No tak, przy czym nie chodziło o mnie tylko sąsiadów. Te cholerne domy, dobrze że mamy sąsiadów tylko z jednej strony... Córka w napadzie dzikiego szału przestawiała, zamiatała, myła wszystko łącznie z łóżkiem po czym stwierdziła że ona na takim łóżku spać już dłużej nie będzie, więc co miałam robić? Pomogłam dziecku. Zwinęłyśmy materac w rulonik - kto kiedykolwiek widział materac sprężynowy double size to sobie może wyobrazić - to znaczy udało nam się złożyć go na pół i związać starym kablem od anteny, po czym dziewczę wypizngęło materac przez okno bo kto będzie z tym po schodach złaził, nieprawdaż... Matka zataszczyła to do samochodu i wywiozła na nasze wspaniałe wysypisko... Zwinięte w kłębek nie było takie ciężkie...
A tymczasem dziewczę rozkręciło swoje łóżko i wyniosło na strych. Po czym nakazało matce zrzucić ze strychu stare gościnne łoże które były pan małżonek raczył był rozkręcić i umieścić je tam w razie wu, więc właśnie wraziewu nastąpiło i metalowe łóżko z Ikei znalazło się w sypialni mojej latorośli. No i trzeba było to wszystko skręcić. Muszę przyznać że dziewczę pilnie mi kibicowało i w dodatku pomagało co nieco. I nawet znalazłam wszystkie potrzebne śrubkowkręty i przytrzymywaki, o!
Jak już wszystko było poskładane do kupy, dziewczę udało się na spoczynek, a matka do harówy.
Okazało się bowiem że córka już zdążyła wyprać kołdrę i poduszki, czym doprowadziła mnie do bezbrzeżnej rozpaczy bo zima cholera jasna jest, słońce nie świeci, wiatru nie ma, jak to wszystko ma na podwórku wyschnąć? No nic, jakoś porozwieszałam kołdrę na krzesłach, poduszki wywirowałam jeszcze raz porządnie i też na krzesłach przystawiłam do kaloryfera, schną do dzisiaj ale muszę przyznać że dobrze im idzie.
Jeśli my ślicie że to koniec to grubo się mylicie. Bo oprócz standarowych trzech cotygodniowych prań czekało mnie... z piętnaście niestandardowych. Trzy zmiany pościeli. Dwa koce. Obrus. Firanki. Swetry. Z czterdzieści ręczników (no przesadzam, tyle to nie mam, ale prawie wszystkie co były w domu) i to nie małych tylko wielkich, kąpielowych. I jak to wszystko suszyć? Całą sobotę bawiłam się z tym cholernym praniem, a jeszcze dzisiaj prałam trzy razy! Ech, jak szaleć to szaleć...
A dzisiaj od samego rana jakiś pierun we mnie wstąpił. Nie dość że chleby piekę, że obiad pyszny zrobiłam z pstrągów, które kupiłam nawiasem mówiąc w całości i jak rozmroziłam to się okazało że jeszcze je trzeba wypatroszyć... No to jeszcze zajmowałam się obcinaniem łbów i wypruwaniem flaków, przy uciesze Tigusińskiego który surową rybkę kocha ale tylko łososia, no ale trzeba było odkroić kawałek i dać mu na talerzyk bo mi się pod nóż podstawiał. Trochę nawet pomlaskał, ne powiem... I humus robiłam, domowej roboty oczywiście. Dużo roboty z tym nie ma, ale czasu trochę schodzi, bo to najpierw namoczyć trzeba całą noc potem dwie godziny gotować... Wyszedł przepyszny humus, ale czy smakuje jak humus to się muszę córki zapytać jak wstanie bo ja tego w życiu do gęby nie wzięłam. I żałuję bo wiedziałabym teraz co jem. Ale i tak jest pyszne.
Jakby mi tego wszystkiego było mało to jeszcze odkurzyłam i umyłam mopem parowym wszystkie podłogi w domu, a trochę tego jest. A potem poszłam do ogrodu opitolić jeszcze trzy krzaki. I se łokcia jeszcze bardziej załatwiłam. Bo pewnie Wam nie mówiłam, ale od czasu obrąbania tego przeklęptego klematisa borykam się z łokciem tenisisty którego wbrew pozorom wcale nie nabywa się z powodu gry w tenisa :-) No i już zaczynało być lepiej to sobie wymyśliłam, obcinanie chaszczy... No to teraz mam.
Więc siedzę sobie teraz przy komputerze, piję pyszną herbatkę z gojiberry, Miguśka się zastanawia czy wskoczyć na kolanko czy nie wskoczyć, a ja się zastanawiam kiedy w końcu wezmę się za ten od dawna planowany post (a raczej serię) o zachowaniu kotów.
Miłego końca niedzieli!