środa, 13 sierpnia 2014

A w sobotę było tak...

Fringe Festival w pełni, więc trzeba było na miasto wyskoczyć zobaczyć co tam dają. W tym roku jest on podobno największy jaki był do tej pory, a że miasto skończyło już budowę linii tramwajowej, wygląda to jak za starych dobrych czasów. Czyli tłumy tłumy tłumy.
Fringe jest największym festiwalem artystycznym na świecie, tysiące przedstawień, setki tysięcy turystów. Miasto wrze. Co roku wybieramy się pooglądać co ciekawego można zobaczyć ale jakoś przez tyle lat nie było okazji pójść na żadne przedstawienie. Może w tym roku będzie inaczej, ale mówię Wam, to jest mordęga przejść przez katalog. Za dużo tego, za dużo jak dla takiego spokojnego człeka czyli mnie.
Więcej o fringe można poczytać tu i tu ale niestety tylko po angielsku. Po polsku tylko tyle.
Dzisiaj chcę Wam zaproponować żebyście udali się ze mną na krótką wycieczkę po centrum. Krótka bo po centrum, ale wcale nie taka krótka czasowo. Zapraszam.

Zaparkowaliśmy gdzieś w bocznej uliczce nieopodal centrum, tam gdzie parkingi w sobotę już są bezpłatne. Wystarczy przejść 10 minut na piechotę. Idziemy pod górę, w stronę Princess Street.

Na placu naprzeciwko hotelu Balmoral jak zwykle coś się dzieje. Oprócz muzyki i tańców pan uprawia malartswo chodnikowe. Ciekawe co to będzie... hmmm...


Nie stoimy długo, idziemy dalej bo syn chce do sklepu wstąpić po jakąś koszulkę. Szybko przebiegamy więc przez Princess Street, ale koło tego nie możemy przejść obojętnie. Pan bawi się piaskiem...



Po nie-zakupie koszulki (bo "nie było" ha ha), rzucamy się w tłum koło National Galleries. Mijamy jakiegoś niewydarzonego Jacka Sparrow. 


NIestety, ze względu na zbyt duży tłum decydujemy się nie przeciskać przez plac przy Galeriach ale idziemy obok, pustą ulicą the Mound prowadzącą na Market Street... Hmmm... pusta ulica... ciekawe dlaczego. Ano dlatego! Właśnie zaczyna się demonstracja przeciwko przemocy w Palestynie. Tłum skanduje "Free Free Palestine". Uciekamy na górę. Ale patrzymy. Nie widzimy takich demonstracji na codzień.




Demostracja przeszła sobie na Princess Street i pewnie w stronę siedziby rządu na Waterloo, ja tam nie wiem, my idziemy w stronę Zamku. Chcę zobaczyć jak wyglądają puste trybuny zbudowane na Military Tatoo (i nie tylko).


O tak wyglądają!


Poszwendawszy się trochę po placu zapada decyzja że tzreba dalej. No to robimy w tył zwrot i schodzimy na Royal Mile. Uwielbiam Royal Mile. Szczególnie na Fringe. Tu widzicie w co my się zaraz wpakujemy.


Po drodze zaczynamy mijać różnych takich... przebierańców. Ta dziewczyna akurat była śliczna. Ta w złotym :-)


Festival to czas kiedy różni "artyści" mogą sobie dorobić, ta dziewczyna na górze zarabia poprzez pozowanie (ten kociołek to na pieniądze) a ten przystojny młodzieniec na dole zarabia grając.


Ten pusty placyk to jest rondo. Tak tak, ulica. Po której jeżdżą samochody z dostawami do sklepików i autokary z turystami. Trzeba bardzo uważać.


No i się zaczyna. Ci panowie tutaj nie zarabiają pozowaniem (choć chyba jednak też). Oni promują jakieś przedstawienie. 


Podobnie jak ci państwo na dole. Pewnie nie widać dokładnie, bo zauważyłam dopiero po zrobieniu zdjęcia, ale ten pan ma w ręce.... no właśnie, co????


Tak dla odmiany, przechodzimy na tyły St Giles Cathedral, jakoś nigdy tej katedry nie zrobiłam od tyłu. A tam proszę, takie widoczki. Bo u nas w katedrach też są kawiarnie i sklepiki. Kościół ma na siebie zarabiać!


Ten pan miał na sobie bardzo dziwne urządzenie do dmuchania w kobzę (czy raczej dudy, jak zwał tak zwał) - domowy odkurzacz.


Nie wiem co ten pan promował. 


Ale jak zobaczył że robię zdjęcie, ładnie się ustawił :-)


Nie wiem czy ci na dole to odpoczywają czy tak ma być.


Bo ci tutaj to... nazwa sztuki mówi sama za siebie.


A teraz coś specjalnie dla Gosianki Wrocławianki i Roberta. 




Nawet wzięłam ulotkę, a co!



Idziemy dalej. Co rusz takie widoki.


Żeby nie było że jestem gołosłowna i ten tłum to sobie wymyśliłam. To zdjęcie zrobione z wysokości ponad dwóch metrów, ręcyma mojego synka.


A to z wysokości lilipuciej czyli mojej.


Nie wiadomo czy jest kolejka do sklepu z biletami na festiwal i gdzie ta kolejka... Wszędzie tłumy tłumy tłumy.


A w tłumie niosą nieboszczyka.


Tym też niewiele już brakuje do śmierci. A może oni już po????


Oczywiście coś do wyciągania kasy z kieszeni rodziców. 


Tego pana to skądś pamiętamy...


Nie było mojej ulubionej pani zakolczykowanej i wytatuażowanej. Ale pewnie będzie, zresztą ona tu mieszka więc na pewno się jeszcze pokaże. Po prawie dwugodzinnym przedzieraniu się przez mniejsze i większe zagęszczenia ludzkie udaliśmy się do afgańskiej restauracji w celu napełnienia burczących brzuszysk. Przeszliśmy sobie przez z powrotem na Princess Street. Widzimy jak ludzie się schylają po coś na ulicach. Ano po to:



Takie "pieniążki" porozrzucane były po całym Proincess Street. Na pierwszy rzut oka - banknot 20-funtowy. A w rzeczywistości - ulotka mongolskiej restauracji. Bardzo pomysłowe. Ciekawym było zobaczyć jak ludzie reagują na 20 funtów na ulicy :-))))
Żeby dojść do samochodu przechodzimy przez St James Square. Już tu kiedyś ze mną byliście, nawet kilka razy, ostatnio chyba w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Tym razem plac wygląda tak:


Tam w tłumie jakiś zespół gra, ludzie stoją i patrzą, jedzą i piją... Dobrze że my już napełnieni jesteśmy, to nie żal.




Musimy oczywiście wejść do polowej galerii sztuki.


Takie i jeszcze wiele innych można było sobie kupić. Cena - bagatela, kilka tysięcy funtów za sztukę. Tak ceni się sztuka prawdziwa. 


Na koniec mijamy ogródek z ptakami łownymi, na przykład sowy...


I takie coś.... Sokół??? 


 A ta sowa była naprawdę olbrzymia...


No i tak dobrnęliśmy do końca wycieczki. Pogoda dopisała, tłumy oczywiście też. I bardzo dobrze że wybraliśmy się w sobotę, bo w niedzielę zaczęło podać i duż i tak pada i duje aż do dzisiaj...

wtorek, 12 sierpnia 2014

Kot pod prysznicem.

Coś mi się kolejna wycieczka odsuwa na dalszy plan, ale materiały wszystkie mam to w końcu kiedyś Was na nią zabiorę. Na razie walczymy z kotami. Właściwie z jednym. Oesu, co ja wczoraj miałam!
Całą niedzielę przesiedziałam na internecie poszukując informacji na temat kąpieli kotów. Wyczytałam i wyoglądałam prawie wszystko co chciałam wiedzieć, z jednym szczegółem - Pełno jest informacji o tym jak kąpać kota, można znaleźć zdjęcia zmoczonych jak kura kociaków, biednych i nieszczęśliwych, natomiast nigdzie nie znalazłam ani wzmianki o tym jak może zachować się kot w wannie. Szczególnie mój Tiggy, który kotem nakolanowym przecież w ogóle nie jest, a pogłaskanie go w nieodpowiednie miejsce może skończyć się odgryzieniem ręki.
Dla przypomnienia powiem że Tiggy w niedzielę wyglądał jak jedna wielka kupa nieszczęścia, podgryzał się nieustannie w okolicach powszechnie uznanych za wstydliwe, futro na grzbiecie wyglądało jeszcze okej, ale pod spodem to już po prostu obraz kociej nędzy. Minęły już prawie dwa tygodnie od wypadku, a co najmniej 10 dni od operacji, kot przez cały ten czas nie mógł się lizać więc się podgryzał. W ślinie natomiast były spore ślady krwi, która sączyła się z pokiereszowanego języka i on tę ślinę przenosił sobie na futerko, przede wszystkim na łapy i doopkę. Które to łapy i doopka nosiły także ślady kocich sików, bo przecież mu się u weta nieźle popuściło. Z tego wszystkiego jeszcze przestał jeść. Nie jadł nic całą niedzielę. I w poniedziałek rano również nic. W ogóle go nie było zresztą widać bo się bardzo umiejętnie ukrywał, nie mam pojęcia gdzie.  No ale koniec końców dojrzałam do decyzji że wet wetem ale czysty kot to bardziej szczęśliwy kot i trza kota wykąpać.
Po pracy wczoraj podjechałam do sklepu zakupić szampon, ale ciemna jak tabaka w rogu nie widziałam żadnego szamponu dla kotów w całym sektorze szamponim. Zapytałam panienki przy kasie, zaprowadziła mnie w miejsce w którym przed chwilą stałam pół godziny i pokazała mi to na co przecież patrzyłam ale moje oczy nie widziały. I wyjaśniła przy okazji co jest do czego, że tu zwykły szampon na mokro, tu taki specjalny na sucho do wyczesania, a tu takie fajne ściereczki do wycierania kotka jak się lekko przybrudzi. No ściereczki rzeczywiście super, ale dla Migusi chyba, gdzie ja Tigusia po doopce taką ściereczką przetrę? Zakupiłam więc byłam zwykły szampon, który dla zmyłki miał napisane "Made in PRC" żeby ludzi tak bardzo w oczy nie kłuło. Bo co chińskie to... wiadomo. Ale nie ma rady, innej produkcji nie mieli.
No i teraz dyskusja  z synem - jak go uprać. Dobrze że w ogóle wyczaiłam gdzie on siedział, bo byśmy jeszcze kota szukali przez pół dnia. Najpierw jednak rozpuściłam szampon w wodzie w zalecanej proporcji 1:6 (albo coś kole tego) w misce. Miska stała już w brodziku. A właściwie w wannie bo ja mam taki specjalny prysznic z głębokim brodzikiem co bym się mogła wyłożyć jakbym chciała. Pozostało umieścić w nim kota. Za radą Klarki postanowiłam użyć poszewki na poduszkę. Ale to nie takie proste, nie nie nie... Najpierw poćwiczyliśmy trochę na Migusi, ale ona uznała to za świetną zabawę i wiadomo było że próba nie może zostać uznana za satysfakcjonującą ze względu na nieadekwatne zachowanie modelki.
No to teraz powiem co i jak.
Jako że Tiguś siedział w swoim domku, złapanie go w poszewkę poszło gładko. Wystarczyło dziurę od poszewki przystawić do dziury w domku i przechylić domek troszkę wysypując z niego kota. Rzucającego się w poszewce kota zaniosłam na górę do łazienki, starannie unikając pazurów wystających przez materiał. Dodam że cały kot był w poszewce, bo nijak nie dało mu się wystawić głowy. Po przeniesieniu na plan operacyjny część kota która wydawała się być dolną została umieszczona w misce z szamponem a miejsce w którym miała być głowa kota miało wystawać na powierzchni. Wszystko byłoby dobrze gdyby kot był nieruchomy, niestety głowa zaczęła się niebezpiecznie przemieszczać więc w obawie przed utopieniem kota uwolniliśmy go z poszewki. W tym momencie należy podziwiać moją szybkość i sprawność, bo zanim kot zdążył się wysunąć całkowicie z worka, ja już byłam w wannie razem z nim a pomocnik w osobie syna pilnował żeby cudem kabina się nie otworzyła no i ogóle był w pogotowiu w razie czego.
Ja oczywiście byłam na boso, miałam na sobie stare spodnie dresowe i polar, żeby zminimalizować ślady ewentualnych ukąszeń. Prysznic miałam już przygotowany na odpowiednią temperaturę, nie za zimną nie za ciepłą, jak pisali - w temperaturze kota czyli jakieś 37 stopni. Kubek też miałam przygotowany. No i oczywiście kota. I tu okazało się że jak się takiego kota poleje wodą to on prawie nieruchomieje. No przynajmniej na chwilę. A potem nie chce mu się walczyć z ręką która go polewa i szoruje bo musi walczyć z zachowaniem równowagi i chęcią ucieczki z wody. Moja wanna ma taką półkę do siedzenia więc kot co chwilę wdrapywał się na nią w ucieczce przed kubkiem. Ale to właśnie dało mi przewagę bo on musiał używać wszystkich czterech łap do utrzymania równowagi w śliskim środowisku. Nie czekając na nic polewałam go tym szamponem z kubka jedną ręką i szorowałam gdzie trzeba drugą. Nawet łapy udało mi się poprzecierać. W ferworze walki z żywiołem Tigusiowi udało się (a fe) strzelić małego klocka ale z pomocą syna i rolki papieru klocek został usunięty a mnie udało się nie zemdleć. Jak już się szampon skończył, trzeba było kota wypłukać i użyłam do tego prysznica, który kierowałam na swoją rękę a woda już z ręki kapała na Tigusia. W międzyczasie zatkałam sobie przypadkowo korek i woda nie schodziła, ale zauważyłam w porę i już wszystko poszło gładko. Do momentu jak trzeba było kota wytrzeć a raczej wysączyć. Żałowałam wtedy że nie obejrzałam filmiku pokazującego jak zawinąć kota w ręcznik.
Ręczniki przygotowałam dwa. Najpierw, jeszcze w kabinie, w jakiś sposób opatuliłam kota niezdarnie i odsączyłam trochę wilgoci, jak już ręcznik cąły przesiąkł wzięłam drugi. I tak opatulonego kota wyniosłam z łazienki do mojej sypialni. Szkoda że nie zauważyłam że wystawały mu dwie łapy, bo niestety jak z ręcznika wyskoczył to już nie udało mi się tych łap powycierać.
A kot pierwsze co zrobił to zwiał do kąta, a potem pod łóżko. I tam siedział. A ja zamknęłam pokój i poszłam po miskę z jedzeniem bo uznałam że jak się tak namęczył to pewnie zgłodniał. Zaniosłam mu profilaktycznie pół saszetki, czekał na mnie pod drzwiami i rzucił się jak wygłodniały wilk na jedzenie. Do którego wlałam mu parę kropelek Bacha na uspokojenie. Następnie doniosłam mu kolejną saszetkę którą z takim samym apetytem skonsumował. Po czym zaszył się pod łóżkiem i tam siedział cały wieczór.
Około godziny dziesiątej wieczorem wyszedł spod łóżka i kazał się wpuścić na parapet. Nie był pewien czego się spodziewać, ale go nie dotykałam, tylko mówiłam do niego. Pogłaskałam go kilka razy gdy siedział na parapecie, łapy nadał nie były za suche. Po godzinie przeniósł się na łóżko, gdzie zaczął znowu się podgryzać w tylną część ciała. Ale już zauważyłam postęp bo tym razem nie tylko szarpał futerko zębami ale także używał języka. Pewnie sam jeszcze nie do końca z tego zdawał sobie sprawę, w każdym razie po dłuższym czasie jego łapy już zaczęły wyglądać jak kocie łapy a nie jak strzępy kłaków, a on zapadł w drzemkę. W nocy gdzieś poszedł i już go do tej pory nie widziałam.
Tak że widzicie, obyło się bez ran ciętych i szarpanych, Stresu najadł się kot co niemiara, ale uważam że lepszy taki stres dla kota niż jego brudne futerko. Najważniejsze że język się goi, ślina już z pyska nie cieknie. Do weta spróbuję pójść w wyznaczonej porze jutro, ale czy da radę to czas pokaże. Mam nadzieję że uda mu się nie zniknąć. Teraz będzie trzeba kota leczyć ze stresu. Ech, zawsze coś....


poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Nie lubię poniedziałków, chyba już gdzieś pisałam.

Nie wiem co jest ale jest strasznie. Wszystko cholera jasna na opak. Nawet pogoda się wzięła i zbiesiła. Jeszcze sobie w dupę wzięłam holideja zamówiłam od 25-go na trzy tygodnie (!). Bez pomysłu zupełnie, ot wzięłam sobie termin zaklepałam i niech będzie co ma być. A teraz co? Jechać gdzieś, nie jechać, wszystko kupę kasy kosztuje, a tu jeszcze z Tigusiem nie wiadomo jak będzie. Jeszcze tydzień dwa to bym w domu jakoś wytrzymała, ale trzy??? Odbiło mi zupełnie jak to bukowałam, co ja sobie myślałam? Chyba wezmę i skasuję z jeden tydzień bo przecież nie dam rady tyle wysiedzieć w domu na dupsku. A przyznam szczerze że samej to mi się nie chce nigdzie jechać, bo co, będę się na plaży smażyła codziennie? Albo łaziła sama jak ten debil? W normalnych warunkach to pewnie i bym się cieszyła z samotnych wczasów, w końcu robi się co się chce i takie tam. Ale to nie są normalne warunki tylko naznaczone dużą dozą stanów pseudo-depresyjnych. Poza tym, jak widzę ceny dla singli to mnie mgli. Na Florydę sobie patrzyłam, to za tydzień w dwie osoby każda płaci po około 600 funtów. Ale za tydzień samotnie to nie, to ja sama muszę zapłacić ponad tysiąc! Niech ich szlag! Pozostaje Europa. Najtańsze wakacje wychodzą w Kavos na greckiej wyspie Korfu. Za 200 funtów ol inklusif. I co z tego jak to resort jest dla gówniarzy, ekskluzywnie 18-30 lat i nawet jakby takiej starej rurze takie coś sprzedali to co, mam patrzeć na te tabuny zarzyganych, zapijaczonych, zawrzeszczanych małolatów? Wiem bo w telewizji pokazują. Drugi najtańszy kierunek - Benidorm kurcze blade, na Costa Blanca w Hiszpanii. Tam za to oferty skierowane dla ludzi 60+, może i w takim stanie umysłu to by mnie i dobrze zrobiło, ale też w telewizorze widziałam co takie dziadki wyprawiają w Benidormie. Nie ma co, tam tez nie pojadę.
Włochy, Francja, Chorwacja, to nie są miejsca gdzie chciałabym być sama. Bułgaria z UK ma fatalne oferty a poza tym koleżanka była we wrześniu i było zimno. Nie jadę. Turcja. Tam jeszcze nie byłam, tam bym chciała trochę pozwiedzać, ale jak wyżej, sama do muzułmanów nie pojadę. Nie będę się narażać na cmokanie i durnowate docinki. A w hotelu nie będę siedzieć przez cały pobyt bo zwariuję. Z tego też powodu odpada Egipt, Tunezja i Maroko. Chociaż do Egiptu bardzo chciałabym kiedyś jeszcze raz pojechać, rybki na rafie pooglądać. Cypr cholernie drogi nie wiadomo czemu, a Grecja mnie o tej porze nie pociąga. Może Wyspy Kanaryjskie. Ale już byłam, nic ciekawego tam nie ma, chociaż może Fuerteventura, tam przynajmniej plaże fajne.
Nawet na Polskę już też patrzyłam. Jakieś wczasy z pakietem spa gdzies w Karkonoszach, żeby do lotniska blisko było. Albo w Trójmieście. Ale nad polskie morze we wrześniu to też nie za bardzo. Bo wiadomo jak jest, pogoda albo będzie albo i nie będzie. A poza tym takie zimne morze to ja mam pięćset metrów od domu, a ja sobie po falach połazić lubię. No a za taką samą cenę a nawet taniej to mogę wybrać południe Europy, jakieś Baleary na przykład. No nie wiem, zupełnie nie wiem. Oglądałam dzisiaj oferty i jestem w zupełnie czarnej, najczarniejszej dupie. A muszę opuścić dom chociaż na tydzień bo oszaleję. Jakby człowiek miał pełno pieniędzy to by się mniej zastanawiał. A tu ma ich jak na lekarstwo i jeszcze nie wiadomo co z kotem. Taki kurna pech. I to w poniedziałek. Ech...