czwartek, 19 września 2013

Deszcz

Pada dziś od samego rana. Nie jest to taki typowy polski deszcz, gdzie leje i leje wielkimi kroplami. Tutaj raczej siąpi drobniutkimi kropelkami, które potrafią przesiąknąć do kości. Nie mówiąc już o włosach, które jak ktoś ma kręcone i sobie właśnie naprostował, od razu po wyjściu z budynku mają gdzieś wszystkie prostownice i skręcają się do poziomu "po-myciu". I żadna parasolka nie pomoże.
Co mi się podoba w czasie deszczu w Szkocji w porównaniu do Polski, to to że chodząc normalnie po ulicach ma się CZYSTE buty. I ktoś taki jak ja, który w starym kraju zawsze miał w czasie deszczu ubłocone spodnie, a oprócz spodni i łydki, a czasami aż po cztery litery, naprawdę jest w stanie to docenić. Bo tutaj oczywiście że również chlapię jak chodzę, ale tył mam zawsze czysty. Buty mokre, ale czyste. Jak wyschną, nawet nie trzeba szmatką przecierać, po prostu woda odparowuje i już.
Nie myślcie sobie że tutaj jest tak super, że budów nie ma czy remontów dróg, bo są. Ale w czasie robót nie ma błota, bo panowie tak ładnie zabezpieczają teren i wyznaczają czyste przejście dla pieszych, że nawet jak się jakieś błotko i zrobi, na pewno nie zostanie ono przeniesione w dal na naszych butach. Jak ktoś chce się w błotku pochlapać to musi iść do lasu czy parku, pochodzić trochę po udeptanej lub nieudeptanej ziemi. Co najczęściej czyni się w gumowcach, bo po co sobie buty brudzić? A tak, gumowce się zleje wodą jak przybłocone i już są gotowe do następnego razu.
Ja już sama nie wiem dlaczego w tej Polsce jest tak brudno... Przecież tak dba się o czystość. No tak, ale pod tą nazwą kryje się najczęściej "nie rzucanie papierków" i "zamiatanie liści jesienią". Ale o to że ulica, nawet na wsi, mogłaby mieć czyste pobocze, to już jakoś nikt nie pomyśli.
I tak, deszczowo, żegnam się z Wami na kilka dni. Odezwę się jak wrócę.

środa, 18 września 2013

Kawa zielona

Kto mnie czyta od początku wie, że na punkcie wagi (czytaj: chudości) mam niejako fioła. Muszę przyznać że chociaż pogodziłam się z tym jak wyglądam, a nie wyglądam wcale źle, nieprawdaż :-), szczególnie odkąd zaczęłam regularnie biegać, gdzieś tam siedzi we mnie wciąż ten diabełek który szepcze - za dużo kilogramów, za duży brzuch, za gruba szyja...
Cóż, jeżeli chodzi o odżywianie, nie mam zamiaru nic więcej robić, żadna dieta nie wchodzi w grę, jedyna zasada którą stosuję to ŻREĆ MNIEJ I WIĘCEJ SIĘ RUSZAĆ. Odstawiłam więc zupełnie produkty diet, z wyjątkiem napojów gazowanych, bo tych zwykłych po prostu nie lubię, zęby mnie po nich bolą, a najlepszy dla mnie pod każdym względem jest Diet Coke i to się nie zmieni. Przyznam że jestem zadowolona z decyzji, bo waga wolno ale jednak spada, ale chyba nie o wagę w tym wszystkim chodzi tylko o... chudość. Bo na przykład ważąc w tej chwili tyle samo co kilka lat temu, wyglądam lepiej - czytaj: chudziej. Do planowanego wyglądu jeszcze mi brakuje, jedyne czego się boję to zmarszczki które na mniej otłuszczonej skórze widać bardziej, ale z moim poziomem tłuszczu to daleko mi do tego, hehe!
Wszystko co powiedziałam powyżej nie powstrzymuje mnie jednak przed wypróbowaniem nowych kolejnych zdrowych eksperymentów na swoim organizmie. Tym razem padło na...
Jakoś tak się zgadaliśmy niedawno z mężem że kierowniczka marketingu u niego w pracy schudła znacznie, z wieloryba stała się większą foką, a jej (podobno!) sekretem okazała się zielona kawa. Wcale się nie dziwię że pani wymyśliła sobie ten właśnie środek wyszczuplający bo firma się produkcją i handlem m.in. kawy zajmuje, więc materiału doświadczalnego ma pod dostatkiem. Zainspirowana historią pani foki, w głowie już zobaczyłam siebie za kilka miesięcy (!!!), zakładając że moje tempo będzie jedną dziesiątą tempa tej pani, będę szczupła jak modelka już na Boże Narodzenie! Yuppiiii!
Namawiałam, prosiłam, zachęcałam męża do przyniesienia mi tej zielonej kawy, bo u nich przecież tony się tego walają po magazynie, zanim kawę się wypali to jest przecież świeża, zielona, co nie? Ociągał się długo, niby zapominał, w końcu wczoraj postawiłam twardo - albo mi przyniesie kawę, albo.... (i tu każdy sobie może dopowiedzieć zakończenie jakie lubi). No i kawa zielona się w domu wreszcie znalazła.
Nie znając wcześniej tego napoju, choć kawę surową w ziarenkach to już widziałam niejeden raz, wyszukałam potrzebne informacje, przede wszystkim co to jest i jak się to parzy. Najlepiej chyba opisuje to ta strona, a zdjęcia na niej przedstawiają dokładnie to co i na moich zdjęciach bym pokazała, gdybym je zrobiła.
Zaparzyłam więc wczoraj wieczorem po raz pierwszy. Hmmm..... wielbiciele zielonej herbaty i w ogóle wszystkich ziołowych i wymyślnych herbat mają tu wielką przewagę, ponieważ napar z zielonej kawy smakuje jak... wywar z trocin? Z trawy? A może z trawy wymieszanej z ziemią z dodatkiem trocin? W każdym razie smakuje... BOSKO inaczej, a gdy pije się go małymi łyczkami, ma się autentyczne wrażenie że już działa, już w tej chwili, bo przecież jak lekarstwo jest niedobre to jest dobre, prawda?
Zielona kawa zawiera takie same ilości kofeiny co zwykła palona kawa, dlatego kto wrażliwy, musi uważać. Ja tam wrażliwa na kawę nie jestem, dlatego też żadnych sensacyjnych efektów wieczorem nie miałam. Za to dzisiaj rano... Wypiłam szklankę naparu po śniadaniu. I już w drodze do pracy poczułam lekkie ciepło na policzkach, raczej takie coś mam czerwonym winie, nigdy po kofeinie. Ale znaczyć to może tylko że - działa! Podnosi ciepłotę ciała czyli wspomaga spalanie. Czyli właśnie to o co mi chodzi.
Ale nie chwalmy dnia przed zachodem słońca. Popijemy, zobaczymy. Na pewno zdam jeszcze relację z wyników doświadczenia, postaram się aby była bardziej wnikliwa i poparta dowodami naukowymi.

I z góry muszę uprzedzić, że być może to ostatni wpis w tym tygodniu bo wyjeżdżam i będę miała tylko internet mobilny, a nie lubię pisać postów na komórce czy tablecie. Jeżeli nie uda mi się zamieścić już nic więcej do niedzieli, zapraszam na poniedziałek.

poniedziałek, 16 września 2013

Znowu poniedziałek.

Niektórzy mają niemałe zmartwienie z internetem, dopadło i mnie. Internet u mnie chodzi jak należy, i w domu i w pracy, i mobilnie też. Ale mojemu cholernemu Ajfonowi coś się stało i się nie łączy bezprzewodowo. A wiadomo ile danych się ściąga, jak się ogląda filmiki na YouTube czy publikuje na Facebooku. Niby widzi sieć, niby się łączy, a nie ma internetu. Muszę być w zasięgu dwóch metrów od routera żeby móc przeglądać sieć. Wystarczy że wyjdę z pokoju - nie ma. Wszyscy inni odbierają - komórki, tablety, laptopy, latają po całym domu i się cieszą z zasięgu, tylko nie ja. Już zrobiłam wszystko co mogłam, zresetowałam ustawienia sieci, ustawienia telefonu też, w końcu wyczyściłam wszystko i przywróciłam do ustawień fabrycznych - nic. Chyba coś ze sprzętem więc. Zgłosiłam usterkę, czekam. Niby przeżyć przeżyję, jakiś tam internet mam, bo nawet LTE w niektórych miejscach, ale na tym nie wszystko pojedzie niestety, bo niektóre aplikacje wymagają wifi i bez tego ani rusz. Przeklęty Apple!
Ale że moja komórka najlepsza z najlepszych bo służbowa, muszę cierpliwie czekać aż mi ją wymienią czy coś. Bo prywatnej nie mam i mieć nie będę póki nie muszę, nie będę z dwoma telefonami ganiać jak oszołom. No i tak to się wyżaliłam przy poniedziałku. Ech.