To już będzie dwa dni jak się podniecam ostatnimi wpisami Pantery a przede wszystkim komentarzami. Powiem szczerze że się nawet dzisiaj trochę zdenerwowałam. Dlaczego? Bo poczułam się urażona. Nadal wmawia się nam, emigrantom, że jesteśmy nieudacznikami, że pracujemy poniżej kwalifikacji, że mieszkamy w norach po trzydzieści osób w mieszkaniu. Że wszędzie jest źle, że Piękna Nasza Polska CAŁA, a Polacy to najbystrzejszy, najbardziej wykształcony naród na całym świecie. No i te polskie dziewczyny... jak witaminy którymi się tak namiętnie obżerają.
W tym momencie przepraszam wszystkich którzy już się poczuli dotknięci. Mam w sobie dzisiaj dużo goryczy i gdzieś tę gorycz musiałam wylać.
Ciężko było na początku, oczywiście że ciężko. I praca poniżej kwalifikacji też była, ale za coś trzeba było żyć. No ale jak sobie wyobrażacie inaczej, jak zatrudnić na odpowiedzialnym stanowisku kogoś kto nie mówi w danym języku, a jak już próbuje to kaleczy? Zajęło mi troszkę czasu i dużo determinacji żeby znaleźć się w punkcie wyjścia, czyli powrócić zawodowo do mniej więcej tego co robiłam w starym kraju. I teraz taka mała uwaga, bo wiele osób zdaje się zupełnie nie zauważać jednej bardzo istotnej rzeczy. Niemal każdy emigrant którego tutaj poznałam, po kilku latach wyrzeczeń i samodoskonalenia się powrócił "do zawodu" lub bardzo blisko do tego co wykonywał w swoim kraju. Ale nie każdemu się udało i napiszę o tym za chwilę. Spotkałam się niejednokrotnie z zazdrością, w tym osób z Polski, że ja mam dobrą pracę "w biurze" a oni muszą pracować fizycznie. Bo wedłuch nich przynależność narodowa czyni nas wszystkich równymi na emigracji. Tylko że owszem, ja mogę się zająć pracą PONIŻEJ moich kwalifikacji, ale bardzo ciężko jest, a raczej niemożliwe żeby ktoś zaczął pracować POWYŻEJ swoich kwalifikacji, szczególnie na początku drogi, prawda? Bardzo mnie denerwuje takie wrzucanie wszystkich do jednego worka. Bo na przykład takie stwierdzenie:
"My tu w Polsce mamy jednak trochę inne ambicje dotyczace pracy zawodowej, wykształcenia, poziomu życia. Nie wszystkim odpowiada praca sprzątaczki, kelnerki czy pomocy domowej." (to z komentarza po najnowszym postem Pantery). To że Kaśka od Heńka z naprzeciwka wyjechała po studiach do Anglii żeby sobie zarobić na wesele nie oznacza że my tu za granicą nie mamy ambicji zadowowych. Tylko do qrvy nędzy (przepraszam za wyrażenie ale mnie poniosło) jak ktoś kto w Polsce nigdy nie pracował, a takich jest niestety większość młodych emigrantów) może oczekiwać od razu super płatnej pracy na kierowniczym stanowisku, szczególnie jak się zaledwie przedstawić potrafi w danym języku? Jak ktoś w Polsce był fryzjerem to nie zostanie za granicą szefem działu marketingu w przedsiębiorstwie farmaceutycznym, przynajmniej nie od razu... Mnie zajęło dwa lata cholernie ciężkiej pracy nad sobą, poznawania nowego kraju, kultury, obyczajów, dwa lata intensywnej nauki języka, wyrzeczeń, nie spania po nocach... Cóż, nie ma nic za darmo.
Dlaczego mnie "się udało" a innym nie? Takie pytanie zadała mi Krysia w komentarzu u Pantery. "Udało się"... to bardzo płynne określenie. Kiedyś córka w napadzie złości wyrzygała mi że jestem nikim, bo nie mam milionów na koncie i chałupy na Hawajach i w dodatku nie piszą o mnie w gazetach :-) Dla niektórych udane życie oznacza wieczną zabawę i brak obowiązków, dla mnie udane życie to bycie w zgodzie z tym co mam i do czego doszłam sama. Dlaczego mi się więc udało i jestem szczęśliwa na emigracji?
Po pierwsze - nie wyjechałam zarobić i wrócić, wyjechałam od razu z myślą że to będzie na zawsze. Pod tym kątem dobierałam wszystkie swoje późniejsze plany i założenia. Moja początkowa praca fizyczna była tylko stanem przejściowym w drodze do celu. Praca miała za zadanie nie tylko dać mi pieniążki na przeżycie ale przede wszystkim nauczyć życia, zwyczajów, obyczajów, pomóc w nauce języka. Nigdy nie rozmawiałam z Polakam po polsku w towarzystwie brytyjskim. Nie zamknęłam się w polskiej enklawie, nie otoczyłam polskimi gadżetami i telewizją. W domu rozmawiało się po polsku, w pracy, a później w collegu, po angielsku. Wszystko załatwiałam sama, bez pośredników. czytałam, czytałam, czytałam. Jak czegoś nie wiedziałam, pytałam. Nigdy nie krytykowałąm tubylców, nie naśmiewałam się. Ale też nie pozwalałam nikomu naśmiewać się z mojego starego kraju. Ot, taki patriotyzm siedzi we mnie :-)
Może i znalazłam się we właściwym miejscu i właściwym czasie, może i mam kupę szczęścia jak mawia mój tata, ale ja uważam że za tym wszystkim idzie ogromny wysiłek, dużo pracy i mnóstwo wyrzeczeń. Taki przykład z collegu - podczas kiedy moje polskie koleżanki paplały o szmatkach i o tym jacy to brytyjczycy są głupi, ja się uczyłam, odrabiałam zadania domowe, siedziałam w bibliotece. Zdałam egzamin ESOL Higher na ocenę A, dostałam pracę w biurze zaraz po egzaminie, sytuacja finansowa poprawiła się na tyle że mogłam dostac kredyt na dom, potem kupić nowy samochód...
Może przez to że nie szukałam problemów, nigdy ich tak naprawdę nie miałam. Wszystko co sie po drodze zdarzało, wydawało się takie drobne i nie warte zmartwień w porównaniu do życia które miałam wcześniej. Muszę w tym momencie dodać że w początkowym okresie życia w nowym kraju państwo bardzo mi pomogło, bo choć musiałam spełnić wszystkie wymogi emigracyjne, nigdy nie robiono mi problemów z zasiłkami na dzieci. Które nota bene należą się każdemu jak psu miska więc żadnym wyjątkiem nie jestem. Pewnie teraz jest trudniej...
Determinacja, dyscyplina i pokora - te trzy słowa według mnie powinny charakteryzować emigranta któremu się udało. Wiem, nigdy nie będę tak do końca "swoja", zawsze będę mówić ze śmiesznym akcentem, ale teraz po latach mogę powiedzieć że przestałam być "rozdarta". Tu jest mój dom, tu jest moje miejsce, jest mi tu dobrze i do starego nigdy nie wrócę.
Na koniec pozwólcie że przytoczę przykład z własnego podwórka. Dawno temu, w latach osiemdziesiątych jeszcze, wyemigrował do Niemiec mój wujek, mógł ponieważ jego żona miała niemieckie pochodzenie. Jak wyjeżdżał, mówił: "Jakoś to będzie, popracuję sobie tam do emerytury, a potem wrócę do Polski, Niemcy będą mi płacić a ja będę żył jak pan". Wujek jest na emeryturze od ośmiu lat. Jednak wracać już nie zamierza...
A miał być tylko jeden akapit...
czwartek, 5 lutego 2015
środa, 4 lutego 2015
Jestę zabujcom
Wiem, wiem, już tyle nie pisałam, od piątku do środy to jest... cztery dni. I pół. A tu wszyscy czekają na informacje jak sie kocia wycieczka udała i w ogóle jak tam.
No dobra, to opowiadam, może komuś się przyda.
W piątek po powrocie z pracy spakowałam cały majdan, doprawdy czułam się jak oniegdyś (nie poprawiać!) kiedy dzieci były małe i się przemieszczało z wózkami, wanienkami, torbami pełnymi najpotrzebniejszych drobiazgów. Tak właśnie było i teraz. Kuweta większa od transportera, dwa transportery z kotami, torba z jedzeniem, torba z kocami, torba z zabawkami, torba z drobiazgami na drogę (typu wymienne podkłady, mokre ścierki, ręczniki papierowe, gumowe rękawice...). I drapak. Oesu! No ale dało się to wszystko upakować razem z moją skromną walizeczką i pojechalim.
Pierwsza zaczęła Migusia. Płakała i płakała, a potem dołączył do niej Tiggy i tak płakali na zmianę. W końcu duży się uspokoił i odzywał tylko od czasu do czasu, a mała zaczęła szaleć w środku, drapać, skrobać, szurać... I ten zapach... Hmmmm...
To było jeszcze nie w połowie drogi. Zatrzymałam się na zajeździe parkingowym, przeszłam do tyłu samochodu, otworzyłam transporterek i wypuściłam Miguśkę. Nie na zewnątrz, no co Wy! Musiałam usunąć przemoczony materacyk bo się wzięła i zlała wielkim sikiem. No ale przewidziałam wszystko więc wymieniłam podkład, zapakowałam kocicę z powrotem i ruszyliśmy w dalszą drogę. Jakiś czas było cicho, ale kiedy zjechałam z autostrady, wyczuli chyba blusa i zaczęli miałczeć. Znowu. Wrrrr... Dobrze że już nie było daleko.
Kiedy zajechałąm na miejsce przeznaczenia i wypuściłam koty, najpierw były lekko przestraszone, potem zaciekawione. Ale głównie przestraszone. Przemykały cicho pod ścianami, Tiggy to się nawet zadekował pod sofą a Migula pod telewizorem. Pokazałam im gdzie jest jedzenie, a gdzie toaleta, nasypałam jedzenia i zostawiliśmy je samym sobie na dole domu. Miały dostęp do jednego pokoju i korytarza. Po jakimś czasie udostępniliśmy im również schody i jeden z pokoi na górze, z dużym zaciekawieniem obserwowałam jak się oswajają, niby podobnie a jednak inaczej.
Pierwszą noc Migusia spędziła na sofie na kocyku, Tiguś znalazł schronienie pod stolikiem w kącie za fotelem, gdzie nikt go nie widział i trochę trwało zanim odkryłam gdzie jest. Ładnie korzystali z kuwety oboje, ale każdy miał osobną bo nie wiedziałam jak zareagują. Tiguś zadoptował odkrytą, Migusia pozostała przy swojej, zakrytej. Nie jedli za wiele, martwiłam się tym trochę, ale skoro były qpale to znaczy że głodni nie chodzili...
Drugiego dnia oboje odważyli się już chodzić po całym domu, oczywiście tam gdzie były otwarte drzwi. Tiggy oczywiście znalazł sobie kawałek dywanu do zmaltretowania, po prostu pociągnął za niteczkę... Myślałam że z dywanu strzępy zostaną ale będąc odpowiedzialnom mamom (fiu fiu!) zamknęłam drzwi z dostępem, bo po co mam płacic za wyrządzone szkody ;-)
I tak zleciały te trzy, a właściwie cztery dni. Migusia spała to w łazience na dywaniku, to na łóżku nad moimi stopami, Tiguś to pod łóżkiem, to na fotelu w salonie... Biegali sobie po schodach, podgryzali, czasami ciszej, czasami głośniej, taka kocia norma. Najlepsze przyszło tuż przed wyjazdem. Troskliwa ale pobłażliwa mama (!) wpuściła dzieci do szafki w kuchni, do której bardzo chcieli wejść oboje. No to dlaczego nie, niech se wejdą! Weszli i... znikli.
Siedzieli sobie tam ze dwie godziny ale trzeba się już było zbierać więc troszkę się zaniepokoiliśmy. No ale popakowałam już wszystko, tylko kotów brak. Pierwszy ukazał się Tiguś. Ufff.... Przynajmniej on. No ale czekamy, czekamy, pół godziny, godzinę, a Miguśki nie ma. Zdesperowany właściciel już meble chciał rozbierać, ale z latarką jeszcze raz zajrzał dokładniej w głąb szafki. Okazało się że między ścianką a piekarnikiem była mała przerwa, a za nią dziura prosto pod piekarnik. I tam się zadekowała Miguśka. Wyjąć się jej nie dało, już już mieliśmy wyciągać piekarnik, ale się przemogła i wylazła... Oczywiście cała w kurzu...
Droga powrotna minęła nam niespodziewanie szybko, płaczów było zdecydowanie mniej, Tiguś uspokoił się od razu jak wyjechaliśmy na autostradę. Miguśka jeszcze walczyła, ale ogólnie było spokojnie. W domu przeżyli chwilę niedowierzania, ale szybko uznali istniejący stan rzeczy za oczywisty a całe doświadczenie podróżą za niebyłe. Mission accomplished... Następnym razem będzie tylko lepiej.
No dobra, to co chodzi z tym tytułem?
W drodze powrotnej poczułam szybkie i twarde "BUM", tak jak kiedyś gdy pękła mi opona gdy najechałam na krawężnik. Tylko że teraz jechałam z prędkością 70 mil na godzinę. Serce mi zamarło, odruchowo złapałam mocno kierownicę ale nie wyczułam żadnych sensacji więć uznałam że jadę dalej. Ale zatrzymałam się w pierwszym możliwym miejscu żeby sprawdzić opony. Wszystko było w porządku. Ja tymczasem zaczęłam się nakręcać. A co jak to coś mi strzeliło w samochodzie? Jakaś rura, wał jakiś czy jak to się tam nazywa? I co jak zaraz się samochód rozpadnie na pół? Oesuesu, jechałam tak pół drogi podkręcając świadomość do ostatniej śrubki, aż w końcu mi się znudziło bo uznałam że jakby się miał rozpaść to już by to zrobił.
W domu jeszcze raz sprawdziłam opony rano, jakby co to w nocy by z nich powietrze na pewno zeszło. Nie zeszło. Po pracy podjechałam do Tesco. I traf chciał że pierwszy raz podeszłam do samochodu od frontu. Podchodzę ja, patrzę, bo coś mi nie gra... Ja samochód rozwalony mam z przodu. Ktoś we mnie wjechał na parkingu? Jak? Kiedy? Łomatko! Podchodzę bliżej, zaglądam... Tablica rejestracyjna uszkodzona, ukruszona na jednym końcu, ale żadnych innych śladów, wgnieceń, pęknięć nie ma. Patrzę a tam długie pióro... i jeszcze jedno... i pięćset piór... No dobra, nie liczyłam, ale cały grill z przodu upstrzony piórami.
Jestę zabujcom. Zabiłam ptaka na autostradzie.
Kurtyna.
No dobra, to opowiadam, może komuś się przyda.
W piątek po powrocie z pracy spakowałam cały majdan, doprawdy czułam się jak oniegdyś (nie poprawiać!) kiedy dzieci były małe i się przemieszczało z wózkami, wanienkami, torbami pełnymi najpotrzebniejszych drobiazgów. Tak właśnie było i teraz. Kuweta większa od transportera, dwa transportery z kotami, torba z jedzeniem, torba z kocami, torba z zabawkami, torba z drobiazgami na drogę (typu wymienne podkłady, mokre ścierki, ręczniki papierowe, gumowe rękawice...). I drapak. Oesu! No ale dało się to wszystko upakować razem z moją skromną walizeczką i pojechalim.
Pierwsza zaczęła Migusia. Płakała i płakała, a potem dołączył do niej Tiggy i tak płakali na zmianę. W końcu duży się uspokoił i odzywał tylko od czasu do czasu, a mała zaczęła szaleć w środku, drapać, skrobać, szurać... I ten zapach... Hmmmm...
To było jeszcze nie w połowie drogi. Zatrzymałam się na zajeździe parkingowym, przeszłam do tyłu samochodu, otworzyłam transporterek i wypuściłam Miguśkę. Nie na zewnątrz, no co Wy! Musiałam usunąć przemoczony materacyk bo się wzięła i zlała wielkim sikiem. No ale przewidziałam wszystko więc wymieniłam podkład, zapakowałam kocicę z powrotem i ruszyliśmy w dalszą drogę. Jakiś czas było cicho, ale kiedy zjechałam z autostrady, wyczuli chyba blusa i zaczęli miałczeć. Znowu. Wrrrr... Dobrze że już nie było daleko.
Kiedy zajechałąm na miejsce przeznaczenia i wypuściłam koty, najpierw były lekko przestraszone, potem zaciekawione. Ale głównie przestraszone. Przemykały cicho pod ścianami, Tiggy to się nawet zadekował pod sofą a Migula pod telewizorem. Pokazałam im gdzie jest jedzenie, a gdzie toaleta, nasypałam jedzenia i zostawiliśmy je samym sobie na dole domu. Miały dostęp do jednego pokoju i korytarza. Po jakimś czasie udostępniliśmy im również schody i jeden z pokoi na górze, z dużym zaciekawieniem obserwowałam jak się oswajają, niby podobnie a jednak inaczej.
Pierwszą noc Migusia spędziła na sofie na kocyku, Tiguś znalazł schronienie pod stolikiem w kącie za fotelem, gdzie nikt go nie widział i trochę trwało zanim odkryłam gdzie jest. Ładnie korzystali z kuwety oboje, ale każdy miał osobną bo nie wiedziałam jak zareagują. Tiguś zadoptował odkrytą, Migusia pozostała przy swojej, zakrytej. Nie jedli za wiele, martwiłam się tym trochę, ale skoro były qpale to znaczy że głodni nie chodzili...
Drugiego dnia oboje odważyli się już chodzić po całym domu, oczywiście tam gdzie były otwarte drzwi. Tiggy oczywiście znalazł sobie kawałek dywanu do zmaltretowania, po prostu pociągnął za niteczkę... Myślałam że z dywanu strzępy zostaną ale będąc odpowiedzialnom mamom (fiu fiu!) zamknęłam drzwi z dostępem, bo po co mam płacic za wyrządzone szkody ;-)
I tak zleciały te trzy, a właściwie cztery dni. Migusia spała to w łazience na dywaniku, to na łóżku nad moimi stopami, Tiguś to pod łóżkiem, to na fotelu w salonie... Biegali sobie po schodach, podgryzali, czasami ciszej, czasami głośniej, taka kocia norma. Najlepsze przyszło tuż przed wyjazdem. Troskliwa ale pobłażliwa mama (!) wpuściła dzieci do szafki w kuchni, do której bardzo chcieli wejść oboje. No to dlaczego nie, niech se wejdą! Weszli i... znikli.
Siedzieli sobie tam ze dwie godziny ale trzeba się już było zbierać więc troszkę się zaniepokoiliśmy. No ale popakowałam już wszystko, tylko kotów brak. Pierwszy ukazał się Tiguś. Ufff.... Przynajmniej on. No ale czekamy, czekamy, pół godziny, godzinę, a Miguśki nie ma. Zdesperowany właściciel już meble chciał rozbierać, ale z latarką jeszcze raz zajrzał dokładniej w głąb szafki. Okazało się że między ścianką a piekarnikiem była mała przerwa, a za nią dziura prosto pod piekarnik. I tam się zadekowała Miguśka. Wyjąć się jej nie dało, już już mieliśmy wyciągać piekarnik, ale się przemogła i wylazła... Oczywiście cała w kurzu...
Droga powrotna minęła nam niespodziewanie szybko, płaczów było zdecydowanie mniej, Tiguś uspokoił się od razu jak wyjechaliśmy na autostradę. Miguśka jeszcze walczyła, ale ogólnie było spokojnie. W domu przeżyli chwilę niedowierzania, ale szybko uznali istniejący stan rzeczy za oczywisty a całe doświadczenie podróżą za niebyłe. Mission accomplished... Następnym razem będzie tylko lepiej.
No dobra, to co chodzi z tym tytułem?
W drodze powrotnej poczułam szybkie i twarde "BUM", tak jak kiedyś gdy pękła mi opona gdy najechałam na krawężnik. Tylko że teraz jechałam z prędkością 70 mil na godzinę. Serce mi zamarło, odruchowo złapałam mocno kierownicę ale nie wyczułam żadnych sensacji więć uznałam że jadę dalej. Ale zatrzymałam się w pierwszym możliwym miejscu żeby sprawdzić opony. Wszystko było w porządku. Ja tymczasem zaczęłam się nakręcać. A co jak to coś mi strzeliło w samochodzie? Jakaś rura, wał jakiś czy jak to się tam nazywa? I co jak zaraz się samochód rozpadnie na pół? Oesuesu, jechałam tak pół drogi podkręcając świadomość do ostatniej śrubki, aż w końcu mi się znudziło bo uznałam że jakby się miał rozpaść to już by to zrobił.
W domu jeszcze raz sprawdziłam opony rano, jakby co to w nocy by z nich powietrze na pewno zeszło. Nie zeszło. Po pracy podjechałam do Tesco. I traf chciał że pierwszy raz podeszłam do samochodu od frontu. Podchodzę ja, patrzę, bo coś mi nie gra... Ja samochód rozwalony mam z przodu. Ktoś we mnie wjechał na parkingu? Jak? Kiedy? Łomatko! Podchodzę bliżej, zaglądam... Tablica rejestracyjna uszkodzona, ukruszona na jednym końcu, ale żadnych innych śladów, wgnieceń, pęknięć nie ma. Patrzę a tam długie pióro... i jeszcze jedno... i pięćset piór... No dobra, nie liczyłam, ale cały grill z przodu upstrzony piórami.
Jestę zabujcom. Zabiłam ptaka na autostradzie.
Kurtyna.
piątek, 30 stycznia 2015
Humor piątkowy
Miałam dzisiaj dziwny sen. Śniła mi się lodówka a w niej pełno białego sera, takiego w kostkach, polskiego, wielkie kostki to były... Uśmiechnęłam się rano do tego snu przypominając sobie post Stardust z wczoraj :-) Star, widzisz jak na mnie działasz???
No to dzisiaj natchnięte serem, będzie o jedzeniu... Zapraszam.
*****
Blondynka siedzi w samolocie pierwszej klasy.
Podchodzi do niej stewardessa i pyta, czy chce coś do pica.
- Poproszę orange juice, może być jabłkowy.
*****
Diabeł złapał Polaka, Rosjanina i Niemca.
Mówi do nich:
- Wypuszczę was dopiero za rok, ale musicie spełnić 1 warunek. Dam wam po psie i musicie przez ten rok nauczyć go jakiejś sztuczki. Musicie również wiedzieć, że każdy z was dostanie jedzenie tylko dla jednej osoby, albo pies będzie jadł, albo ty.
Przychodzi diabeł po roku, wchodzi do Niemca, patrzy Niemiec chudy jak sztacheta, pies gruby jak beka.
- No Niemiec, coś nauczył tego psa?
Niemiec mówi osłabionym głosem:
- S ss s siad (pies siadł).
- OK jesteś wolny.
Wchodzą do Rosjanina, patrzą Rosjanin chudy jak sztacheta, pies gruby jak beka.
- Dobra, a ty czego nauczyłeś psa?
Rosjanin mówi osłabionym głosem do psa:
- L ll ll leżeć (pies się położył).
- OK Ruski, jesteś wolny.
Wchodzą do Polaka.
Patrzą, Polak gruby jak beka a pies chudy jak sztacheta.
- Ty to sobie jeszcze rok posiedzisz.
- Zaraz, zaraz.
Polak usiadł sobie wygodnie na kanapie, wziął w dłoń pęto kiełbasy i zaczyna jeść.
Pies patrzy na niego i mówi:
- H HH Heniuś, daj gryza.
*****
Mąż wraca do domu zmęczony jak wół i od razu siada do stołu i czeka na obiad.
Żona przynosi mu talerz zupy pomidorowej, której mąż wręcz nie znosi.
Zdenerwowany otwiera okno i wyrzuca talerz na podwórko.
Żona patrzy, obraca się i idzie do kuchni.
Po chwili przynosi mężowi drugie danie: kluseczki polane sosem, golonko i sałatkę z kapusty.
Mężowi aż na ten widok ślinka cieknie.
Już zabiera się za sztućce gdy żona łapie talerz i wyrzuca go za okno.
- O w mordę, co Ty robisz do jasnej cholery?
Na co żona spokojnie odpowiada:
- No myślałam, że drugie danie też zjesz w ogrodzie.
*****
Przychodzi zajączek do sklepu i mówi:
- Dzień dobry, przepraszam pana bardzo po ile jest makowiec?
- Po 3,8zł za kilogram, zajączku?
- Hmmmm, drogo, a po ile są okruszki?
- Okruszki (mówi sprzedawca śmiejąc się), okruszki są za darmo.
Na to zajączek uradowany:
- To poproszę 2 kilo okruszków.
*****
Przychodzi zmarznięty turysta do bacówki i pyta się bacy:
- Baco macie coś do jedzenia?
- Ni, ni momy.
- A macie chociaż wrzątek?
- Mom, ino mi wystygł.
I na koniec, coś o serze, a jakże! :-)))
No to dzisiaj natchnięte serem, będzie o jedzeniu... Zapraszam.
*****
Blondynka siedzi w samolocie pierwszej klasy.
Podchodzi do niej stewardessa i pyta, czy chce coś do pica.
- Poproszę orange juice, może być jabłkowy.
*****
Diabeł złapał Polaka, Rosjanina i Niemca.
Mówi do nich:
- Wypuszczę was dopiero za rok, ale musicie spełnić 1 warunek. Dam wam po psie i musicie przez ten rok nauczyć go jakiejś sztuczki. Musicie również wiedzieć, że każdy z was dostanie jedzenie tylko dla jednej osoby, albo pies będzie jadł, albo ty.
Przychodzi diabeł po roku, wchodzi do Niemca, patrzy Niemiec chudy jak sztacheta, pies gruby jak beka.
- No Niemiec, coś nauczył tego psa?
Niemiec mówi osłabionym głosem:
- S ss s siad (pies siadł).
- OK jesteś wolny.
Wchodzą do Rosjanina, patrzą Rosjanin chudy jak sztacheta, pies gruby jak beka.
- Dobra, a ty czego nauczyłeś psa?
Rosjanin mówi osłabionym głosem do psa:
- L ll ll leżeć (pies się położył).
- OK Ruski, jesteś wolny.
Wchodzą do Polaka.
Patrzą, Polak gruby jak beka a pies chudy jak sztacheta.
- Ty to sobie jeszcze rok posiedzisz.
- Zaraz, zaraz.
Polak usiadł sobie wygodnie na kanapie, wziął w dłoń pęto kiełbasy i zaczyna jeść.
Pies patrzy na niego i mówi:
- H HH Heniuś, daj gryza.
*****
Mąż wraca do domu zmęczony jak wół i od razu siada do stołu i czeka na obiad.
Żona przynosi mu talerz zupy pomidorowej, której mąż wręcz nie znosi.
Zdenerwowany otwiera okno i wyrzuca talerz na podwórko.
Żona patrzy, obraca się i idzie do kuchni.
Po chwili przynosi mężowi drugie danie: kluseczki polane sosem, golonko i sałatkę z kapusty.
Mężowi aż na ten widok ślinka cieknie.
Już zabiera się za sztućce gdy żona łapie talerz i wyrzuca go za okno.
- O w mordę, co Ty robisz do jasnej cholery?
Na co żona spokojnie odpowiada:
- No myślałam, że drugie danie też zjesz w ogrodzie.
*****
Przychodzi zajączek do sklepu i mówi:
- Dzień dobry, przepraszam pana bardzo po ile jest makowiec?
- Po 3,8zł za kilogram, zajączku?
- Hmmmm, drogo, a po ile są okruszki?
- Okruszki (mówi sprzedawca śmiejąc się), okruszki są za darmo.
Na to zajączek uradowany:
- To poproszę 2 kilo okruszków.
*****
Przychodzi zmarznięty turysta do bacówki i pyta się bacy:
- Baco macie coś do jedzenia?
- Ni, ni momy.
- A macie chociaż wrzątek?
- Mom, ino mi wystygł.
I na koniec, coś o serze, a jakże! :-)))
*****
Do sklepu spożywczego przybiega facet:
- Kilogram twarogu proszę!
Sprzedawca dał facetowi ser, po czym facet szybko wybiegł ze sklepu.
Po chwili ten sam facet przybiega do sklepu:
- Dwa kilo twarogu, ale szybko!
Zdziwiony sprzedawca sprzedał facetowi twaróg i facet znowu wybiegł ze sklepu.
Sytuacja powtarza się kilkakrotnie, w końcu sprzedawca się pyta gościa po tym jak ten zamówiłem jeszcze taczkę twarogu:
- Po co panu aż tyle twarogu?
- Pokażę panu, ale niech pan ładuje!
Po chwili obaj wybiegli ze sklepu.
Dobiegają do wykopanej w ziemi dziury i facet zaczyna łopatą wrzucać twaróg do ziemi.
Z dziury dobiegają głośne odgłosy jedzenia, mlaskania, beknięcia.
- O kurcze, co to takiego? - pyta sprzedawca.
- Nie mam zielonego pojęcia, ale to coś cholernie lubi twaróg.
Do sklepu spożywczego przybiega facet:
- Kilogram twarogu proszę!
Sprzedawca dał facetowi ser, po czym facet szybko wybiegł ze sklepu.
Po chwili ten sam facet przybiega do sklepu:
- Dwa kilo twarogu, ale szybko!
Zdziwiony sprzedawca sprzedał facetowi twaróg i facet znowu wybiegł ze sklepu.
Sytuacja powtarza się kilkakrotnie, w końcu sprzedawca się pyta gościa po tym jak ten zamówiłem jeszcze taczkę twarogu:
- Po co panu aż tyle twarogu?
- Pokażę panu, ale niech pan ładuje!
Po chwili obaj wybiegli ze sklepu.
Dobiegają do wykopanej w ziemi dziury i facet zaczyna łopatą wrzucać twaróg do ziemi.
Z dziury dobiegają głośne odgłosy jedzenia, mlaskania, beknięcia.
- O kurcze, co to takiego? - pyta sprzedawca.
- Nie mam zielonego pojęcia, ale to coś cholernie lubi twaróg.
Miłego weekendu!
Subskrybuj:
Posty (Atom)