czwartek, 21 sierpnia 2014

Dla wszystkich zmartwionych

Może to Was pocieszy choć troszkę:



"Oto mała piosenka, którą napisałem
Może zechcesz ją zaśpiewać, słowo w słowo
Nie martw się, bądź szczęśliwy
W każdym życiu są jakieś problemy
Kiedy się martwisz, tylko je podwajasz
Nie martw się, bądź szczęśliwy

Nie martw się, bądź już szczęśliwy
Nie martw się
Bądź szczęśliwy
Nie martw się, bądź szczęśliwy
Nie martw się
Bądź szczęśliwy
Nie martw się, bądź szczęśliwy

Nie masz gdzie położyć głowy
Ktoś przyszedł i położył się w twoim łóżku
Nie martw się, bądź szczęśliwy
Właściciel mówi, że spóźniasz się z czynszem
Może cię podać do sądu
Nie martw się, bądź szczęśliwy

Spójrz na mnie, ja jestem szczęśliwy
Nie martw się
Bądź szczęśliwy
Masz, dam ci swój numer
Kiedy będziesz zmartwiony, zadzwoń
A ja cię uszczęśliwię
Nie martw się, bądź szczęśliwy

Nie masz kasy, nie masz stylu
Nie masz dziewczyny, która by cię pocieszyła
Ale nie martw się, bądź szczęśliwy
Bo kiedy się martwisz
Masz okropny grymas na twarzy
I to wszystkich dobija
Więc nie martw się, bądź szczęśliwy

Nie martw się, bądź już szczęśliwy
Nie martw się
Bądź szczęśliwy
Nie martw się, bądź szczęśliwy
Nie martw się
Bądź szczęśliwy
Nie martw się, bądź szczęśliwy
Nie martw się, nie martw się, nie rób tego, bądź szczęśliwy
Uśmiechnij się
Nie dobijaj tak wszystkich
Nie martw się, to wkrótce przejdzie
Cokolwiek to jest
Nie martw się, bądź szczęśliwy

Ja się nie martwię
ja jestem szczęśliwy..."

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Wojna spirytusowa

W zeszłym roku nie miałam ani czasu ani chęci na zabawy spirytusowe, swą alkoholową chuć zaspokajałam więc wymyślnymi drinkami typu Jack Daniels i Diet Coke albo jakiś inny Captain Morgan. Nie wspomnę czerwonego wina, po którym tylko mnie głowa boli i inne sensacje... Dobra dobra, bo jeszcze pomyślicie że jestem jakąś alkoholiczką :-) W każdym razie, niedawno pokazałam Wam moje krzaczki owocowe. Poza malinami już nic na nich nie ma. Wszystko objedzone i oberwane. No to co ja tam wtedy pisałam? Że będą naleweczki :-) No i są, już się kiszą. I przyznam szczerze że nie wiem czy by mi się chciało inwestować gdyby synek nie obiecał przywieźć z Polski paru butelek spirytusu, bo tutaj ciężko dostać, jak już to taki młodzieżowy 70-parę procent, a kosztuje jak trzy butelki wódki. No i przywiozło kochane dziecko, przywiozło spirytusik dla mamusi i jeszcze coś czego się nie spodziewałam - prezencik od babuni :-)
Mamusia moja podarowała mi bowiem pięciolitrowy bukłaczek naleweczki z aronii którą to zalała pięć (!) lat temu, położyła gdzieś w kącie i zapomniała, na szczęście nie na wieki choć mało brakowało, bo znalazła przy odsuwaniu mebli. Jeszcze nie odcedzona, z owocami. Mocy to ta nalewka zbyt dużej nie miała, ale pyszniutka była, nie powiem. A może to tak się tylko wydaje, bo faktycznie, łykało sie jak miodzik, a dopiero po chwili czuć było moc, że tak powiem - wewnętrznie, czyli od trzewii czy innych przełyków. Trzy godziny filtrowałam! Dolałam procentów, które specjalnie na tę okazję zakupiłam w ilościach hurtowych 1-litrowych plus odrobinkę spirytusu, tak żeby rozrzedzić a żeby pyska nie kręciło, no i żeby na wszystkie nalewki wystarczyło rzecz jasna. Po trzykrotnym filtrowaniu uznałam że nalewka nadaje się już ewentualnie do spożycia, w końcu pięcioletnia! Ale coby się procenty przeżarły buteleczki zostały zamknięte, opieczętowane i schowane na dnie szafy. Niech se stoją aż do zimy, będą lepsze. A jak trza będzie to się jeszcze raz przefiltruje i będzie git. Owoce poszły do zamrażarki, oczywiście nie zamarzły bo alkohol nie zamarza, ale myślę że jeszcze będzie je można wykorzystać z raz do bardziej wytrawnej naleweczki.
No a co z pozostałymi?
No to mamy jeszcze nalewkę malinową, z białej porzeczki, z czarnej porzeczki. Tylko w tym roku postanowiłam zaszaleć i nie trzymać zupełnie proporcji. Dotyczy to praktycznie każdej nalewki. I każdą owocową robiłam w podobny sposób, czyli zasypywałam owoce cukrem, w różnej ilości, jak uznałam za stosowne, tak postały kilka dni aż puściły sok. Z malinami poszło najszybciej, wiadomo. Czarna porzeczka stała w cukrze tylko dwa dni, biała chyba z tydzień.  W każdym razie, jak już owoce popuszczały sok to dolałam wódeczki w dowolnej ilości, dolałam sprawiedliwie spirytusu, dorzuciłam do każdego słoja po kawałku kory cynamonowej (a co, nie można?) i zakręciłam. I tak sobie co jakiś czas potrząsam. W planach mam dorzucić jeszcze laskę wanilii do którejś nalewki ale nie wiem do której, za jakiś czas otworzę każdą i spróbuję to wtedy zadecyduję czy i do której. Może jeszcze tak połowę cytryny na przykład do tej z czarnej porzeczki? Nie mam z tym problemu, robienie nalewek to długotrwały proces i można się bawić. Tak uważam.
Najnowszy ostatnio-weekendowy wynalazek, czyli nalewka z mięty, melisy i lubczyku. Robiłam taką dwa lata temu i pyszna była, jak lekarstwo :-) Ziołowa nalewka nie ma w ogóle cukru, tylko liście zalane wódką. Miałam na ten cel zachowane jeszcze pół butelki spirytusu, bo wiadomo, jak lekarstwo to swoją moc mieć musi, ale córka mi ukradła, bo chciała pokazać koleżance, bo wiadomo, takich tutaj nie mają, a jak już pokazała to się napiły samymi oparami i musiały dokończyć to co zostało w butelce. W zemście zabrałam jej z wieszaka 3 ulubione sukienki i powiedziałam że oddam jak dostanę moje pół butelki spirytusu z powrotem. Taka matka jestem! Jak wojna to wojna!



sobota, 16 sierpnia 2014

Jest dobrze :-)

Nie będę Wam już o Tigusiu przynudzać, obiecuję, tylko jeszcze ten jeden raz...
Całą noc przesiedział w swojej dziurze pod meblami, ale kiedy tylko rano weszłam do kuchni i odchyliłam listwę, nie wahał się ani chwili żeby wypełznąć. Głodny był :-)
Ale pierwsze co to antybiotyk. Za radą pani wetki otworzyłam puszkę tuńczyka, nałożyłam małą łyżkę na talerzyk, wsypałam zawartość straaaasznie gorzkiej kapsułki (wiem bo dotknęłam językiem), wymieszałam i włożyłam na sekund do mikrofalówki, żeby się zaśmierdziało jeszcze bardziej. Zjadł z apetytem, ale chyba coś wyczuł na końcu bo ostatni kęs zostawił. Nic to, wrzuciłam mu tego kęsa do normalnej miseczki z karmą, do której wlałam środek przeciwbólowy. I znowu drań chyba wyczuł bo nie zjadł wszystkiego. Uznałam że wcisnę mu równowartość połowy dawki bezpośrednio do pyska, jeżeli coś z tamtego zjadł to na pewno nie wszystko, a jak nie zjadł nic to przynajmniej tyle będzie miał. Tak że od jutra, sprawdzonym sposobem, środek przeciwbólowy prosto do dzioba. To jest taka maluteńka "strzykaweczka" więc jest prosto, wkładam między zęby, szybki strzał i po bólu.
Po jedzeniu kot zaczął się... myć. Po raz pierwszy od dwóch tygodni, prawidłowo, całym jęzorem. Najpierw wylizał sobie delikatnie okolice podogonowe, te najbardziej chore, potem umył pyszczek, łapki, trochę wolniej mu to szło niż zazwyczaj, ale widziałam że daje radę. A na języku nie widać śladów szycia. A przecież przedtem miał duże zielone szwy. Teraz, jak mi powiedziano, założono mu szwy wewnętrznie i jakoś od spodu. Od razu widać efekt, nie ma wężowej końcówki, operuje nim tak jakby nic się nie stało.
Widać efekt na doopce też. Jeszcze troszkę opuchnięta ale zaczerwienienia już nie ma, ma jeden łysy placek, ale to po tym zabiegu czyszczenia gruczołów, normalne. Futerko, tam gdzie przedtem były mokre kołtuny, teraz jest suche, czyste i gładkie. Jestem w szoku. Jak tak będzie do wieczora to prawdopodobnie smarowania maścią nie będzie.
A Tiguś po raz pierwszy od nie wiem już kiedy wszedł na górę, posiedział na ulubionym parapecie, zeskoczył na moje łóżko (na część kocykową oczywiście bo one tylko na kocyku leżą) umył się jeszcze raz i zasnął. Spali sobie tak z Migusią ze dwie godziny. A potem ona sobie poszła na podwórko a on przeniósł się do swojej dziury pod meblami, ale posiedział tylko kilka minut, po czym wyszedł i wskoczył na drugi ulubiony parapet w jadalni, gdzie sobie smacznie śpi.
Zupełnie inny kot. I to niecałą dobę po zabiegu. Prawdopodobnie coś spieprzyli za pierwszym razem. Zapytam w poniedziałek. A na razie - wielki UFFFFFF....