czwartek, 16 października 2014

Co robi kobieta zeby się pocieszyć

Co robi kobieta żeby się pocieszyć? Oczywiście  - idzie na zakupy. Ja tam zakupów nie lubię, moje zakupy polegają głównie na przebiegnięciu z wózkiem przez supermarket, nawrzucaniu co tam uważam za niezbędne i potrzebne i szybkim przejściu przez kasę. Co prawda jest jeden regał przy którym stoję jak debil pół godziny a nawet i dłużej, a mieści się on na stoisku z alkoholami i zawiera wina. Nie piję wina często, ale jak już kupuję to musi mieć odpowiednie parametry, czyli - odpowiedni rocznik (te młodsze niż 2010 odpadają a najlepiej jak jest 2004 i starsze), odpowiednią moc (te z napisem 13% i powyżej), odpowieni smak (nie lubię win bardzo wytrawnych ani zbyt słodkich), odpowiednią dziurę w dnie butelki (im głębsza tym lepiej ale musi być głęboka) i oczywiście odpowiednią cenę czyli najlepiej jakby było w promocji :-) Tak że łażę koło tych półek, selekcjonuję najpierw po roczniku potem po smaku, biorą każdą butelkę do ręki, wkładam palucha w dno, istny cyrk ze mną. I w dodatku jak już mi jakieś wino bardzo smakuje to nigdy nie pamiętam nazwy więc zawsze tak naprawdę kupuje w ciemno. O, po wino to lepiej ze mną nie chodzić na zakupy :-)
Ciuchy. Zakupy ciuchowe robię raz na pół roku, bardzo nie lubię tego robić bo to co mi się podoba na manekinie, nigdy na mnie dobrze nie leży, wybrakowane te manekiny jakieś... Nabieram więc całe naręcze ciuchów i idę z tym do przymierzalni, po czym spocona z nerwów i ze strzechą na głowie wychodzę trzymając w ręku sztuk jeden albo nic. Tak też się zdarza. Ciuchy to najbardziej lubię jak ktoś kupuje dla mnie. Wtedy jakoś cudownym zbiegiem okoliczności zawsze wszystko pasuje. Mówiłam, że manekiny wybrakowane jakieś :-)
Buty. Uwielbiam. Szczególnie przymierzać. Nigdy nie miałam jednak śmiałości żeby przymierzyć Jimmy Choo's czy Loubutin. Chyba się obawiam że pani mnie zapyta czy zapakować a ja nie będę miała serca odmówić i połowa pensji pójdzie w... buty.
Kosmetyki. To już nawet nie ma co opowiadać, wpuśćcie mnie tylko do sklepu. Co prawda rozsądna jestem i najpierw oglądam a potem kupuję, czasami online, mam taki świetny sklep wysyłkowy gdzie wszystko można kupić naprawdę taniej, więc grubsze zakupy robię tam. No bo przecież nie będę robiła zamętu z wacikami czy płynem pod prysznic. Przy drobnych zakupach cena ma mniejsze znaczenie, ale jak mam wydać za krem 40 funtów w sklepie i 30 w internecie to ja wolę wydać 30.
A do czego to ja zmierzałam? No właśnie, w uczty emocjonalnej na skołatane nerwy, zrobiłam sobie ostatnio "randkę w ciemno" czyli zakupiłam perfumy moje ulubione w limitowanej wersji specjalnej, bez wąchania. Poczytałam że to to samo co standardowe, tylko mocniej podkreślone i bardziej intensywne. W to mi graj. Żeby tak pustego przebiegu nie robić to dobrałam sobie maskarę moję jedyną ulubioną Diorshow Blackout i wczoraj przyszło. Tadam! Moja ulubiona Lolita Lempicka w wersji Midnight!




Oczywiście nic w tym domu nie może się odbyć bez wcześniejszego inspektoratu i zatwierdzenia. Widzicie tę brudną łapkę?


Tiguś oczywiście musiał sprawdzić czy zapach się nadaje.


Siedział przy pudełeczku dość długo, to chyba się nadaje :-)


A jak już tak siedział i sprawdzał to ja sobie trochę pozwoliłam...
Czółko.


Pysiorek kochany.


Oczko. Przyjrzyjcie się uważnie co on ma w oczku :-)


I z profilu zamyślony taki...


Mój ryjek kochany...


No. I to właśnie robi kobieta żeby się pocieszyć.


środa, 15 października 2014

Żeby zdążyć


"Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego"*


Nie zdążyłam pożegnać się z Babcią. Umarła we śnie, serce przestało pracować. Lekka śmierć, w sumie wyczekiwana. Babcia była w bardzo poważnym stadium choroby Alzheimera, już właściwie nie wiedziała że żyje, szczerze powiedziawszy zatruwała życie otoczeniu. Moja mama która się nią opiekowała przez ostanie sześć lat, była już na skraju wyczerpania nerwowego. Kobieta nie młoda już przecież, wzięła na swoje barki ciężar opieki nad niesprawnym człowiekiem i nie tylko fizycznie niesprawnym ale umysłowo przede wszystkim i to najbardziej dało się mamie we znaki. Po jej śmierci mama długo nie mogła dojść do siebie, zarzucała sobie że nie opiekowała się swoją matką odpowiednio, że przecież mogłaby jeszcze żyć, że przecież jak to, kupowała jej najlepsze jedzenie, najdroższe leki, dlaczego??? Baliśmy się o mamę w tamtym czasie, bo zaczęła się trząść jakby miała chorobę Parkinsona pomieszaną z Alzheimerem, powtarzała po kilka razy to samo, zapominała że zrobiła coś przed chwilą albo że coś powiedziała. Ponieważ nie jestem blisko, nakazałam siostrom nie panikować i bacznie obserwować, w razie czego podejmie się odpowiednie kroki. Trwało to kilka miesięcy. Mama powoli doszła do siebie, zaczęła wychodzić do ludzi, przestała się telepać, wróciła jej jasność umysłu, a jak w zeszłym miesiącu zakupiła sobie nowe meble do chałupy i wymalowała własnoręcznie pół mieszkania to już wiedziałam - jest dobrze!


"Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą"*


Stevie jest pogodnym, szczęśliwym człowiekiem. Ma żonę, trójkę zdolnych dzieci, duży dom. Niedawno umarła mu mama. Oczekiwali tego od dawna, w sumie dobrze że już po wszystkim bo strasznie się męczyła. Ciężko tak oglądać cierpienie najbliższych.
Ojciec Stevena był alkoholikiem. Muszę tu sprawiedliwie dodać że alkoholik w Szkocji to trochę inny stereotyp niż ten w Polsce, niemniej jednak alkoholik to alkoholik i życie potrafi obrzydzić. Wiadomo, awantury, niesprawność spowodowana ciągłym upojeniem, wstyd rodziny, upokorzenie najbliższych... Cierpiała ta matka Stevena przez całe swoje życie z mężem alkoholikiem ale rozwieźć się nie chciała, taka stara szkoła, jak małżeństwo to aż po grób. No i los ją w końcu wysłuchał, alkoholik zachorował na raka wątroby i dość szybko odszedł z tego świata, pozbawiając jej trosk i wstydu. Długo trwała żałoba, matka Stevena zbierała się z pomocą dzieci i wnuków całe trzy lata, nie chciała pogodzić się ze śmiercią męża, któy przysporzył jej tyle cierpień. W końcu jednak uznała że jest gotowa rozpocząć nowe, radosne życie, zacząć realizować w końcu swoje marzenia. Chciała nauczyć się malować, nawet zaczęła kurs. Jednak lata życia w stresie zrobiły swoje i w najmniej oczekiwanym momencie dowiedziała się że ma raka. Męczyła się dwa lata, nie zdążyła nacieszyć się życiem. Jaka straszna ironia losu...

Tak sobie siedzę i myślę, żeby zdążyć...
* Fragmenty wiersza "Śpieszmy się" ks. Jan Twardowski

P.S. Aha, mam Facebooka od dzisiaj. To znaczy mój blog ma. Nie wiem zupełnie co z tym zrobić, ale jak inni mają to ja też :-)  Link tutaj  jakby ktoś chciał - ZAPRASZAM!

wtorek, 14 października 2014

Filozoficznie












To po tym jak Synuś ostatnio stwierdził filozoficznie:

S: "Life is a sexually transmitted disease"
Ja: "Nawet jest taki film, wiesz? Życie jako choroba przenoszona drogą płciową"
S: "I nie ma od niej ucieczki... W KAŻDYM przypadku kończy się śmiercią..."

Kurtyna.