czwartek, 17 kwietnia 2014

O poświęceniu wpis krótki

Nie o poświęceniu dla kraju będzie tu mowa, nie matki dla dziecka czy bohaterskiego strażaka w pożarze. Nie będzie też o poświęceniu jajek na Wielkanoc, choć pora ku temu wzniosła.
Jako że puchem marnym jestem i istotą wietrzną a w głowie mam tylko licho, postanowiłam się poświęcić po raz kolejny dla urody. Tak tak drogie Panie, czas nadszedł na renowację mojego makijażu permanentnego. I tak jak za pierwszym razem się bałam, tak tym razem sie nie bałam w ogóle. O ja naiwna!
Prawda jest taka, że te dwa lata dużo uczyniły w postępie technologicznym i teraz pani moja permanentna makijażystka dysponowała znacznie skuteczniejszym kremem znieczujającym, a i trening na innych ofiarach zupełnie dobrze jej zrobił. Bo z efektu końcowego, jak dwa lata temu byłam bardzo zadowolona, tak teraz zupełnie zachwycona. Ale zanim do niego doszło, nabawiłam się trzech kolejek przejazdu igłą na każdym upiększanym obszarze. Pierwszy przejazd był śmieszny i wręcz łaskotliwy, drugi jeszcze lepszy bo zupełnie bezbolesny, trzeci... no tu już się dało odczuwać zmęczenie materiału. Tym bardziej że oczy swe miałam cały czas otwarte, bo co zamknęłam to się same otwierały. Pani była zachwycona bo to ponoć bardzo ułatwia jej pracę. No widzicie jak się poświęcam dla czyjejś pracy :-) Niemniej jednak dziwne to uczucie kiedy widzisz jak do oka zbliża ci się znaczna igła...
Po oczyszczeniu obszaru z pigmentu okazało się że trzeba dokonać delikatnych poprawek. I wtedy zaszła zmiana w sposobie mojego widzenia a raczej odczuwania. Może dlatego że środek już przestawał działać, może dlatego że zrelaksowane ciało nie chciało w żaden sposób wrócić w stan euforycznego napięcia "już zaraz koniec", ale te ostatnie sekundy dały mi popaliś. Nic pani nie mówiłam bo by mnie znowu tym świństwem nasmarowała i kazała czekać aż zadziała, ale łzy leciały mi raz z jednego raz z drugiego oka i wcale nie akurat z tego które aktualnie było operowane. Ale dałam radę, ogłaszam wszem i wobec że jestem dzielna i zdolna do poświęceń dla zaspokojenia swojej własnej próżności. A fotek moich pięknych brew i ócz nie będzie bo wyglądam jak Jack Sparrow i wyjdę z domu dopiero za kilka dni. Ale czego się dla urody nie robi ;-)

A teraz pozdrawiam gorąco i czekam na oklaski...

P.S. No dobra - jedno oczko dla GosiAnki Wroclawianki ;-)




środa, 16 kwietnia 2014

Z kotami nocą.

Czytając na blogach jak to ludzie spacerują z kotami, szczególnie bez smyczy (tak tak Anko Wrocławianko) zawsze dziwiłam się, jak to, przecież kot to zwierzę pilnujące swego terenu, gdzieś daleko może się zgubić, przestraszyć, uciec, czmychnąć i tyle go widzieli...
Hmmm. okazało się że moje własne dziecię urządza sobie takie wyprawy nocami. Chodzi późno spać, bo się niby do egzaminów "uczy", a żeby lepiej jej się spało, wychodzi przed snem na spacer.
Wychodzi ona, a za nią oba koty. Idą tak sobie w trójkę, mijają jedną ulicę, drugą, mijają cały Tigusiowy rewir. Koty nieustanie zmieniają się na prowadzeniu, zawsze któryś idzie z tyłu. Pilnują jej, pilnuja siebie nawzajem. Są czujne, dzikie, cały czas wszystkie zmysły na najwyższych obrotach. Dobrze że jest późno i samochody nie jeżdżą, ale koty przecież biegną po chodniku :-) Po 15-20 minutach od domu (a to przecież spory kawałek) wracają. Wracanie odbywa się tym samym trybem, wszystko musi być pod kontrolą.
A jak już wrócą to są tak padnięte (koty) że spią jak zabite przez pół nocy.
I to dlatego nikt po kołdrze mi ostatnio nie skacze :-)

Poproszę córkę żeby zdjęcia zrobiła następnym razem...

wtorek, 15 kwietnia 2014

Tyle zachodu...

Tak sobie myślę że kiedyś to ludzie mieli przerąbane. Weźmy na przykład mnie z młodości. Poznało się chłopaka gdzieś na karuzeli czy lodowisku, spodobał się, no ale żeby się umówić to już całkiem pod górkę, bo dziewczynie przecież nie wypada wyjść z propozycją. Tak nas uczono, tak nam od małego wmawiano. Bo kobiecie się należy szacunek. No więc z szacunku dla dziewczyny trzeba było czekać i zamartwiać się, zobaczę go jeszcze, nie zobaczę, no to wypytywać znajomych, zawsze ktoś zna kogoś kto zna kogoś kto zna kogoś kto go zna. No i wtedy ewentualnie metodą prób i błędów w towarzystwie koleżanki udać się nieśmiało na spacer tą samą drogą którą on czasami chadza, też z kolegami nieprawdaż. Pamiętam jak się chodziło "do miasta" i tak można to miasto było obejść ze trzy razy jednego wieczora, oczywiście natychmiast zauważając tego wybranego, oczywiście w towarzystwie kolegi i czy dwóch, oczywiście nieśmiałe minięcie na chodniku a potem odważniejsze uśmiechy spode łba. Zanim on zagadał w końcu to hoho, trzeba się było nachodzić. A mówi się że dzieci były kiedyś szczuplejsze bo nie miały tyle jedzenia, a nieprawda, bo łaziły kilometrami w poszukiwaniu szczęścia.
No zagadał i po kilku próbach doszło do spotkania. Jeżeli do niego doszło oczywiście. Ja to miałam taki swój punkt, umawiałam się zawsze pod Berlinkiem (to był sklep który widziałam z okien mojego wieżowca). No bo zawsze miałam dylemat pójść czy nie pójść, bo nie zawsze mi się chłopak podobał, a odmówić nie wypadało, tak mnie uczono przecież. A od umówienia do spotkania to mijało zazwyczaj kilka dni, bo przecież nie można się było umawiać w tygodniu, sobota była od tego. No to przez te kilka dni czasami przychodziły wątpliwości, a może za niski, a może za chudy, a bo ma głupich kolegów itepe dyrdymały. I czasami patrzyłam sobie ze swojego okna w wieżowcu jak on tam sobie pod tym Berlinkiem stał, niektórzy długo potrafili stać, z pół godziny :-)
A już szczytem szczytów moich wątpliwości było jak się raz umówiłam z trzema chłopakami, z każdym w tym samym miejscu ale o innej godzinie. Z pierwszym poszłam na chwilę do parku ale mi sie nie podobał więc go spławiłam, bo za godzinę miałam drugie spotkanie. Drugi sobie chwilę poczekał bo chciałam sprawdzić czy jest cierpliwy. Był. Na trzecią randkę w ogóle nie poszłam bo sie w tym drugim od razu zakochałam to po co mi trzeci... Unikałam go dwa tygodnie ale mnie dorwał na dyskotece i musiałam przepraszać.
A teraz... teraz to jest luz. Nie trzeba wcale wychodzić z domu żeby iść na randkę bo przecież mamy telefony a w nich KOMUNIKATORY :-)
Ja oprócz Skypa i Facebooka mam jeszcze cztery, hehe.