Fringe jest największym festiwalem artystycznym na świecie, tysiące przedstawień, setki tysięcy turystów. Miasto wrze. Co roku wybieramy się pooglądać co ciekawego można zobaczyć ale jakoś przez tyle lat nie było okazji pójść na żadne przedstawienie. Może w tym roku będzie inaczej, ale mówię Wam, to jest mordęga przejść przez katalog. Za dużo tego, za dużo jak dla takiego spokojnego człeka czyli mnie.
Więcej o fringe można poczytać tu i tu ale niestety tylko po angielsku. Po polsku tylko tyle.
Dzisiaj chcę Wam zaproponować żebyście udali się ze mną na krótką wycieczkę po centrum. Krótka bo po centrum, ale wcale nie taka krótka czasowo. Zapraszam.
Zaparkowaliśmy gdzieś w bocznej uliczce nieopodal centrum, tam gdzie parkingi w sobotę już są bezpłatne. Wystarczy przejść 10 minut na piechotę. Idziemy pod górę, w stronę Princess Street.
Na placu naprzeciwko hotelu Balmoral jak zwykle coś się dzieje. Oprócz muzyki i tańców pan uprawia malartswo chodnikowe. Ciekawe co to będzie... hmmm...
Nie stoimy długo, idziemy dalej bo syn chce do sklepu wstąpić po jakąś koszulkę. Szybko przebiegamy więc przez Princess Street, ale koło tego nie możemy przejść obojętnie. Pan bawi się piaskiem...
Po nie-zakupie koszulki (bo "nie było" ha ha), rzucamy się w tłum koło National Galleries. Mijamy jakiegoś niewydarzonego Jacka Sparrow.
NIestety, ze względu na zbyt duży tłum decydujemy się nie przeciskać przez plac przy Galeriach ale idziemy obok, pustą ulicą the Mound prowadzącą na Market Street... Hmmm... pusta ulica... ciekawe dlaczego. Ano dlatego! Właśnie zaczyna się demonstracja przeciwko przemocy w Palestynie. Tłum skanduje "Free Free Palestine". Uciekamy na górę. Ale patrzymy. Nie widzimy takich demonstracji na codzień.
Demostracja przeszła sobie na Princess Street i pewnie w stronę siedziby rządu na Waterloo, ja tam nie wiem, my idziemy w stronę Zamku. Chcę zobaczyć jak wyglądają puste trybuny zbudowane na Military Tatoo (i nie tylko).
O tak wyglądają!
Poszwendawszy się trochę po placu zapada decyzja że tzreba dalej. No to robimy w tył zwrot i schodzimy na Royal Mile. Uwielbiam Royal Mile. Szczególnie na Fringe. Tu widzicie w co my się zaraz wpakujemy.
Po drodze zaczynamy mijać różnych takich... przebierańców. Ta dziewczyna akurat była śliczna. Ta w złotym :-)
Festival to czas kiedy różni "artyści" mogą sobie dorobić, ta dziewczyna na górze zarabia poprzez pozowanie (ten kociołek to na pieniądze) a ten przystojny młodzieniec na dole zarabia grając.
Ten pusty placyk to jest rondo. Tak tak, ulica. Po której jeżdżą samochody z dostawami do sklepików i autokary z turystami. Trzeba bardzo uważać.
No i się zaczyna. Ci panowie tutaj nie zarabiają pozowaniem (choć chyba jednak też). Oni promują jakieś przedstawienie.
Podobnie jak ci państwo na dole. Pewnie nie widać dokładnie, bo zauważyłam dopiero po zrobieniu zdjęcia, ale ten pan ma w ręce.... no właśnie, co????
Tak dla odmiany, przechodzimy na tyły St Giles Cathedral, jakoś nigdy tej katedry nie zrobiłam od tyłu. A tam proszę, takie widoczki. Bo u nas w katedrach też są kawiarnie i sklepiki. Kościół ma na siebie zarabiać!
Ten pan miał na sobie bardzo dziwne urządzenie do dmuchania w kobzę (czy raczej dudy, jak zwał tak zwał) - domowy odkurzacz.
Nie wiem co ten pan promował.
Ale jak zobaczył że robię zdjęcie, ładnie się ustawił :-)
Nie wiem czy ci na dole to odpoczywają czy tak ma być.
Bo ci tutaj to... nazwa sztuki mówi sama za siebie.
A teraz coś specjalnie dla Gosianki Wrocławianki i Roberta.
Nawet wzięłam ulotkę, a co!
Idziemy dalej. Co rusz takie widoki.
Żeby nie było że jestem gołosłowna i ten tłum to sobie wymyśliłam. To zdjęcie zrobione z wysokości ponad dwóch metrów, ręcyma mojego synka.
A to z wysokości lilipuciej czyli mojej.
Nie wiadomo czy jest kolejka do sklepu z biletami na festiwal i gdzie ta kolejka... Wszędzie tłumy tłumy tłumy.
A w tłumie niosą nieboszczyka.
Tym też niewiele już brakuje do śmierci. A może oni już po????
Oczywiście coś do wyciągania kasy z kieszeni rodziców.
Tego pana to skądś pamiętamy...
Nie było mojej ulubionej pani zakolczykowanej i wytatuażowanej. Ale pewnie będzie, zresztą ona tu mieszka więc na pewno się jeszcze pokaże. Po prawie dwugodzinnym przedzieraniu się przez mniejsze i większe zagęszczenia ludzkie udaliśmy się do afgańskiej restauracji w celu napełnienia burczących brzuszysk. Przeszliśmy sobie przez z powrotem na Princess Street. Widzimy jak ludzie się schylają po coś na ulicach. Ano po to:
Takie "pieniążki" porozrzucane były po całym Proincess Street. Na pierwszy rzut oka - banknot 20-funtowy. A w rzeczywistości - ulotka mongolskiej restauracji. Bardzo pomysłowe. Ciekawym było zobaczyć jak ludzie reagują na 20 funtów na ulicy :-))))
Żeby dojść do samochodu przechodzimy przez St James Square. Już tu kiedyś ze mną byliście, nawet kilka razy, ostatnio chyba w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Tym razem plac wygląda tak:
Tam w tłumie jakiś zespół gra, ludzie stoją i patrzą, jedzą i piją... Dobrze że my już napełnieni jesteśmy, to nie żal.
Musimy oczywiście wejść do polowej galerii sztuki.
Takie i jeszcze wiele innych można było sobie kupić. Cena - bagatela, kilka tysięcy funtów za sztukę. Tak ceni się sztuka prawdziwa.
Na koniec mijamy ogródek z ptakami łownymi, na przykład sowy...
I takie coś.... Sokół???
A ta sowa była naprawdę olbrzymia...
No i tak dobrnęliśmy do końca wycieczki. Pogoda dopisała, tłumy oczywiście też. I bardzo dobrze że wybraliśmy się w sobotę, bo w niedzielę zaczęło podać i duż i tak pada i duje aż do dzisiaj...