czwartek, 26 lutego 2015

Moja tablica

Mam w pracy na ścianie za plecami korkową tablicę. Taką zwykłą, na którą przypina się różne niezapominajki. Oprócz papierków z ważnymi datami, certyfikatów i innych zapchajdziur gromadzę na niej bliskie sercu i pamięci drobiazgi.
Jak na przykład ten rysunek wykonany dla mnie przez córkę kiedyś, kiedy siedziała u mnie w pracy czekając aż skończę:


Albo moja pierwsza kartka z podziękowaniem od klienta :-)
Od razu wyjaśniam, to nie "kwiatek dla teściowej", po prostu facet trudni sie hodowlą fluorescencyjnych grzybków


Termometr który pokazuje mi czy czuję się komfortowo... Jak widać, aż za bardzo :-)


Kartka z podziękowaniem za zorganizowanie konkursu fotograficznego...


Kartka z podziękowaniem za współpracę od mojego byłego szefa, potem współpracownika ...


Kwiatek misternie skręcony przez synka w czasie ostatniego wypadu do restauracji :-)


 I moje własne dzieło sztuki, moje życiowe motto :-) 


*****
Wybaczcie że nie odpisałam na komentarze pod wczorajszym postem. Głupio by wyglądało jakbym pod każdym napisała to samo :-)
Tak więc pozwolę sobie tutaj na zbiorowe podziękowanie Wszystkim Paniom które zostawiły komentarz pod moim jubileuszowym postem (tak się złożyło że same Panie). 
Z całego serca bardzo dziękuję, za to zadajecie sobie trud śledzenia moich wypocin, że chce Wam się zostawić jakiś ślad po sobie, że czytacie, że jesteście. 
Dzięki Wam moje życie stało się ciekawsze, pełniejsze, dzięki Wam pokonuję swoje własne lenistwo a Wy codziennie przekonujecie mnie że warto.

środa, 25 lutego 2015

I tak to zleciało



Dokładnie cztery lata temu opublikowałam pierwszego posta na tym blogu.

Jak ten czas leci.
Ile się zmieniło.
W życiu osobistym i na świecie.
Poznałam wielu wspaniałych ludzi.
Nawiązałam blogowe przyjaźnie.
Zdecydowałam wyjąć moje wiersze z szafy.
Z jednego kota zrobiły się dwa.
Z trójki z przodu zrobiła się czwórka :-) A potem jeszcze trochę...
Byliście ze mną w chwilach radosnych i smutnych, śmialiście się ze mną i wyciągaliście mnie z przepaści, głaskaliście po głowie a jak trzeba dawaliście kopa w dupę. Z calego serca Wszystkim Wam bardzo dziękuję i zapraszam na kolejne cztery lata!

Happy Birthday to my blog...


wtorek, 24 lutego 2015

Cukrowanie

Muszę się przyznać że mam alergię na włosy. Nie na te oczywiście co na głowie rosną, o porost brwi również walczę jak lwica bo mam ich mało po tym jak straciłam je podczas walki z chorobą tarczycy, o rzęsy dbam jak mogę. Ale inne włosy na moim ciele - po prostu lepiej jak ich nie ma.
Przez lata radziłam sobie z nimi jak umiałam, nogi depilowałam mechanicznie, początkowo starym dobrym Epilady, pamiętacie?


Bolało jak cholera, ale jakoś trzeba było zacząć, a maszynką golić całe nogi co trzeci dzień mi się nie uśmiechało. Próbowałam inne bardziej intymne miejsca tym depilować, a jakże, ale gdzie tam! Jakby skórę na żywca człowiekowi wyrywać. Pozostałam więc przy maszynkach do golenia, coraz bardziej zaawansowanych.
Potem przszedł czas na wymianę depilatora. Zakupiłam więc Phillips, o taki:


W porównianiu do Epilady to był mercedes, i miał maszynkę do podgalania więc dwa w jednym, cut mjut. I tak walczyłam z tym Phillipsem przez następne dziesięć lat... Ale z czasem wiadomo, sprzęty się wymienia, więc z roku ubiegłym zapkupiłam sobie taki oto Braun:

No to już jest Maybach, wyrywa bardzo króciutkie włoski, a różne przystawki i nastawki powodują że bólu się właściwie nie czuje. Albo już jestem tak przyzwyczajona. 
Jakoś tak w ubiegłym roku koleżanka namówiła mnie na woskowanie. Brazylijskie żeby było jasne :-) Pod pachami również. Na nogach, stwierdziła pani, nie opłaca się zużywać wosku bo w wyniku wieloletniej depilacji włosków mam niewiele i spokojnie mechanicznie wystarczy, ale zrobiła bo zapłaciłam to musiała. Wytrzymałam, spodobało mi się. Od tego czasu z częstotliwością co pięć-sześć tygodni wędrowałam do tej samej pani na mój brasilian. Na drugi koniec miasta, do troszkę bardziej niż mniej obskurnego gabinetu, ale po pierwsze tanio, po drugie szybko i bardzo sprawnie, po trzecie to wolę jak już mnie tam ogląda jedna i ta sama osoba. No i właśnie miała się zbliżać kolejna wizyta kiedy coś mnie tknęło i pomyślałam sobie, chwila chwila, przecież musi coś być na tym świecie żeby sobie można to było samemu zrobić, no nawet niech i boli. Sama robię humus, sama piekę chleb, sama sobie robię domowe pilingi to wywoskować też chyba dam radę. Z normalnym woskiem nie będę się bawić. Próbowałam kiedyś, nie wyszło, siniaków sobie tylko narobiłam. 
Znalazłam więc informacje o depilacji cukrowej. Poczytałam, pooglądałam, zastanowiłam się... Postanowiłam spróbować. Tanio, szybko, czysto... Hmmm, nie tak bardzo, ale to tylko cukier więc łatwo się zmywa. A oto co zrobiłam. 
Wsypałam szklankę cukru do rondelka. Dolałam ok. 1/4 szklanki wody i tyle samo soku z cytryny. Odrobinę soli. Tak było w przepisie. Zagotowałam, mieszałam aż wyszedł karmel. Kiedy wydawało mi się że już jest ok, wylałam go na blachę do ciasta uprzednio zroszoną zimną wodą. Trzeba uważać bo cholernie gorące. Łyżką zgarniałam ten karmel do środka jak w przepisie, a jak juz mi się wydawał odpowiednio gęsty, zaczęłam go brać do łapy i formować. Z początku coś tam mi niby wychodziło, ale zaczęło się rozjeżdżać, rozwalać, pomimo moich wysiłków ciapa się rozciapała i za nic nie chciała przyjąć pozycji plasteliny. Wkurzyłam się, wylałam wszystko do zlewu (jaka głupia, zobaczycie zaraz sami!). Ale przecież nie będę się poddawać, inni robią to ja też. I od nowa. To samo. Tym razem gotowałam karmel znacznie dłużej, aż zrobił się porządny bursztynowy kolor. Tym razem wylałam go na talerz na którym leżały uprzednio kostki lodu. Powtórzyłam proces i tadam! Wyszło! Takie mniej więcej jak w filmiku który jest pod spodem. 
Połowę odłożyłam do lodówki, bo było tego dość dużo, a z połową postanowiłam się rozprawić na miejscu. Popróbowałam sobie na nogach, pod pachami, w miejscu gdzie znajdują się majtki bikini, owszem trochę bolało ale nie tak jak wosk. Ba, nawet chyba dwadzieścia procent z tego jak przy woskowaniu. Pobawiłam się, a kiedy karmel zaczął mi się wyjątkowo lepić do ręki, uznałam że już mi się nie chce i że spróbuję dokończyć depilację za parę dni. 
Wczoraj uznałam że parę dni minęło. Wyjęłam karmel z lodówki, rozgrzałam go piętnaście sekund w mikrofalówce, uformowałam kulkę i zaczęłam prawdziwą zabawę. Najpierw popudrowałam lekko skórę (przeczytałam że tak trzeba), potem przyklejałam kulkę karmelu, rozciągałam na skórze i wyrywałam. Rozciągałam pod włosem, szarpałam z włosem. I tak powtarzałam tyle razy aż wydawało mi się że już jest gotowe. Pozbawiłam się wszystkich zbędnych włosów łącznie z wąsami :-) A potem pod prysznic, bo cukier jak wiadomo, się klei...
Okazało się że pozostawiałam pojedyncze włoski, ale z tym poradziłam sobie szybciutko moim super hiper odlotowym depilatorem, którego nawet nie poczułam po tym cukrowaniu, nawet w bardziej intymnych miejscach. Na koniec posmarowałam sobie delikatne obszary sudocremem. Tadam!
Werdykt - podoba mi się to. Trochę pracochłonne, ale o wiele mniej bolesne niż woskowanie, trzeba się natrudzić żeby dotrzeć do wszystkich miejsc, ale przecież tak samo jest ze wszystkim jak się robi samemu na sobie, nieprawdaż? Skóra jest gładziutka i leciutko tylko zaczerwieniona w miejscach do których przykładałam karmel wiele razy, a i to tylko przez chwilę. Póki będzie mi się chciało, będę kontynuować :-)

A oto filmik instruktażowy, nie wiem co ta panienka mówi bo nie mam dźwięku włączonego, ale chyba po polsku. Jak ktoś jest zainteresowany, polecam :-) 


Pozdrawiam gładziutko!