czwartek, 17 grudnia 2015

Christmas lunch numer 2

Ledwo przyszłam i już muszę się Wam pochwalić. I tak za dużo w pracy nie porobię bo głowę mam dzisiaj jakoś dziwnie do myślenia lekką czy też ciężką, w zależności od interpretacji. Już od rana nie mogłam załapać że 6 - 2,10 = 3,90.
6 to był mój balans przed kupieniem kawy, 3,90 po kupieniu kawy.
Zachodziłam w głowę przez całą drogę z kafejki do biura, jak to możliwe jest, gdzie się podział mój balans, przecież ja kupiłam tylko kawę, miałam 6 a nagle mam 3,90, to gdzie reszta? Przecież kawa kosztowała tylko 2,10.  Na kalkulatorze w końcu musiałam wyliczać. Czaicie??
W taksówce na luncz też tylko polegałam na słowach innych, bo jakoś ciągle 12 funtów podzielić na cztery osoby to mi wychodziło 4. No cóż, szczyt wyżyn inteligencji dopadł i mnie, właśnie dzisiaj.

Dzisiejszy christmas luncz to zupełne przeciwieństwo do poniedziałkowego. Restauracji nie będę szczególnie opisywać, bo już opisywałam tu, nadmienię tylko że był to przybytek z rodzaju jedz ile chcesz (albo raczej ile Ci do brzucha wlezie). Ale jakby nie było, powtórzę to jeszcze raz, restauracja Cosmo jest najlepszą tego rodzaju w mieście. Olbrzymi wybór dań z różnych kuchni świata, za napoje płaci się tylko raz i potem się dolewa samemu, ogólnie bardzo fajne miejsce.
W cytowanym już poście z września ubiegłego roku zdjęcia pokazują sporo wolnych miejsc, dzisiaj wolnych miejsc w ogóle nie było a większość gości musiała zarezerwować stoliki znacznie wcześniej. Restaurację otwierali o 12.00 i utworzyła się przed otwarciem olbrzymia gruba kolejka. Co akurat nie jest dziwne bo tam często są kolejki na przykład w weekend. Wyglądało to w środku mniej więcej tak:



Pozwólcie teraz że przejdę do rzeczy, czyli jedzenia. Pod wtorkowym postem o jedzeniu pojawiły się komentarze że dzieła sztuki na talerzu to do galerii niech se wstawią, a do restauracji jedzenie dać.

Tadam!

Jako że każdy komponuje sobie swój własny talerz z tego na co ma akurat ochotę, oto moja przystawka - trochę z kącika włoskiego (makaron, zapiekany kalafior, risotto z bakłażanem) i trochę z japońskiego, a co! Suszi z piklowanym imbirem i wasabi. Jak se popaćkałam suszi tym wasabi, jak se wciągłam, to mi się nie tylko świeczki w oczach pokazały i rurę mi zatkało, ale czułam jak mi przeczyszcza wszystkie przewody do samego czubka mózgu! Wszystkie zatoki mi odetkało z wielkim sukcesem :-)


A to danie, powiedzmy że główne. To moje podejście do kącika tajskiego. Trochę ryżu, trochę makaronu, trochę różnych mięsek, dużo warzyw. Mniammmm...


Po wtrząchnięciu powyższego niewiele miejsca w brzuchu zostało, ale musiałam spróbować jeszcze coś z chińszczyzny (niestety tylko na tyle mnie było stać pojemnościowo). Już bez ryżo, bo kto by się tam węglowodanami napychał. I znowu fasolka bo ją uwielbiam.


No a na koniec, kiedy miejsca w brzuchu już w ogóle nie zostało, a trzeba było jeszcze dopakować deser, wybrałam sobie bardzo lekkie i niewinne odrobinki. Kulka lodów waniliowych, pół kulki czekoladowych, kilka winogron, plasterek brzoskwinki, dwa kawałeczki melona, ptysiowa kulka czekoladowa z kremem w środku i ciasto kremowe, w rodzaju naszej karpatki. 


Naprawdę, nie lubię wyrzucać jedzenia i próbowałam zjeść wszystko co miałam na talerzu ale przy karpatce, która była ostatnia w kolejce, mój żołądek powiedział zdecydowane STOP więc wyjadłam tylko krem. No cóż, nie dało rady spróbować tych wszystkich tortów, ciast, czekoladek różnego rodzaju, galaretek i tak dalej. Zupełnie pominęłam kuchnię brytyjską i hindusko-arabską, większość chińskiej i część japońskiej. Nie tknęłam sałatek i surowizny. 
Nie wiem jak ja dotrwam teraz do wieczora bo ruszać się nie mogę a o konsumpcji czegokolwiek nie mogę nawet myśleć. Próbowałam się przekonać że do jutra to tylko dieta wodna ale nawet woda mi nie wchodzi. Przerzucam się na dietę powietrzną. Do jutra. 






wtorek, 15 grudnia 2015

Christmas lunch numer 1

Po piątkowym Christmas Dinner w restauracji marokańskiej, gdzie wino lało się strumieniami także po stole, ubraniach siedzących przy stole pań i porozstawianych tam potrawach w stylu "meze" czyli pełno wszystkiego i każdy nabiera sobie na talerz tyle ile chce, przyszedł czas na najbardziej ciężki okres przedświąteczny, czyli Christmas luncz razy trzy, bo tyle mnie w tym tygodniu czeka. Szczęściem wszystko odbywa się w porze pracy więc szykować się wiele nie muszę, może z wyjątkiem piątku kiedy to firma zamyka się w południe bo pracownicy idą balować i będą balować również poza restauracją.
Tak że wczoraj był Christmas Lunch Numer Jeden. Do wybierania restauracji u nas w firmie służy Stefka, której hobby głównym jest jedzenie więc jadłodajnie miejskie ma opanowane że tak powiem, do perfekcji. Tym razem padło na słynną Wedgewood, tak zwaną fine dining restaurant, czyli restaurację bardzo wykwintną. Gdzie butelka wina kosztuje 30 funtów na przykład, o jedzeniu nie wspomnę. Co okazało się dopiero przy płaceniu rachunku, kiedy kilku osobom po prostu zabrakło pieniędzy w portfelu. Nie jest to oczywiście najdroższa restauracja w mieście, poza tym lunch kosztuje znacznie mniej niż dinner czyli obiad w porze polskiej kolacji, ale 40 funtów z hakiem to zabolało wszystkich łącznie z szefem. No ale przynajmniej zjedliśmy sobie wykwintnie. Znaczy porcje malutkie ale śliczne i po prostu pyszne.

Tak wyglądał mój starter - kotleciki z króliczych nóżek, małże, seler i kapary:


A tak starter koleżanki - kulki risotto z niebieskim serem, puree z buraczków i rzeżucha:


Jako danie głównie jadłam venison casserole, thyme dumplings, spiced red cabbage czyli coś w stylu między gulaszem z zapiekanką z dziczyzny pierożki z tymiankiem i przyprawianą czerwoną kapustą. Na deser z uśmiechem spałaszowałam chocolate and star anise mousse, cherries and vanilla ice cream, czyli mus czekoladowy z anyżkiem (jak anyżku nie lubię to to mi bardzo smakowało), wiśnie w alkoholu i lody waniliowe. Mniammmm.....

Niestety, zdjęć nie zrobiłam więc muszę się posiłkować internetem. Po to żebyście zobaczyli jak wyglądają przykładowe dania w tej restauracji.





Następny christmas lunch mam w czwartek, porobię zdjęcia ale to będzie już zupełnie inna restauracja z zupełnie innym menu ;-) Oczywiście zapraszam na relację po.
A tymczasem pozdrawiam.


poniedziałek, 14 grudnia 2015

Nie planuje się

Ten post piszę pod wrażeniem chwili, jako że wnerwiać mnie zaczyna wszechstronne nagabywanie o facetów. To znaczy większość taktownie milczy w temacie, ale część przyjaciół i znajomych robi ciągłe aluzje co do zażyłości damsko-męskiej ze mną w roli głównej. Przoduje w tym moja mama, która za każdym razem jak dzwonię zamęcza mnie pytaniami o ewentualnego kandydata na nowego zięcia, a szczytem szczytów jest wzmianka, niby to mimochodem, że jakaś tam Kryśka spod siódemki przecież pogoniła swego chłopa w długą, ale po piętnastu latach okazało się że żyć jednak bez siebie nie mogą i wrócili do siebie. Więc jednak można. Na moje stanowcze stwierdzenie że nie, ja nie zamierzam i nie będę wracać do swojego exa, bo po prostu nam w życiu nie po drodze i żeby mi dała spokój bo ja nie chcę z żadnym facetem mieszkać, następuje kolejna opowieść że znajoma wujka Józka i ciotki Franki ma faceta gdzieś tysiąc kilometrów od siebie, i tak widują się co jakiś czas i wcale nie mieszkają ze sobą ale są parą i bardzo się kochają. Można? Można. No nie da się tej mojej mamie przemówić że kobieta może żyć bez mężczyzny. Jej koronny argument, jak już nic nie dociera, brzmi: "A bo we dwójkę zawsze taniej". Hmmm... Czyżby? Tak jakoś kiedyś przeliczyłam, że facet generalnie przeżera trzy razy tyle co kobieta, w takiej samej proporcji przepija, po prysznicem siedzi trzy razy dłużej i tyle samo więcej czasu robi kupę w łazience. Ubrania też większe i cięższe i ta niezliczona ilość wielkich majtek i skarpetek, przez co pralka chodzi trzy razy tyle niż dla mnie samej. Niezliczone ilości godzin nocnych na komputerze, więc prąd i gaz i wszystko się kumuluje w proporcji takiej że... jednak wychodzi taniej bez faceta. Oczywiście taki facet naprawia w domu różne rzeczy, ale z tym też sobie można poradzić. W każdym razie, mama moja wciąż nie rozumie że ja żadnego mężczyzny w życiu swoim na razie nie chcę. Wygodna się robię, tak. Ale mam na razie inne priorytety i płeć męska jest gdzieś na szarym końcu, a właściwie nigdzie bo jej po prostu na liście nie ma. Za dużo rozczarowań w ostatnich latach przeżyłam i nie mam zamiaru sparzyć się kolejny raz bo jakoś te oparzenia bardzo ciężko znoszę.
Tak że, moje śliczne koleżanki i szlachetni koledzy, pomimo Waszych aluzji w komentarzach, uprzejmie donoszę że pomimo usilnych starań wmówienia mi co dobre, zmiany statusu na razie nie planuje się.
Pozdrawiam.