniku umieszczę mokrą karmę, dozowaną dwa razy dziennie "na świeżo", a suchej nasypię do 6 małych misek, niech  się częstują kiedy chcą. Karmnik jest podzielony na 6 części, są na tyle duże że mieszczą się w nich dwie saszetki Felixa i o to chodziło, bo tyle normalnie dostają moje koty. Pierwszym razem jest to troszkę skomplikowane, ale nie za bardzo, wystarczy dokładnie posłużyć się instrukcją. No więc ja robię tak, że w piątek wieczorem wkładam najpierw jedzenie do karmnika, programuję go tak że pierwsze jedzenie jest zanim wyjadę, po to żebym miała możliwość sprawdzić czy działa. Bo niedowiarek jestem. Ale można go zaprogramować żeby pierwszą porcję wydzielił następnego dnia. Ustawiam dwa karmienia dziennie, jedno o siódmej rano, jedno o szóstej wieczorem, czyli tak jak normalnie. Dodatkowo można nagrać swój głos, zachęcający koty do posiłku. Mój karmnik woła głosem chłopa: "Tiiiiiiggy, Miiiiiiiggy, foooood!". Karmnika używam tylko w czasie wyjazdów, normalnie koty mają standardowe miski z pożywieniem jak zwykle.
Mechanizm działa w ten sposób, że o zaprogramowanej godzinie przekręca się tak że pokrywka się otwiera i koty mają dostęp do jedzenia aż do następnego programu. Wtedy to pojemnik przesuwa się tak że zamyka to co było rano, a otwiera świeże. Nie musze dodawać że rozpracowanie karmnika zajęło Tigusiowi... zero sekund. Po prostu podszedł i zaczął jeść. Oczywiście zanim wyjechałam pierwszy raz, sprawdziłam wszystko pod kontrolą, czy działa, jak działa i czy to się w ogóle nadaje. Sąsiedzi są zawsze powiadomieni że mnie nie ma, w razie czego. I tak koty w czasie gdy mnie nie ma zostają same, mają kocią klapkę do wychodzenia, karmidełko i poidełko. Po powrocie witają mnie jakby mnie z rok nie widziały. 
Martwiłam się co będzie jak wyjadę na dłuższe wakacje, bo to już tuż tuż, a syn zaczyna rok akademicki w połowie września, tak że w domu zostać nie może. Kotów do domu wziąć nie może również, już pisałam dlaczego. No to wymyśliłam, że przecież może przyjeżdżać co trzeci dzień na godzinkę, daleko nie ma, tylko godzinę autobusem. I tak ustaliliśmy. Syn będzie przyjeżdżał co trzeci dzień, wymieniał wodę, napełniał miski. I tak pięć razy. Chyba damy radę, co?

P.S. To nie jest artykuł sponsorowany ani reklama produktów. 


środa, 31 sierpnia 2016

Opieka nad kotkami

Wyjazd na wakacje to zawsze dla mnie dodatkowy dylemat: co zrobić z kotami. Kiedy Tiguś był sam, prosiłam sąsiadów i spisywali się na medal, ale odkąd pojawiła się Migusia, serca nie mam prosić ich o dodatkową przysługę, sami mają trzy koty i dodatkowo jeszcze wnuczkę do opieki widzę sama jacy są zaganiani.
Z drugiej strony, odkąd pojawiła się Migusia wiele się zmieniło w moim życiu (no teraz wygląda na to że to Migusia jest wszystkiemu winna, ha ha!), skończyły się rodzinne wyjazdy, dzieci podorastały i dopóki się nie powyprowadzały, to one opiekowały się kotami jak mnie w domu nie było. Zdarzały się przypadki że dzieci jednak też nie było, wtedy brałam koty ze sobą. Nie wspominam tego dobrze, przechodziły straszną traumę, pewnie też z powodu że warunki były nie za odpowiednie a właściciel domu to był idiota i na kotach się nie znał wcale, myląc je z psami. Na psach się też zresztą nie znał.
Moje ostatnie wakacje koty też spędziły poza domem, u mieszkaniu Syna. Owszem, trauma była bo kot jaki jest to wiadomo, ale przynajmniej opiekę miały najlepszą z możliwych, z Ulubionym Męskim Człowiekiem pod ręką i w dodatku w mieszkaniu pełnym studentów weterynarii. Miały dostęp do wszystkiego i wszędzie i były rozpieszczane jak bicze dziadowskie. Odbierając je miałam wrażenie że wcale nie chcą stamtąd się przenosić...
W czasie kiedy wyjechałam solo do Polski, opiekę przejął Chłop. Przyjeżdżał dzielnie codziennie rano przed pracą i po pracy, karmił, głaskał i... się zajmował. Tak mu to weszło w nawyk że po moim powrocie zaczął zostawać na noc po to chyba, że by se je pokarmić codziennie rano. No a ja mam przynajmniej piętnaście minut więcej czasu na drzemkę. A Chłop zostal Drugim Ulubionym Męskim Człowiekiem Migusi, ostatnio nawet zaczął używać tej samej wymówki co Syn: Nie mogę, kot na mnie leży... Ech te chłopy.



Moje dwutygodniowe wakacje tuż za rogiem. Jak sobie zamierzam poradzić z kotami? O tym następnym razem.
Zapraszam.

poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Świecić będę

Pani doktor, do której się zgłosiłam w zeszły piątek z moimi dolegliwościami (ona musi mnie już mieć dość, jak ta baba jedna tylko łażę i łażę) wysłała mnie na badania krwi i prześwietlenie ręki, co to mnie kiedyś bolała i napuchła, opuchlizna przeszła ale dalej boli. Flaki dalej problematycznie się zachowują, mimo diety bezglutenowej, ale sama se diagnozy w porozumieniu z wujkiem guglem wystawiać nie będę więc młodej pani doktor też o tym wspomniałam coby nie zapomniała. Nie zapomniała, list do specjalistycznej przychodni wysłała w czerwcu no i czeka aż sie odezwą, a że terminy mają odległe zazwyczaj trzy miesiące) to jeszcze paniki nie ma. Zagrożenia życia nie ma tak że spoko, możemy sobie poczekać. Tak że czekam bo chcę w końcu żeby mi do tych flaków normalnie zajrzeli bo pomimo tego że skarżę się na układ pokarmowy od lat dwudziestu kilku to jeszcze na mnie ten proceder nie zdażył zostać przeprowadzony.
W Polsce byłam owszem skierowana, już nawet byłam po długim oczekiwaniu na zaproszenie i wcześniejszej głodówce i już już miałam wchodzić do gabinetu, jak pani otworzyła drzwi i powiedziała że dzisiaj już badań nie będzie bo preparat do dezynfekcji się skończył a nowego nie będzie, dopiero za dwa tygodnie. I więcej się na tę przyjemność nie odważyłam. W Szkocji pani lekarz moja poprzednia systematycznie unikała zalecenia gastroskopii, po tym jak to przez krew wykryto u mnie helicobakcyla i z niego wyleczono, za to nie miała przeszkód w skierowaniu na kolonoskopię, ekg, usg, rtg  płuc i nawet tomografię komputerową. A ja potrzebuję żeby ktoś zajrzał mi do środka w moje flaki! Ale na to muszę poczekać, a podczas czekania możemy załatwić rękę.
No i chciałam napisać jak to u nas z badaniami jest.
Z doświadczenia wiem, że najlepiej jak już człowiek nie wytrzyma i na przykład padnie. albo będzie bardzo bliski padnięciu, albo będzie wyglądał jak trup. Wtedy natychmiast zabiorą do szpitala, a tam prześwietlą wszystko czym się da, zbadają krew na wszystko i generalnie przyczynę padnięcia znajdą. Gorzej jak się jest takim jak ja wyczynowcem, co to po ścianach nie chodzi jak mu kamień nerkowy utknie w przewodzie, przynajmniej na początku. No to taki jak ja musi swoją procedurę odczekać. A wygląda to tak. Dzwoni się do przychodni, normalnie się czeka do dwóch tygodni, zależy jak zajęty jest nasz lekarz, ale jak sprawa pilniejsza i czekać nie chcemy to umawiamy się rano tego samego dnia na godzinę, do obojętnie jakiego lekarza. Możemy sobie zastrzec że chcemy aby lekarz była kobietą. Jak już jesteśmy u tego lekarza i przekonamy go że coś nam jednak dolega i należałoby to sprawdzić, lekarz podejmuje odpowiednie kroki. Pierwszym i podstawowym badaniem jest zawsze badanie krwi. Jeżeli okoliczności są sprzyjające (jedna próbka, pora dnia, czas wysłania do laboratorium lub po prostu dobre chęci), lekarz pobiera krew sam, ale to rzadko i na cito raczej, mnie się zdarzało, może lekarka chciała se potrenować, he he! A normalnie to po skończonej wizycie idzie się do pani na recepcji i umawia na określony dzień i godzinę. Mnie się w piątek udało zarejestrować już na wtorek rano, ale chyba dlatego że do normalnej pobieraczki a nie do mojej fachowej flebotomistki, która jako jedyna w całym ośrodku potrafi mi sie dobić w żyłę za pierwszym podejściem. I tak zawsze ją do mnie wzywają, bo sobie nie mogą poradzić, a ja odmawiam ponownego przyjścia bo "tyle przecież już wycierpiałam...". No to to mnie czeka jutro. Aha. Nie ma tutaj czegoś takiego jak pobieranie krwi na czczo. Zalecane jest zjedzenie czegoś i wypicie żeby krew swobodniej płynęła a pacjent miał siłę wstać z kozetki. No chyba że o test na cukrzycę chodzi, ale wtedy to co innego.
Jeśli chodzi o inne badania, lekarz wystawia tzw. referral. Referral jest zazwyczaj w formie listu do szpitala, że taka i taka osoba potrzebuje takiej i takiej diagnozy i w związku z tym prosi się o wykonanie takiego i takiego badania. Szpital kontaktuje się z pacjentem bezpośrednio, przysyłając zaproszenie w formie listu z dokładną mapką jak dojechać. Można sobie zadzwonić i zmienić termin jak nam nie pasuje. Ale zazwyczaj wszystkim pasuje bo czeka się długo, do trzech miesięcy. Mówimy tu o badanich typu usg, gastroskopia i inne "skopie", a także rezonans czy tomografia.
Mnie udało się mieszkać w miejscu gdzie służba zdrowia jest na najwyższym poziomie, choć wiele osób narzeka, ale zawsze ktoś narzeka na służbę zdrowia żeby nie wiem jaka była z kosmosu. Więc z racji zamieszkania mam wybór wielu jednostek i razem z lekarzem ustalam gdzie najlepiej się udać na takie badanie, bo wiadomo że w jednym szpitalu czeka się dłużej a w innym krócej. Prywatnie się tutaj do lekarza nie chodzi. No chyba że jest się milionerem albo się ma wykupione specjalne ubezpieczenie to wtedy można załatwić wszystko szybciej, ale u nas na przykład najlepsi lekarze wcale nie pracują prywatnie. Mają płacone tyle żeby im się nie opłacało.
W ogóle to co mi się bardzo tutaj podoba a nie do pomyślenia w Polsce, to to że pacjent nie dostaje ani skierowania, ani wyników badań do ręki, wszystko załatwiane jest poprzez system. Jedyne co pacjent dostaje do ręki to jest recepta, u nas zresztą bezpłatna. I to jest świetne, bo gdziekolwiek pacjent się uda, do jakiegokolwiek szpitala czy na pogotowie w razie wu, to dany lekarz na bieżąco ma całą kartę pacjenta w komputerze i może sobie przeczytać wszystko co poprzednicy w system wklepali. No i świetnie, no i to właśnie lubię, pacjent ma być pacjentem a lekarz lekarzem. Pacjent nie musi się znać na wynikach, od tego jest specjalista. Ale jak ktoś chce i spyta o szczegółowe wyniki to lekarz jak najbardziej z pacjentem o tym porozmawia.
To tyle dygresji, miało być krótko a wyszło jak wyszło. O świeceniu miało być.
No więc, wysłała mnie pani doktor na prześwietlenie tej łapy co mnie wciąż pobolewa. I tu dodam, że oprócz fizjoterapii i poradni zdrowia seksualnego, badanie promieniami rentgena jest jedynym na które nie trzeba się uprzednio specjalnie umawiać i zapisywać, dostaje się tylko papier od lekarza do ręki, z zaznaczoną jednostką, w której chcemy to badanie mieć przeprowadzone i już następnego dnia można sobie iść w godzinach od ósmej do szesnastej i się prześwietlić. No to sobie dzisiaj poszłam, pani na recepcji wzięła ode mnie papierek, kazała usiąść i czekać aż "przyjdą i mnie wezmą". No i po kilku minutach przyszli i mnie wzięli razem z dwiema innymi babciami, posadzili nas w innej poczekalni i po kolei wchodziłyśmy. Od razu prześwietlono mi obie rączki, a nie tylko jedną, jak się spodziewałam. No i dobrze, w końcu to jedno i to samo zdjęcie będzie, to można dwie rączki dla porównania. W sumie, najfajniejsze i najkrócej trwające specjalistyczne badanie (poza pobieraniem krwi), wszystko razem z dojściem z parkingu i powrotem do samochodu zajęło mi dwadzieścia minut.
W nocy pooglądam sobie ręce pod kołdrą. Żeby było dobrze widać jak się świecę. Na zielono chyba, co nie?