czwartek, 24 lipca 2014

Z kamieniem w tle

Smutno mi było gdy się dowiedziałam że Panterka Nasza jest w szpitalu, a jeszcze smutniej że do niego musiała wrócić. Oby ją tylko dobrze zdiagnozowali.
Niestety, nieszczęścia chodzą parami i mnie też wczoraj wzięło. Tylko że ja z bardzo dużą dawką prawdopodobieństwa wiem co mi jest.
Mówiłam Wam kiedyś że czuję się jak tykająca bomba zegarowa? Dokładnie 8 lat temu zaczęłam dostawać straszliwych ataków bólu brzucha, ale początkowo mimo moich rozlicznych sugestii że to może być kamica nerkowa (Gugiel mi powiedział) lekarz do którego trafiłam wymyślał wszystko tylko nie to. Łącznie z ciążą pozamaciczną. Szczerze mówiąc dziwię się teraz że podczas badania usg w celu wykrycia tej "ciąży" nie zobaczono kamyczka na nerce, ale widocznie wskazanie było do innego badania więc na co innego pani już nie zwróciła uwagi. A mnie jak bolało tak bolało, co jakiś czas, przekręcić się można było, ale lekarz uparcie twierdził że to nie to bo jakby to było to to bym po ścianach chodziła. A ja nie chodziłam. Pół roku byłam na antybiotykach bo cały czas oczywiście zapalenie dróg moczowych. Po pół roku wreszcie inna pani doktor skierowała mnie na konkretne badanie i tam ku mojej uldze okazało się że mam kamyczek 7mm i ten kamyczek utknął w ujściu pęcherza. Na kolejne badanie diagnostyczne nie zdążyłam bo mnie wzięło, tym razem tak że nawet po ścianach już nie chodziłam tylko pełzałam po podłodze... Trauma straszna, szpital, morfina, operacja... do której nie doszło. Bo prawdopodobnie w wyniku leków którymi mnie nafaszerowano przed operacją (miałam już jechać za pół godziny) w połączeniu z litrami wypitej wody kamyczek ładnie sobie wyszedł a ja jak zobaczyłam co to jest to 7 milimetrów to mało nie umarłam. Z wrażenia. Lekarz który miał dokonać operacji był ze mnie bardzo dumny!
Na szczęście w tym kraju jak już się ma raz taką historię to jest się pod szczególną opieką do końca żywota. Czyli na przykład profilaktyczne badanie usg raz do roku. No i właśnie w ubiegłym roku ding dong! Jest! Malutki, 2 milimetry, ale trza się pilnować, wody pić i takie tam. Do tej pory się trzymałam, poza jedną wpadką kiedy musiałam jechać do szpitala po antybiotyk bo to była sobota a zrobił się stan zapalny i ciężko było wytrzymać. Aż do wczoraj.
Być może zlekceważyłam objawy bo co tam takie częsta ganianie do kibelka, przecież dużo piję to dużo sikam, co nie? I tak nagle, wieczorem, przy oglądaniu telewizorni, mnie złapało. Pierwsza myśl - cholera coś znowu złapałam, ale gdzie? Myślę myślę, tysiąc pomysłów mi po głowie lata, a ja do kibelka tam i z powrotem. I butelka wody a potem druga. Witamina C bo podobno zakwasza i szybciej zwalcza infekcje. Ale nie minęło godzin wiele a mnie zaczęło pobolewać z lewej strony, tam gdzie siedzi sobie kamyczek... No to już cię mam, już wiem coś ty za jedna - powiedziała do infekcji, ale cóż było robić, noc jakoś przetrzymać trzeba było. Pewnie ze zmęczenia zasnęłam gdzieś o trzeciej nad ranem, po podwójnej dawce paracetamolu, bo jak wiadomom on nie tylko przeciwbólowo i przeciwzapalnie działa ale też lekko nasennie. No ale o piątej już znowu pobudka, bo do kibelka. I tak się przeturlałam całą nockę aż do rana, czekając aż otworzą przychodnię żeby się na cito zapisać. Na szczęście pani w słuchawce powiedziała że nie muszę przychodzić bo "mam historię" i lekarz sam zadzwoni. Zadzwonił po piętnastu minutach, po krótkiej pogawędce zostało obopólnie zadecydowane że dostaję antybiotyk, a potem lepiej niech się zgłoszę do lekarza coby się historia nie powtórzyła bo jakoś można zapobiec. Podobno. Antybiotyk odebrałam w drodze do pracy prosto z apteki, bo tutaj tak to działa że lekarz dzwoni do apteki i tam już szykują co trzeba. A teraz sobie siedzę w pracy i piszę te słowa, czując że za chwilę znowu będę musiała udać się w miejsce postronne wydalić z siebie ten litr płynów które właśnie kończę pić. I zaznaczyłam koleżankom że jeden kibelek dzisiaj jest MÓJ i niech nikt nie waży się z niego korzystać!
Teraz dopiero czuję się tak naprawdę jak bomba, której zegar zaczął właśnie tykać a nie wiadomo ile ma na liczniku... Ech...


P.S. Panterko, trzymaj się! Żeby chociaż powiedzieli co Ci jest.

środa, 23 lipca 2014

Ach te koty

Wczoraj myślałam że umrę ze śmiechu, ale jak na dobrą mamę przystało, zachowałam pokerową twarz i chłodne opanowanie. Opiszę od początku.
Przyjechałam do domu i jak zwykle powitał mnie Tiggy bo on zawsze mnie wita, albo czeka na podjeździe i podprowadza samochód na miejsce - wiecie jak to jest, idzie kot dostojnym krokiem a samochód za nim :-), albo pojawia się znikąd, za to najpierw słyszę przejmujące miałki a potem biegnącego z daleka Tigusia. No i tak było wczoraj. Zamykając bramę najpierw usłyszałam głośnie miałczenie a potem zobaczyłam Tigusia. Pogłaskałam, a nawet wzięłam na ręce co już jest wyczynem niebywałym w wykonaniu tego kota, a jeszcze niebywalszym że dał się zanieść aż pod drzwi. Po czym postawiłam go na ziemi i poszłam najeść się świeżo dojrzałych malin. Kiedy odwróciłam głowę od malinowych krzaków, zobaczyłam z wielkim zdziwieniem że Tiguś na coś poluje i to tak dosłownie. Ujrzałam ciało przywarte do ziemi, czujne uszy nastroszone do przodu, wzrok skupiony na czymś tak intensywnie że gdyby mógł z nich wypuścić lasery to już dawno ofiara zostałaby spalona na wiórki. Na co on tu poluje? Rozglądam się ale nie widzę żadnego ptaka, żadnego kota, żadnego zwierza, nic. Ale patrzę, patrzę, okrążyłam go delikatnie żeby mniej więcej być na linii jego wzroku, nawet się nie poruszył. Spoglądam w górę tam gdzie on... jeszcze raz, przecież tam nic nie ma. I nagle dotarło! Przecież głupia pipa postawiła na dachu samochodu torebkę. Torebka duża, czarna, prostokątna i to w nią Tiguś tak wtopił swe mordercze spojrzenie. Ale ale... czy na pewno mordercze??? Patrzę jeszcze raz na kota - jezusmaryja, ogon jak szczota kurzołapka! On nie poluje, on się BOI !!!! Niewiele myśląc podeszłam do samochodu i ściągnęłam wroga. A Tiggy, mój kochany odważny Tiggy który żadnego kota się nie boi, zerwał się jak oparzony i ze szczotą na ogonie zwiał do domu...
I to było kolejne wydarzenie roku bo jak Migusia co chwilę gania ze szczotą przy doopce, ot tchusz straszny z niej jest i nawet wiatru się potrafi przestraszyć, tak Tiguś nigdy przenigdy nie pokazał się światu w tym stanie. To była pierwsza szczota którą ujrzałam na Tigusiu, a jest już ze mną 4 lata. Tygrys zamienia mi się w kota! Szkoda tylko że zdjęcia nie zdążyłam zrobić bo Tigusiowy ogon zmieniony w szczotę jest naprawdę imponujący!

A tak na dodatek parę ujęć czarnego wariatuńcia. Dodam tylko że to jest krzak wysokości około metr pięćdziesiąt. najgrubsza gałązka jest grubości kciuka. No i tylko ona, Migusia Królowa Krzakowa może się na taką wspinaczkę zdobyć bo ona jest wciąż najmniejszym i podejrzewam że najlżejszym kotem w okolicy, pod wszystkim innym poza ptakiem ten krzak by się po prostu załamał...





P.S. Jak tak teraz patrzę to chyba ten krzak może mieć jednak na czubku ze dwa metry. Ale Migusia siedzi na wysokości moich oczu. Czyli metr pięćdziesiąt z kawałkiem :-)

Miłego popołudnia!

wtorek, 22 lipca 2014

Narzekamy

Teraz już mogę powiedzieć bo mi już wkurz przeszedł. To wszystko przez ten samochód.
Właściwie to nie przez samochód bo co on jest winny że go właścicielka na darmowy copółroczny health check oddała. Mam takie cuś w opcji że pomiędzy serwisami przysługuje mi health check, czyli coś jak przegląd u dentysty. Sprawdzą olej, napompują opony, podolewają czego trzeba i nawet umyją. Szkoda że paliwa nie dolewają do pełna :-)
No to jak wczoraj z samiuśkiego rana zawiozłam go do serwisu to przy okiazji wspomniałam że mi coś tam słabo działa. A chodziło mianowicie o start-stop system, ja go uwielbiam i żyć bez niego nie mogę, jak mi się samochód na światłach nie wyłącza to mnie wkurzyca bierze, a tu coś sie porobiło i czasami działa, czasami nie działa, parę dni się wyłącza a parę dni światełko się świeci, znaczy że nie działa. Potłumaczyłam im w serwisie co i jak, zabrałam sie do autobusu i pojechałam do pracy. Nienawidzę jeździć autobusami bo mi to zabiera mnóstwo czasu, ale jak trzeba to trzeba. A tu kole południa  dzwonią z serwisu że wszystko jest ok, ale usterka start-stop wzięła się z tego że akumulator jest naładowany w 80 procentach i że oni muszą mi ten akumulator naładować, więc samochodu w tym samym dniu do odebrania nie budiet bo akumulator musi się ładować całą noc. Się trochę zatrzęsłam, ale mówię, jak trza to trzeba, odbiorę rano. Ale - mówi mi przystojny pan w słuchawce, będzie opłata 81 funtów. A ja pytam za co, bo przecież samochód na gwarancji. No okazuje się że tak, wszystko jest na gwarancji ale oni muszą zrobić reset systemu, bo przecież jak ten akumulator odłączą to wszystko w diabły pójdzie. Łot postęp - samochód bez komputerka nie pojedjet. No i ja właśnie mam zapłacić za reset bo gwarancja producenta tego nie obejmuje, a w ogóle to ja musiałam niewłaściwie użytkować pojazd że mi się akumulator rozładował. Oj, wpadłam w szał, kurwiki w oczach, dobrze że pan po drugiej stronie sznurka to tego nie widział. Jak niewłaściwie użytkować pytam? To co, samochodem mam nie jeździć czy co? No to pan że właśnie mam jeździć ale widocznie jeżdżę za mało i za krótkie trasy. O nie, mówię, codziennie do pracy jeżdżę 15 mil z czego dwie trzecie to autostrada, a potem z pracy wracam taką samą drogą. I często wyjeżdżam za miasto, samochód jest cały dzień w użytku to co mi oni za ciemnoty tu wciskają. No ale pan swoje, że z licznika wynika że mam małe zużycie. No to ja na to że może nie mam zużycia takiego jak zwykle miewałam, bo dzieci już nie mam na podorędziu i przestałam ostatnio robić za taksówkę, ale skoro producent chce żeby serwisy robić co 10 tysięcy mil (albo rok, cokolwiek jest pierwsze) to ja uważam że to jest wystarczający przebieg żeby uznać to za właściwe użytkowanie pojazdu. Bo ja właśnie zrobiłam 5 tysięcy a od serwisu minęło pół roku. No to pan że on już nie wie, ale jak chcę to niech zadzwonię do producenta i im powiem, może gwarancję uznają bo oni są tylko dilerem i mają ograniczone prawa. No to powiedziałam że chętnie, w te pędy już dzwonię do producenta, ale oni niech nie zwlekają tylko w te pędy mi samochód na jutro rano szykują bo ja bez niego jak bez nogi. I że jak producent się zgodzi to nie ma sprawy, a jak się nie zgodzi to ja zapłacę te nieszczęsne 81 funtów. Co mi się nie uśmiecha bo trochę powydawałam w tym miesiącu a jestem tuż przed wypłatą i musiałabym wyjść na debet.
Oczywiście zaraz natychmiast zadzwoniłam do producenta. Miła pani wzięła ode mnie wszystkie dane i powiedziała że ona już kontaktuje się z dilerem i zadzwoni do mnie jak tylko coś będzie ustalone. Czekałam czekałam, pani zadzwoniła tylko po to żeby mi powiedzieć że się dodzwonić do serwisu dilera nie dało i ona niestety nic nie wie ale jutro od samego rana będzie ząłatwiać sprawę żeby wszystko było ok zanim odbiorę samochód o dziewiątej. Nosz kurde, trudno. Niech będzie rano.
Wieczorem w celach relaksacyjnych, bo podróż z pracy do domu autobusem zajęła mi jakieś dwie godziny (nie wiem, jakaś niekumata w tych autobusach chyba jestem), zasiadłam sobie przed telewizorem z popcornem w jednej łapie i sajderkiem w drugiej i obejrzałam "Hunger Games - Catching Fire". I gdzieś tak przed północą zasnęłam bo przecież rano trzeba wstać po ten nieszczęsny samochód. 
Od rana gorąco że niech to szlag, a ja w tych autobusach opsranych (nie poprawiać!), dwie godziny zajęło mi dojechanie do dilera z ciężką torbą bo dzisiaj akurat gram w badmintona na przerwie w pracy i musiałam taszczyć cały sprzęt. Zgrzałam się, spociłam, ale się doczołgałam, dzikim wzrokiem poszukując szklanki wody. Ale diler dobrze zaopatrzony to wodę miał. Kawę czekoladę i inne cuda też, zawsze robię sobie jak tam jestem, tylko że serwisy robie w zimie to mi się wtedy ciepłego chce. 
Pan mówi że jeszcze chwilkę, tylko coś sprawdzą i już oddają samochód. No to siedzę i czekam. I w czasie kiedy czekałam, telefon dzwonił z piętnaście razy, ale nie miał kto odebrać bo panowie łazili wszędzie aby przy biurku nie siedzieć, a paniusia jedna siedziała ze słuchawką przyklejoną do ucha i zapierniczała z koleżanką o kosmetykach. No buk mi świadkiem, jakbym nie słyszała to bym nie uwierzyła. A telefonów nie ma kto odbierać, to się nie ma co dziwić że się producent dodzwonić do nich nie może. 
No nic, ciśnienie mi rośnie z każdym dzwonikiem telefonu, bo może a nuż widelec to moja pani od producenta i co? No ale miły pan w końcu przyszedł z kluczykiem i wyprowadził mnie za drzwi gdzie już czekało moje cudne, czarne, odpicowane maleństwo. I pan powiedział że nic nie płacę i że chociaż nikt od producenta do nich nie dzwonił, to oni już sobie to pomiędzy sobą załatwią. No ja myślę, powiedziałam, przecież jesteście największym dilerem samochodów w całym kraju. Tadam! I kto powie że nie mam szczęścia? 
Pan mnie tylko przestrzegł żebym raczej starała się utrzymywać poziom paliwa w baku na poziomie wyższym niż do tej pory, bo te nowe silniki tak lubią. Ależ oczywiście, powiedziałam, ja nigdy nie jeżdżę na pusto, tylko ten jeden raz... Nawiasem mówiąc to szczera prawda, bo zawsze tankuję do pełna i jeżdżę aż mi się rezerwa zaświeci. A teraz jak się zaświeciła to nie pojechałam na stację bo samochód i tak szedł do serwisu to sobie zatankuję w drodze powrotnej. No ale trochę styd, rezerwa w samochodzie, phi!
Tak że wkurz mi już zupełnie przeszedł, teraz siedzę i dogorywam bo temperatura 22 stopnie w Szkocji to zupełne tropiki, a ma być 24! Dobrze że wiatrak w biurze leci na okrągło i woda zimniuteńka jest w dystrybutorze bo by człek usechł. No, ale słyszałam że tam w Polszy to dopiero ludzie usychają! Wcale nie zazdraszczam, upał to ja lubię ale na wczasach :-)

Pozdrawiam serdecznie i pijcie dużo wody w te upały!