środa, 17 lutego 2016

Multitasking

Dobry humor mnie nie opuszcza. Grypa odchodzi każdego dnia coraz dalej, ostatnią noc przespałam jak zwykle, na jednej poduszce a nie jak w czasie choroby na trzech, co było dla mnie istną torturą ale tylko tak mogłam choć trochę oddychać. Pomimo braku apetytu na głód nie narzekam, na ospałość też nie pomimo powrotu do pracy. Powracam też powoli do aktywności sportowej.
Wczoraj po pracy wstąpiłam do Lidla zakupić pomelo (to taki wielki mało soczysty grejpfrut) i miód, a wróciłam z pomarańczami, oliwkami, niebieskim serem i tym:
Córka oczywiście jak to zobaczyła, popukała się znacząco po czole z zapytaniem: "To ile Ty masz lat mamo?"
A potem postanowiłam się przed badmintonem zrelaksować przy muzyce, żeby wypróbować nowe słuchawki. No ok, jako środek zastępczy mogą być, ale że naprawdę muzykę to słyszę tylko przez normalne słuchawki, takie nauszne, to zmieniłam je sobie i tak leżałam i słuchałam i śpiewałam wydobywałam jakieś dźwięki z paszczy. A kiedy nadszedł czas żeby się szykować na badmintona, wstałam w tych słuchawkach, włożyłam komórkę z pieśniami do kieszeni i tanecznym krokiem udałam się w kierunku łazienki w celu wyszorowania otworu gębowego i tego co się w nim jeszcze znajduje. Zawsze tak robię przed badmintonem, bo potem mi się nie chce. No więc, tańcząc podrygując niemrawo  i śpiewając wydobywając dźwięki z paszczy, pogrążona całkowicie w muzyce szoruję sobie te zęby swoją szczoteczką soniczną, gdy nagle coś zakłóca mój skupiony umysł, powodując że zamieram w miejscu szukając źródła. Dobre kilka sekund zajęło mi umiejscowienie tego dziwnego dźwięku który przebijał się przez "Total Eclipse of the Heart" Bonnie Tyler. Dobywał się on bowiem z tego samego urządzenia które produkowało muzykę, czyli z fona, który siedział sobie w kieszeni zamkniętej na zamek. Jedną ręką (drugą trzymałam szczoteczkę w paszczy) otworzyłam kieszeń, wyjęłam fona, popatrzyłam ze zgrozą na ekran, a ze z zgrozą bo ujrzałam połączenie face time, czyli wideo od kolegi, tego od kina. Zamiast nie odbierać to ja głupia nacisnęłam guziczek po czym zgłupiał on bo zabrało mu mowę na parę sekund, zanim doszło do niego że oto ja, otoczona lustrami, w wielkich słuchawkach na uszach szoruję zęby...
Chwilę mi zajęło doprowadzenie się do możliwości wydania z siebie ludzkich dźwięków, a kiedy zapytał co właśnie przed chwilą robiłam, odpowiedziałam z wielkim uśmiechem: "Multitasking, mój drogi, multitasking..."
No bo przyznacie sami, żeby tańczyć, śpiewać, myć zęby i jeszcze gadać przez telefon to trzeba mieć rzeczywiście podzielną uwagę. No i tak ze trzy ręce :-)




wtorek, 16 lutego 2016

A po powrocie...

Nie powiem że powrót do pracy po chorobie był rzeczą fantastyczną, ale nie powiem też że był okropny. Nawet jakoś tak mi się szybko zebrało z samego rana, pewnie dlatego że śniadania nie jadłam, bo po prostu nie miałam ochoty. Do mnie to nie za bardzo podobne, bo ja jeść lubię, a wczoraj dopiero około trzynastej zmusiłam się do lunczu, wcale nie z głodu, a w domu zjadłam tylko odrobinkę kaszy z gulaszem z jelenia i garść orzechów. Dziś rano nawet czułam głód, ale jak otworzyłam lodówkę to NIC do mnie nie przemawiało. A lodówka pełna różnych różności. Wmusiłam w siebie jogurt rabarbarowy. Jak tak dalej pójdzie to w końcu dojdę do wymarzonego rozmiaru, znaczy pomieszczę się we wszystkie ciuchy bez efektu balerona. Dowiedziałam się że brak apetytu to efekt choroby ale muszę coś jeść żeby mieć siły na całkowite wydobrzenie więc będę próbować, ale na razie jak widzę to mi wystarczy do życia sok z buraka. Rzadki to efekt dla mnie, naprawdę rzadki, ostatni raz nie miałam apetytu jak byłam w ciąży. Czyli dawno.
No ale co to ja chciałam?
Po powrocie do pracy, oprócz sterty listów i tysiąca emaili czekało na mnie czekoladowe jajko Lindt od Stefki, które skonsumowałam na lunch oraz nowy wzór kubka z kawą:


Oraz to:


He he, to nie jest Walentynka od Tajemniczego Wielbiciela. Dostałam ją od Dzieci. Nie swoich dzieci, moje nie dają, tylko biorą. 
Przed zachorowaniem koleżanka, która po pracy zajmuje się zajęciami plastyczno-technicznymi dla dzieciaków lat pięć, szukała kogoś do pomocy przy maskach karnawałowych. Dzieciaki miały bowiem w programie na wieczór robienie masek i potem bal maskowy. "Robienie" miało polegać na jako takim wycięciu ich z kartki papieru, pokolorowaniu i przyklejeniu patyczka do trzymania. Maski były w kształcie głowy małpy i głowy smoka. Moja pomoc była bardzo ważna bo chodziło o... oczy. Wiadomo że pięciolatkowi niezmiernie trudno jeszcze panować nad nożyczkami i wycinanie oczu w masce skończyłoby się różnie. A miało być przyjemnie. Więc się zgłosiłam i powycinałam dzieciakom te oczy w ilości pięćdziesiąt par. Pod koniec doszłam do takiej perfekcji że zajmowało mi to tylko krótką chwilkę. Ciach pach i już po oczach!
Za ciężką pracę dostałam pudełko ciastek których i tak nie mogę jeść bo jestem na próbnej diecie bezglutenowej oraz powyższą Walentynkę własnoręcznie przygotowaną przez dzieci na komputerze. Opłacało się mordować ;-)

poniedziałek, 15 lutego 2016

Walętynkowo, a co!

Wczoraj rano. Tekst na telefonie:
- Wiem że będziesz prawdopodobnie zbyt zmęczona chorowaniem, ale zapytam czy chciałabyś pójść ze mną do kina dziś wieczorem na komedię romantyczną "How to be single" (po polsku: Jak to robią single)
No to poszłam. A co!
Pomimo niedzieli i dość późnej pory kino było przepełnione. Jeszcze nie widziałam tu tylu ludzi w jednym czasie. Nasz film to był pokaz specjalny, walętynkowy (nie poprawiać!), poza salą wypełnioną do ostatniego miejsca i podłogą totalnie wysyfioną okruchami popcornu na koniec seansu nie widziałam tam nic specjalnego, może cena była specjalna ale się nie zapraszałam to nie wiem.

Ojeżu, matkobosko i wszyscy wzdęci! Ja nie wiem jak to zostało przetłumaczone na polski więc nie mogę się ustosunkować, ale w oryginale teksty są tak zabawne że umierałam ze śmiechu. No i bardzo dobrze że nie był to jakiś poważny film typu "Whiplash" bo bym nie miała jak kaszleć i smarkać, a tak to się dobrze ukryło pod rechotem. A że dodatkowo byłam w ogólnie dobrym humorze spowodowanym dostaniem uprzednio paczuszki moich ulubionych czekoladek Lindt w kolorze, a jakże! czerwonym, to i rechotałam wybornie, prawie jakby koń szczał na blachę tylko trochę przyrdzewiałą.
No dobrze, pochwaliłam się, to teraz o filmie. Przyznam że chciałam go zobaczyć i tak, bo zaledwie poprzedniego wieczoru widziałam Rebel Wilson w programie Grahama Nortona i tak się śmiałam że musiałam go zobaczyć drugi raz. Ta dziewczyna po prostu mnie rozwala.
Historia jak na Walentynkowy wieczór trochę przekorna, bo o tym jak z powodzeniem zostać singlem a nie jak znaleźć tę jedyną miłość na całe życie, chociaż i tu możemy zostać zaskoczeni niespodziewanym zwrotem wydarzeń. Generalnie opowieść o tym jak znaleźć szczęście w wielkim mieście. I więcej Wam nie powiem, ale bardzo polecam jak chcecie się po prostu pośmiać. Uprzedzam dewotki - jest, alkohol, narkotyki, a nawet - in vitro!!!... Seks też jest, a jakże, bo co to za miłość bez seksu, nie oczekujcie jednak "Pięćdziesiąt twarzy Greya" pomimo Dakoty Johnson. Po prostu lekko, wesoło i przyjemnie. I tak należy ten film traktować, bez rozbijania, jak to się mówi, dupy na atomy i tworzenia portretu psychologicznego bohaterów. Jak do tej pory, najlepsza komedia którą obejrzałam od dłuższego czasu.


I tak to spędziłam wczorajsze Walętynki. Zupełnie na trzeźwo :-)