wtorek, 22 grudnia 2015

Migusia u weta

Udało mi się kota upolować i umieścić w kontenerku raczej łatwo. Ona w ogóle jest bardzo łatwym kotkiem. Oczywiście na piętnaście minut przed wyjazdem okazało się że Migusi nie ma, więc poszłąm otworzyć bramę z zamiaqrem jej znalezienia. Na całym podwórku jej nie było, stała sobie za to na płocie u sąsiada dwa domy dalej. Kiedy tylko ją zawołałam, zerwała się, zeskoczyła z płotyu i wydarła do domu. Taki grzeczny kot.
Chwaliłam się Wam już że Migusia z gatunku tych cichych jest? W domu głosu prawie nie wydaje, a jeśli już jej się uda to jak myszka. Za to w samochodzie, omój bobrze. Wtedy słychać przynajmniej że kota mam. I tak samo było dzisiaj, nagrałam mojego ślicznego kotka już w lecznicy, podczas oczekiwania na wizytę. Koniecznie oglądać z dźwiękiem proszę.


Śpieszę uprzedzić że wszystko w porządku, po szczepionkę coroczną tylko pojechalim i na generalny przegląd kota. W sumie wszystko w porządku, żadnych szmerów przy oddychaniu, oczka czyste, uszka czyste, wymacali, wyoglądali, biedna Miguśka ze strachu ani sekundy nie spędziła w bezruchu. Niespodzianka przyszła po zważeniu. Okłamałam Was (bo sama nie zapamiętałam dobrze).Migusia w zeszłym roku ważyła 3150 gram. Dzisiaj ważyła 2860 (!) Może była po koopie, nie wiem. Weterynarz się zbytnio nie przejął, stwierdził że waga jest ciągle w normie jak na takiego małego kota, "kościami" raczej nie świeci, nie wygląda mu na nadczynność tarczycy. Normalnie je, normalnie pije, biega nienormalnie ale ona już taka jest. Po prostu jest strachliwa dlatego pędza z szybkością błyskawicy. No cóż. Będziem tuczyć...

niedziela, 20 grudnia 2015

Christmas lunch numer 3 i ostatni

Jak już zaznaczyłam wczoraj kompletnie nie miałam czasu zająć się wpisem wieńczącym moje tegoroczne przedświąteczne występy, które odbyły się w miniony piątek.
Do purystów językowych: brak przecinka pomiędzy słowami "zaznaczyłam", "wczoraj" i "kompletnie" w poprzednim zdaniu jest celem przemyślanym i zamierzonym, bo zupełnie nie wiedziałam gdzie go wstawić. Jednak nie jestem tu po to aby się rozwodzić nad zawiłością polskiego języka, więc do brzegu.
Corocznie w ostatni piątek przed świętami firma organizuje christmas lunch, nie za darmo, o nie! Odtrącają nam za jedzenie w miesiącu poprzednim, za to firma funduje drinki. Z każdym rokiem jednak tych drinków jest mniej i mniej, możecie sobie wyobrazić dlaczego. Tradycyjnie więc po obiedzie idzie się do pubu lub innego baru żeby uzupełnić zapasy płynów w organizmie. O tym będzie później, tymczasem aby kontynuować tradycje wpisów kulinarnych pokażę kilka zdjęć talerzy. Piatkowy lunch zatem wyglądał tak:


Stolik przed podaniem jedzenia.


Moja przystawka. Pasztet z królika ze słonymi ciastkami, sałatą i chutney. Wybaczcie, nie wiem jak to jest po polsku, ale to rodzaj wytrawnego dżemu.


Danie główne. Wybrałam tradycyjnie, czyli indyk z faszerką, po angielsku stuffing (dobrze czytacie, nie faszerowany bo z tego czym się faszeruje zrobiono małe plasterki i położono między plastrami indyka), małą kiełbaską opatuloną plasterkiem boczku, ziemniaczkiem pieczonym, ziemniakami duszonymi, marchhewką i brukselką, polane sosem. Nie wiem co to ta brązowa kulka i zabijcie mnie, nie pamiętam.


Deser... Hmm.... Szczerze powiem że takiego syfu to dawno nie jadłam. Miało to być lekkie ciasto potrójnie czekoladowe. Ludzie obok mają takie samo ciasto tylko cytrynowe. Po tym "deserze" zrozumieliśmy dlaczego podane wino było tak wstrętne. Bo przy tym cieście wydawało się boskie. Tego nie dało się zjeść bez popicia tym pożal się bobrze "trunkiem".


Zadowoleni? To też już tradycja że im lepsezy hotel tym gorsze jedzenie, niestety. W zeszłym roku było w Radisson Blue i przynajmniej dało się zjeść i było fajnie. W tym roku - hotel Grosveor Hilton. Syf, syf, syf. Nawet kawy nie było. Skandal po prostu. Normalnie po takim lunchu ludzie siedzą jeszcze, zamawiają drinki czy wino, rozmawiają. Nie tym razem. No ale tradycji stało się zadość, christmas lunch odbębniony, można było iść się bawić dalej. 
Całą firmą poszliśmy do pobliskiego pubu, gdzie mieliśmy zarezerwowane całe pięterko na kilka godzin. Było super, bawiliśmy się znakomicie. Kiedy nadszedł czas opuszczenia lokalu, podzieliliśmy się na dwie grupy, bo jedni mieli zarezerwowany pub gdzieś na końcu miasta, ale mi nie pasowało bo za daleko do przystanku powrotnego więc poszłam z drugą grupą do innego pubu, w centrum. Czas minął błyskawicznie, nie wiem ile jacków w siebie wlałam, bo stawiano przede mną co chwilę, nie pamiętam żebym za jakiegokolwiek drinka płaciła, ale faceci są od stawiania, co nie? Przy okazji dostałam zaproszenie na ekskluzywne doroczne przyjęcie alkoholowe na środę od jednego z naszych prawników, słyszałam o tych słynnych libacjach ale nie dane mi było przez te wszystkie lata, a tu masz! Nie wiem czy pójdę, jeszcze zobaczę.
W każdym razie, ponieważ zbliżamy się do zakończenia, powiem tylko że po kilku godzinach grupa udała się taksówkami do innego pubu, ale mnie nie bardzo się już chciało bo potem na przystanek musiałabym zasuwać dwadzieścia minut a tak miałam pod nosem. I tak sobie szłam na ten przystanek i sobie zdjęcia robiłam, które w założeniu pewnie miały być arcydziełami godnymi National Geografic co najmniej, a wyszło jak zwykle. West End i Princess Street nocą.






A to na dole to miało być hitowe zdjęcie oświetlonego zamku. Hmmmm.....


I tak to dobiegliśmy do końca naszych przedświąteczno-kulinarnych opowieści. 
Pozdrawiam niedzielnie.



sobota, 19 grudnia 2015

Jestę złom matkom

Niby miałam dzisiaj opisać mój ostatni Christmas lunch ale tak jakoś mi zeszło w barłogu do południa (a gdzie się miałam spieszyć), a potem załatwiałam sobie specjalną telewizję żeby mieć co oglądać przez święta, znaczy filmy i takie tam. A potem już sobie oglądałam pierwszy film z tej telewizji, Cinderella, czyli Kopciuszek.  Z tej najnowszej, 2015 wersji. Podobał mi się, a dziewczyna śliczna. Potem miałam sprzątać ale zadzwoniłam sobie do mamy to mi zeszło ze dwie godziny.
A potem miałam znowu sprzątać, ale zadzwonbił synuś że jutro z dziewczyną przyjeżdża na przedświąteczną wizytę więc postanowiłam ciasto upiec. Sernik mianowicie, który miał być na święta i będzie bo go sobie zamrożę. Właśnie go wsadziłam do piekarnika. A z Wami się podzielę tym. Stan mojej kuchni po włożeniu ciasta do piekarnika.





I ostatnie wylizywanie "makutry" (*nie mam takowej ale się utarło z dzieciństwa). 
Zawsze wylizuję :-)


No i sam sernik w piekarniku. Dopiero teraz widze jaką usyfioną mam szybkę.


A dlaczego taki tytuł? Z dwóch powodów mianowicie.

Powód pierwszy. 
Córka mi na pewno zarzuci że dla niej żadnego ciasta nigdy nie piekę, ani nie gotuję, a dla synusia to zawsze. W ogóle posiadanie synusia czyni mnie złom matkom już z urzędu. Bo wiadomo...

Powód drugi.
Jak już wsadziłam to ciasto do piekanika, uzmysłowiłam sobie że przy przelewaniu go do formy nuciłam sobie pod nosem: "to będzie najpiękniejszy i najsmaczniejszy sernik w świecie, je je jeeee! I niech ta dziewczyna wie że ja też umiem piec i to dobrze, he he heeeee!"

Jestę złom matkom i nic tego nie zmieni. Je je jeeee! Uuu! Haaa! La lalaaa!

Z ostatniej chwili - Oto co Facebook zrobił z mojego Armagiedonu :-) Dzielę się z Wami tu.