środa, 15 października 2014

Żeby zdążyć


"Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego"*


Nie zdążyłam pożegnać się z Babcią. Umarła we śnie, serce przestało pracować. Lekka śmierć, w sumie wyczekiwana. Babcia była w bardzo poważnym stadium choroby Alzheimera, już właściwie nie wiedziała że żyje, szczerze powiedziawszy zatruwała życie otoczeniu. Moja mama która się nią opiekowała przez ostanie sześć lat, była już na skraju wyczerpania nerwowego. Kobieta nie młoda już przecież, wzięła na swoje barki ciężar opieki nad niesprawnym człowiekiem i nie tylko fizycznie niesprawnym ale umysłowo przede wszystkim i to najbardziej dało się mamie we znaki. Po jej śmierci mama długo nie mogła dojść do siebie, zarzucała sobie że nie opiekowała się swoją matką odpowiednio, że przecież mogłaby jeszcze żyć, że przecież jak to, kupowała jej najlepsze jedzenie, najdroższe leki, dlaczego??? Baliśmy się o mamę w tamtym czasie, bo zaczęła się trząść jakby miała chorobę Parkinsona pomieszaną z Alzheimerem, powtarzała po kilka razy to samo, zapominała że zrobiła coś przed chwilą albo że coś powiedziała. Ponieważ nie jestem blisko, nakazałam siostrom nie panikować i bacznie obserwować, w razie czego podejmie się odpowiednie kroki. Trwało to kilka miesięcy. Mama powoli doszła do siebie, zaczęła wychodzić do ludzi, przestała się telepać, wróciła jej jasność umysłu, a jak w zeszłym miesiącu zakupiła sobie nowe meble do chałupy i wymalowała własnoręcznie pół mieszkania to już wiedziałam - jest dobrze!


"Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą"*


Stevie jest pogodnym, szczęśliwym człowiekiem. Ma żonę, trójkę zdolnych dzieci, duży dom. Niedawno umarła mu mama. Oczekiwali tego od dawna, w sumie dobrze że już po wszystkim bo strasznie się męczyła. Ciężko tak oglądać cierpienie najbliższych.
Ojciec Stevena był alkoholikiem. Muszę tu sprawiedliwie dodać że alkoholik w Szkocji to trochę inny stereotyp niż ten w Polsce, niemniej jednak alkoholik to alkoholik i życie potrafi obrzydzić. Wiadomo, awantury, niesprawność spowodowana ciągłym upojeniem, wstyd rodziny, upokorzenie najbliższych... Cierpiała ta matka Stevena przez całe swoje życie z mężem alkoholikiem ale rozwieźć się nie chciała, taka stara szkoła, jak małżeństwo to aż po grób. No i los ją w końcu wysłuchał, alkoholik zachorował na raka wątroby i dość szybko odszedł z tego świata, pozbawiając jej trosk i wstydu. Długo trwała żałoba, matka Stevena zbierała się z pomocą dzieci i wnuków całe trzy lata, nie chciała pogodzić się ze śmiercią męża, któy przysporzył jej tyle cierpień. W końcu jednak uznała że jest gotowa rozpocząć nowe, radosne życie, zacząć realizować w końcu swoje marzenia. Chciała nauczyć się malować, nawet zaczęła kurs. Jednak lata życia w stresie zrobiły swoje i w najmniej oczekiwanym momencie dowiedziała się że ma raka. Męczyła się dwa lata, nie zdążyła nacieszyć się życiem. Jaka straszna ironia losu...

Tak sobie siedzę i myślę, żeby zdążyć...
* Fragmenty wiersza "Śpieszmy się" ks. Jan Twardowski

P.S. Aha, mam Facebooka od dzisiaj. To znaczy mój blog ma. Nie wiem zupełnie co z tym zrobić, ale jak inni mają to ja też :-)  Link tutaj  jakby ktoś chciał - ZAPRASZAM!

wtorek, 14 października 2014

Filozoficznie












To po tym jak Synuś ostatnio stwierdził filozoficznie:

S: "Life is a sexually transmitted disease"
Ja: "Nawet jest taki film, wiesz? Życie jako choroba przenoszona drogą płciową"
S: "I nie ma od niej ucieczki... W KAŻDYM przypadku kończy się śmiercią..."

Kurtyna.

poniedziałek, 13 października 2014

Chyba mam depresję

Nic mi się nie chce, od paru dni w pracy ledwo przędę, spać po nocach nie mogę, rano się obudzić też nie, czas wycieka mi przez palce a na nic go nie mam, ciągle go brakuje a jednocześnie ciąży i ciągnie się jak flaki z olejem. Piątkowy wieczór przegadałam, najpierw przez telefon, potem Skype, miałam oglądać film na dvd a nie zdążyłam. Sobotnie popołudnie spędziłam na krótkim spacerze w mieście, z któego przywiozłam taką perełkę:


No cuda panie, cuda! Tym bardziej że ten pan który z niego wysiada to Włoch z prawdziwej włoskiej restauracji :-) Sądząc po rejestracji ten samochodzik został tu sprowadzony wieeeele lat temu.
A potem wieczorem były emocje, wiadomo, Polska wygrała z Niemcami, cały mecz pokazywała szkocka telewizja bo oni pokazują wszystkie mecze szkockiej grupy na szczęście. Generalnie to mnie piłka nożna w polskim wydaniu nie obchodzi, ale tym akurat byłam bardzo podekscytowana, tym bardziej że jutro grają ze Szkocją co też obejrzę. Oglądam wszystkie wydarzenia na któych mam nadzieję usłyszeć Mazurek Dąbrowskiego. Takiem zboczenie mam. Żadna patriotka ze mnie, ale jak słyszę hymn polski (nie poprawiać!) to albo mi łzy do oczu podchodzą albo ciarki przechodzą na całym ciele i takie ciarki miałam w sobotę. Co za uczucie! A potem mało palcy nie zeżarłam z nerwów na tym meczu to se popkorna wyprażylam... Całe szczęście że nie piję w październiku bobym jeszcze śpiewała...
No ale co to ja miałam, przecież nie o piłce nożnej pisać, tylko o depresji.
Wczoraj w ramach walki z depresją, po całym dniu przesiedzianym na doopie przed telewizorem z herbatką w ręce, obejrzeniu między innymi z wielką przyjemnością po raz kolejny "Tańczący z wilkami" bo akurat pokazywali, ale zamiast mnie uzdrowić to zdołował mnie ten film jeszcze bardziej, więc w ramach walki z depresją wybrałam się na wieczorny spacer. Nad morze. Moją stałą trasą biegową. I olśniło mnie. Biegać nie mogę, ale chodzić przecież mogę więc będę chodzić. Zajmie mi to dwa razy tyle czasu, ale przecież mam go do zesrania. To poszłam. Jak wychodziłam, było jeszcze całkiem jasno i przyjemnie. Idę w dół, prosto do morza...


I widać już jesień.


Muszę przejść przez wiadukt nad trasą szybkiego ruchu. 



Samochody pode mną...


Samochody po drugiej stronie...


A ja idę spokojną dróżką, prosto nad morze.


Już nad morzem, przechozę koło skwerka, cicho, błogo i przyjemnie. 


Słońce już prawie zaszło, cisza i spokój poraża. Nawet fal nie ma. Woda delikatnie, cichutko szumi, obijając się lekko o przybrzeżne skały. Posiedziałam chwilę na kamieniu, odprężyłam się...


Ostatni kuter wpływa do portu...


... coraz bliżej...


...jeszcze tylko jeden skręt...


...jeszcze chwila...


...i już w porcie. Niech Was nie zmylą te dwa ostatnie zdjęcia, lekko rozjaśnione żeby było cokolwiek widać. Tu już panuje lekki półmroczek, i ta cisza, i ten spokój, b-o-s-k-o...


A jak wracałam, to już z wiaduktu świat wyglądał tak...



I taki to był mój antydepresyjny spacer nad morze. Nie było mnie dwie godziny, przewędrowałam jakieś dziewięć kilometrów, przemyślałam wiele spraw, myślałam że jak się tak dotlenię to będę lepiej spała i w ogóle. Tymczasem, zamiast błogiego wypoczynku po spacerze, czekał mnie w domu ból głowy i natrętne głupie myśli. A dzisiaj rano wcale nie jest lepiej. I tylko nie wiem czy przesilenie jesienne jest przyczyną czy... 
Zasnąć i obudzić się w lepszym świecie, kto też by chciał?