Wracamy do kina.
Poszłam od razu po pracy żeby nie tracić czasu ani paliwa, zakupiłam sobie nachos z trzema sosami bom głodna była i udałam się do sali kinowej numer 7. Szybciutko przedarłam się na samiuśki tył gdzie znajdowało się wybrane preze mnie siedzenie, starając się zasłonić twarz tacką z nachos, ze wzrokiem utkwionym częściowo w podłodze a częściowo zerkającym na tłumy siedzące już na swoich miejscach. No dobra, tłumy to za dużo powiedziane, kino nie było pełne, ale tak ze dwie trzecie wypełnienia to jednak było. Takich osób jak ja, samotnych pań po czterdziestce, było kilka, ale głównie tłum reprezentowały młode panienki w parach lub grupach, gdzieniegdzie poprzeplatane parami pochodzenia azjatyckiego. Biały reprezentant płci odmiennej, jeżeli gdzieś był to się bardzo dobrze kamuflował bo nie zauważyłam. Wśród tych wszystkich dziewoj mogłam się poczuć jak jakiś podstarzały perwert, ale się nie poczułam bo mam to gdzieś. Chcę iść sama do kina to idę. Zresztą, nie miałabym sumienia ciągnąć za sobą męskie ramię...
No i się zaczęło. Tak jak przewidziałam, bez emocji, bez wrażeń, bez jakiegokolwiek wysiłku umysłu, za wyjątkiem cichego "o qrva" kiedy kawałek nacho z sosem salsa spadł mi na bluzkę. Obejrzałam ziewając od połowy, ale nie udało mi się zasnąć. Po filmie wstałam, zabrałam swoje śmieci i wyszłam. Kobiety rozmawiały, a ja... Jak wiecie, filmów raczej nie recenzjuję, jak chcecie poczytać sobie recenzje to wpiszcie w google i Wam wyskoczy. Moje wrażenia już Wam opisałam. Zerowe. Ale nie tak żebym się całkowicie nudziła, o nie. Podeszłam do tego bardziej metodycznie, porównywałam z książką, oceniałam grę aktorską, dobór obsady itepe. Z tym ostatnim to przyznam że producenci wykonali dobrą robotę, uczynili historię troszkę bardziej realną niż książkowy odpowiednik. Ktoś może powie że aktorzy do bani, że zagrali fatalnie, ale ja ujmę się za nimi i powiem - a jak mieli grać? Tak krawiec kraje jak mu materiału staje...
Czy można stworzyć dobre dzieło kinowe na podstawie miernej powieści? Można, jako przykład podam film "Kochanek" z 1992 roku na podstawie opowiadania Marguerite Duras. Można i odwrotnie - parz polski "Quo vadis". "Pięćdziesiąt twarzy Greya" jest naiwną bardzo prymitywną opowiastką, z cyklu bajek o Kopciuszku. Chociaż nie miałam tego typu skojarzeń czytając książkę, film już na początku skojarzył mi sie z "Twilight". Te same nudne schematy, tylko fabuła trochę inna.
Podsumowując - jak zawsze uważam że żeby mieć opinię na jakiś temat, trzeba się z tematem zapoznać. W tym przypadku obejrzeć film. Gdybym miała ze dwadzieścia lat, albo była czterdziestoletnią dziewicą (przepraszam czterdziestoletnie dziewice), albo pruderyjną katoliczką (przepraszam katoliczki), uznałabym ten film za ociekający seksem, wyuzdany i brudny. Ale nie jestem i dlatego jest on dla mnie ckliwą miłosną opowiastką. Nagość, choć pokazywana od czasu do czasu nie jest niczym zdrożnym a sceny są tak skonstruowane że raczej dzieją się w naszej głowie niż na ekranie. Widziałam znacznie bardziej eksponujące filmy, uwierzcie mi, i nie mówię tu o pornografii...
Czy polecam ten film? Tak, jak każdy inny. Może się Wam podobać a może i nie, dla mnie osobiście był to ciekawy eksperyment socjologiczny, nic ciekawego.
Ja mam swoje własne "50 shades", znacznie lepsze :-)
Pozdrawiam na szaro!