środa, 2 lipca 2014

O wybaczaniu alegoria taka

Pamiętacie moje rozterki? Co wybrać, rozum czy serce, jedno mówi mi to, a drugie chce tamtego.
Otóż, oświadczam wszem i wobec, że moje serce jest zajęte samouwielbieniem i nie ma zamiaru dzielić tego uwielbienia z nikimkolwiek.
Oczywiście, serce ludzkie pojemne jest jak ocean, może dzielić się jak komórka macierzysta, może być miękkie jak gąbka lub twarde jak diament, a najlepsze że ono może to wszystko na raz! A moje dodatkowo jeszcze siedzi w klatce. Bo się tam dobrowolnie zamknęło razem z lustereczkiem "powiedz przecie". Ono ma tam fajnie, bo klatka ze złota jest, wysadzana perłami, dość pojemna tak że ono ma tam naprawdę dużo miejsca na spacery. Na środku stoi ogromne łóżko na brylantowych nogach, pościel z mięciutkiego jedwabiu przetykanego srebrną nitką. Serce nie lubi spać ale czasami chce się zdrzemnąć, albo tak po prostu walnąć na miękkim i popatrzeć w sufit. A jest na co patrzeć! Złote słońce i perliste chmury na szafirowym niebie, od czasu do czasu pojawi się gdzieniegdzie przenikliwy blask srebrzystej błyskawicy i posypie się z nieba złoty deszcz, po czym powstanie diamentowa łuna odbijająca w w sobie wszystkie kolory świata, i te kolory tańczą po niebie jak małe tęczowe kropeczki. Serce nie może się nadziwić, co światło może zrobić z kolorem... Czasami znów pojawia się na niebie perlisty blask księżyca i srebrzyste gwiazdki jak maleńkie diamenciki na onyksowym tle nieba. Błyszczą tak, mrugają, a serce nadziwić się nie może jak cudowna jest noc....
Serce ma tam naprawdę fajnie. Ono nigdy się nie nudzi. Kiedy chce, czyta, najczęściej w cudzych myślach. Och, co ono może tam wyczytać! Najbardziej wartościowe fragmenty zapisuje i odkłada na specjalną porcelanową półkę. Półka aż się ugina pod ciężarem ludzkich myśli, trzeba bardzo uważać bo to delikatna porcelana, niedługo trzeba będzie dorobić nową półkę, ale ta następna będzie chyba ze stali, mocna musi być bo i myśli ciężkie. Jest tam jeszcze jedna półka, niewielka, czarna, brzydka, dlatego stoi ukryta w kącie. Na nią trafiają myśli brzydkie. Myśli obleśne, obłudne, obrzydliwe. Ludzkie kłamstwa i oszczerstwa, ludzkie podłości. Dlaczego serce je tam przechowuje? Powinno je po prostu spalić w piecu i nie słuchać już nigdy żadnych nowych kłamst, wtedy możnaby usunąć czarną półkę i zrobić więcej miejsca na coś miłego, na przykład na zapachy, którymi serce się upaja. Serce kolekcjonuje zapachy. Zapach lasu, zapach łąki, zapach słońca, zapach światła, zapach pieluszki i pierwszego siniaka na kolanie dziecka, zapach pierwszego pocałunku i tego ostatniego, zapach namiętności i nienawiści... Zapachy stoją w specjalnej gablocie, podświetlonej ledową żarówką, no co, nawet w klatce serce dba o środowisko...
Powiem Wam teraz w sekrecie dlaczego serce przechowuje złe myśli... Ono tego nie chce, ono po prostu jeszcze nie potrafi inaczej. Ono wie, że musi się ich pozbyć, lepiej prędzej niż później, ale nie ma na razie na to czasu, bo ilekroć przechodzi obok czarnej półki, widzi lustereczko. A lustereczko, jak to ono, zaczepia, kusi, mami... "popatrz, spójrz tylko, tylko jeden raz, o, tutaj ci coś wyskoczyło, zrób coś z tym... No, już lepiej, ale do ideału jeszcze daleko. Popatrz, to tutaj nie pasuje, tak nie powinno być, pokażę ci co możesz z tym zrobić. Jeszcze nie jesteś najpiękniejsze w świecie..." A serce słucha...
Serce wie, że każda ze złych myśli z czarnej półki musi trafić kiedyś do pieca. Już tam zresztą kilka z nich trafiło. Z każdą taką spaloną złą myślą serce robi się lżejsze o łabędzie piórko, może kiedy pozbędzie się w końcu ich wszystkich, lustereczko powie wreszcie: "Jesteś najpiękniejsze w świecie"... I może wtedy serce wyjdzie z klatki...
Ja go tam nie zamknęłam.



Obrazek z Google

poniedziałek, 30 czerwca 2014

To jest męski świat.

To co dzisiaj napiszę, to krótkie spisanie myśli, a każdą z nich można by rozwinąć do oddzielnego tematu. Nie jestem jakąś zażarłą feministką, ale bardzo, ale to bardzo boli mnie niesprawiedliwość społeczna. Od dawna żyjemy w męskim świecie. I kiedyś to chyba było normalne, mężczyzna zarabiał na utrzymanie rodziny, kobieta rodziła dzieci i dbała o dom. I taki podział ról uważam za sprawiedliwy.
A teraz co? Oboje pracują, ale to ONA ma gotować, sprzątać prać, dbać o dzieci, robić zakupy... Owszem, wielu mężczyzna włącza się do prac domowych, ale przyznajmy szczerze, raczej muszą być do tego zagonieni. Czyli pójdzie po zakupy, kiedy go kobieta poprosi, ale musi mieć wypisane na kartce co kupić. Posprząta łazienkę ale musi mieć przygotowane środki czystości. Ugotuje, poodkurza, dzieci do przedszkola zaprowadzi, ale wszystko pod kontrolą kobiety.
Kiedyś usłyszałam - bzdura z tym równouprawnieniem, ono się kończy w momencie jak każesz kobiecie wnieść pralkę na pierwsze piętro. Powiedział co wiedział. Męski świat.
A równouprawnienie nie jest przecież jednoznaczne z nakazem wykonywania tych samych czynności bo to nie jest możliwe. Równouprawnienie jest to wynagradzanie kobiety w takim samym stopniu jak mężczyzny, za wykonywanie tych samych obowiązków. Wiadomo, niektóre zawody wymagają siły i kobieta raczej nie podoła. A niektóre wymagają ciepła i cierpliwości i w tych mężczyzna nie będzie się dobrze czuł. Ale takie na przykład "prace biurowe" - dwie osoby na kierowniczym stanowisku, zazwyczaj mężczyźnie proponuje się wyższą pensję. Znam kobietę spawacza, zarabia mniej niż jej koledzy po fachu. Ale będę sprawiedliwa - jest z tym coraz lepiej. Z drugiej strony - popatrzcie jak ten świat się zmienia. To taka dygresja pod wpływem aktualnego Mundialu. Oglądam mecze. I co - jestem jakimś cudem, stworem z kosmosu - baba ogląda mecze, nie do wiary! Oglądam bo lubię. I co widzę? Po przegranym meczu ci wielcy, silni twardziele płaczą jak małe dzieci. Kto by pomyślał dwadzieścia lat temu? Przecież mężczyzna nigdy nie płacze...
Tak, równouprawnienie idzie w obie strony. A właściwie, to tak sobie myślę, że wszystko powoli staje do góry nogami, faceci niewieścieją, baby chłopieją... Olaboga!
A tak w ogóle o czym to ja chciałam?
Natknęłam się z pewnych względów na blog, którego tematem są związki międzyludzkie. I bardzo ciekawy wpis o związkach starszych kobiet z młodszymi mężczyznami. I to nie młodszymi o dwa-trzy lata, ale tak o dziesięć-dwadzieścia. Poczytałam, poszukałam, poobserwowałam i doszłam do wniosku... oczywiście, to jest męski świat!
Opiszę jeden przykład i niech on będzie puentą. Samotna kobieta po czterdziestce. Niezależnie czy panna czy rozwódka, piękna, wykształcona, zadbana, eleganckie ciuchy, drogie kosmetyki. Ma swoje zainteresowania które pielęgnuje, swoje grono przyjaciół z którymi spędza wolny czas, jest niezależna, pewna siebie i wie czego chce od życia. Mężczyzna nie jest jej do życia potrzebny, ale jak już się znajdzie to żeby przynajmniej nie było wstyd z takim przejść przez miasto...
Samotny facet około pięćdziesiąt lat. Lata świetności ma już za sobą. Brzuszysko wyłazi spod opiętej koszuli, wolny czas spędza najlepiej w barze z kumplami lub przed telewizorem. Jada gotowe dania z supermarketu bo mu się nie chce gotować dla jednego, w łazience ma pastę do zębów, mydło i krem do golenia. Jest niezależny, pewny siebie i wie czego chce od życia - a chce właśnie tej kobiety, koniecznie pięknje, koniecznie o dziesięć lat młodszej. Bo on jest przecież samcem - królem świata!

Ech!.....




czwartek, 26 czerwca 2014

Londyn część 3 i ostatnia.

Niedzielny poranek w Londynie przywitał mnie znowu słońcem, które witałam z... umiarkowanym optymizmem, bo dnia poprzedniego spiekłam sobie odrobinkę ramiona i dekolt. Nie nauczę się nigdy że słońce jednak opala... Pierwszym więc zakupem po wyjściu z wagonu metra na Victoria Station była miniaturka sunblockera dla dzieci. I tym smarowałam się namiętnie i co chwilę przez cały długi dzień. Szkody już były co prawda poczynione, ale przynajmniej bardziej się nie przysmażyłam.

Gotowi na ostatnią część mojej wycieczki? Proszę bardzo.
Niedziela rano, bardzo, ale to bardzo chciałam zobaczyć wielkich "mówców" i usłyszeć ich gadaninę, więc wskoczyłam na Victorii w mój objazdowy Big Bus, na który miałam jeszcze ważny bilet i wysiadłam w Hyde Parku. Na złym przystanku, więc musiałam do słynnego miejsca dojść z pięć minut. Ale nic to, dzisiaj już byłam wyposażona jak turysta - krótkie spodenki, t-shirt i adidaski.

Co mi się bardzo podobało, to specjalne śmietniki na pieskowe kupy. takie przydałyby się wszędzie, nie tylko w królewskich parkach.


Docieramy do słynnego Hyde Park Corner. Pierwszy "mówca" - w ręku Koran, opowiada o wyższości religii muzułmańskiej. Właściwie - udowadnia słuszność jedynej religii.


Kawałek dalej. Ten trzyma w ręku Talmud i na razie tylko się "modli", czyli mruczy coś pod nosem. Nie ma więc słuchaczy. Ale nie martwcie się, za chwilę się pojawią, gdy tylko ten ocknie się i zacznie opowiadać o jedynym prawdziwym Bogu.


Kawałek dalej. O, ten to miał widownię! I on również - oczywiście - opowiadał o tym Jednym Jedynym Prawdziwym i Słusznym. O Jezusie. 


Było jeszcze dwóch, jeszcze jeden muzułmanin, który oczywiście opowiadał o tym samym co ten poprzedni, ale nikt go nie słuchał, a nawet inni muzułmanie wymieniali z nim swoje różnice poglądowe. I jeden - nie wiadomo skąd, ale jego mowy słuchało najwięcej osób, dopóki nie przestał a tłumek przemieścił się w stronę innych gadających głów. Ten miał najbardziej kontrowersyjne poglądy i w mojej opinii robił całe zamieszanie zupełnie świadomie prowokując, bo doskonale się przy tym bawił. A za temat obrał sobie nietolerancję. Czyli że baby do garów i dzieci rodzić, homoseksualiści do gazu. 
Co mi się najbardziej w tym wszystkim podobało to to, że z takim mówcą można, a nawet należy, dyskutować, a on MUSI odpowiadać na pytania i podejmować polemikę. Kłótnie jak najbardziej wskazane, ale bez rękoczynów, choć w niektórych momentach wydawać by się mogło, że za chwilę będzie na noże. Ale nie było. Kto zna angielski i będzie w Londynie w weekend, serdecznie zachęcam w każdą niedzielę od 10 rano do około południa odwiedzenie Hyde Park Corner. Interesujące doświadczenie.

No ale trzeba do przodu. Wracamy do Busa. Jeszcze trochę zostało do obejrzenia. Poniżej jedna z wystaw sklepowych. Zdjęcie zrobiłam specjalnie dla córki. 


No to jedziemy. Przejeżdżamy przez West End, Trafalgar Square. Słychać muzykę, dość liczne tłumy, coś się dzieje. Teraz nie ma czasu, ale jeszcze tu wrócimy.


No nareszcie. Big Ben. Z dachu autobusu o pod słońce, ale coś tam widać.


Jeden z lwów broniących Westminster Bridge.


Udało mi się zrobić London Eye z nieco innej strony. Gdzie, już nie pamiętam, ale to "ta druga strona" :-)


I jeszcze rzut oka na tę bardziej nowoczesną panoramę miasta.


Po drodze mijamy szereg wspaniałych architektonicznie budynków, zarówno tych starszych jak i nowoczesnych, wszędzie widać dźwigi, cały czas coś tu się dzieje. 
Poniżej pomnik na cześć wielkiego pożaru Londynu. Jest to druga co do wielkości kolumna tego typu w Wielkiej Brytanii, można na nią wejść i podziwiać panoramę miasta. Na górze znajduje się bowiem taras widokowy. 


Ten budynek poniżej to The Shard, czyli "Łuska pocisku". Jest to obecnie  najwyższy budynek w Unii Europejskiej, mierzący 306 metrów i 87 pięter. Budowa trwała od 2009 do 2012 roku, a otwarty został do publicznego użytku w lutym 2013, czyli jest to zupełnie nowy bydynek. Mieszczą się tu luksusowe biura, hotele, restauracje, i kosmicznie drogie super luksusowe apartamenty mieszkalne. Nie wiem czy chciałabym tam mieszkać...



Jedziemy dalej. Wjeżdżamy na najsłynniejszy londyński most - Tower Bridge. 



Wysiadamy na przystanku Tower of London, na którym wysiedliśmy wczoraj, ale tym razem nie aby podziwiać fortyfikację ale po to aby udać się na przystań, bo będziemy płynąć łódką. Na celu mamy dostanie się do Westminster. Można Busem, ale można też wodą, a że bilet na busa uprawnia też do darmowej przejażdżki statkiem, to czemu nie skorzystać? Kłopot tylko że kolejka duża, ale czekamy tylko pół godziny. To jedyna kolejka w której stoję w Londynie. Trudno. Nareszcie udało mi się zrobić fotografię Tower Bridge w całości.


I oko od strony wody


I Big Ben ze statku :-)


Udajemy się tam gdzie nie dotarliśmy wczoraj, czyli do Westminster Palace. Pałac Westminster to siedziba brytyjskiego parlamentu. Niesamowita, olbrzymia budowla. Moim iPhonem nie udało mi się uchwycić nawet kawałka panoramy, ale jak ktoś chce to może sobie zobaczyć w internecie. Wujek Gugiel pokaże. 




A tu już Westminster Abbey, kościół położony tuż za rogiem. Nie udało mi się wejść do środka bo już niestety było zamknięte, kościół otwarty tylko do czwartej. Trudno. 


Musiałam, po prostu musiałam udać się na słynnę Dawning Street pod numer 10 zobaczyć jak mieszka głowa państwa. Ups, głową państwa jest królowa Elżbieta... hmmm, no to - druga głowa Wielkiej Brytanii, czyli Prime Minister. Myślicie że jest tak jak w telewizji????? 
A jest właśnie tak jak pod spodem. Ulica zamknięta, podwójna brama z każdej strony, i z każdej strony ogrodzenia policjanci w ostrą bronią. No ale chciałam, byłam, zobaczyłam...


Już na piechotę, bo czasu jeszcze do wieczora trochę zostało, udałam się z powrotem na Trafalgar Square zobaczyć co tam śpiewają. Impreza nazywała się "West End Life" i przez dwa dni największe gwiazdy musicalu prezentowały tu swoje hity. Ja tam ich oczywiście nie znam, bo nazwisk zazwyczaj nie pamiętam, ale z tych kilku których widziałam rozpoznałam co najmniej dwóch. Bardzo bardzo przyjemna dla ucha impreza. 


Impreza była pod patrionatem Master Card i w tle można było odwiedzić pawilony z najbardziej charakterystycznymi rekwizytami hitów filmowych.



Z Trafalgar Square udajemy się powoli w stronę Victoria Station, skąd Gatwick Express ma nas zabrać na lotnisko w Gatwick, a droga ta prowadzi przez... pałac Buckingham. Tak więc będę miała okazję raz jeszcze, już bardziej na luzie i w mniejszym tłumie, zobaczyć dom królowej.

Do domu tego prowadzi droga zwana The Mall, którz zaczyna się reprezentacyjnym wejściem zwanym Admiralty Arch. 


Powoli, zmęczonym krokiem, ale z wciąż ciekawym okiem spacerujemy sobie środkiem reprezentacyjnej drogi królewskiej.


Po drodze mijamy maleńki pomniczek obecnie panującej i jej ojca. Maleńki, znaczy wielkości mniej więcej podwójnie powiększonej realnej królowej. 


Mijamy stajnie królewskie, oczywiście reprezentacyjnie strzeżone


Przedpałacowy skwerek. Taki sam z obu stron pałacu.


Ten pomnik już widzieliście wczoraj. To Victoria Memorial, przepiękny, bardzo charakterystyczny postument stojący na samym środku przed pałacem. 


Tłumów już nie było. Tylko małe grupki ludzi. 


Włożyłam rękę przez kratę. A co!


I tak oto, proszę wycieczki, kończy się nasz pobyt w Londynie. W celu uzupełnienia dodam jeszcze że wróciłam do Katedry Świętego Pawła aby sobie ją pooglądać w środku. Kościół jest przepiękny, olbrzymi, kunsztowny. Jak ja się tak zachwycam jakimś anglikańskim kościółkiem to co będzie jak wlezę do tego tam najsłynniejszego w Rzymie??? Ja po prostu bardzo lubię kościoły, ze względów architektonicznych właśnie. St Paul's Cathedral to pierwsza tego typu monstrualna budowla w której byłam, a byłam w wielu, również protestanckich. Zupełnie inna atmosfera niż w tych do których jestem przyzwyczajona z Polski, nie ma tego chłodu i wyniosłości gotyckich katedr... Żałuję że zupełnie zapomniałam o katedrze Westminster, bo ta to dopiero jest super! Ale może kiedyś tak jeszcze wejdę.
I tak z zupełnie innej beczki. Zakupy. Nie wybrałam się do Londynu po zakupy, akurat to mnie ani ziębi ani grzeje, ale... musiałam, po prostu musiałam wstąpić do Harrodsa, bo tego w moim malutkim Edynburgu nie ma. Muszę dodać że się zgubiłam? Sklep wielki, dobrze zorganizowany, a ja się pogubiłam. A to dlatego że łaziłam po nim jak zwykły oszołom. Liczyłam sie z tym że zobaczę buty za 500 funtów i torebki za dwa-trzy tysiące, letnie płaszczyki z cenie zaczynającej się od półtora tysiąca (funtów!) i suknie warte więcej niż mój samochód. Ale opakowanie na iPhona za 30 tysięcy?????? Brązowy piesek do ogrodu w cenie 60 tysięcy każdy? Wieszaki (bo jak inaczej to nazwać?) na których wiesza się telewizor naq ścianie w cenie 2 tysiące każdy???? Nie dziwcie się się dostałam zawrotu głowy. A najlepsze że ONI tam to kupują! W działach z ubraniami pełno ludzi, oglądają, mierzą, dyskutują, a największa część klienteli to arabskie panie w hijabach i burkach. Oesuuuuu! No coż, wielki świat...

No to wracamy. Wtryniamy na kolację sałatkę z Tesco za dwa pięćdziesiąt przycupnąwszy na murku za królewskim pałacem, popijamy puszką jacka danielsa wymieszanego z diet coke w ilości dostatecznej żeby przypominało to 5-procentowy napój alkoholowy (dobrze że puszka bardziej przypominała colę niż Dźaka) i bekając z cicha udajemy się w kierunku dworca. Stamtąd na lotnisko. Home sweet home...