Popełniłam wczorajszego posta i teraz mam wyrzuty sumienia, bo wypadłam w nim jak worek ziemniakow więc się muszę wytłumaczyć.
Sport lubiłam od dziecka. W czwartej klasie szkoły podstawowej zaczęłam grać w hokeja na trawie, kariera moja była dość intensywna, treningi trzy razy w tygodniu, w każdy weekend mecze, w wakacje i ferie - obozy kondycyjne i techniczne. Fajne czasy były. Chociaż, hokej nie był za bardzo popularny w tamtych czasach i trochę się tego wstydziłam. Ale co przeżyłam, co zwiedziłam, to moje. Po każdym turnieju był przecież czas wolny. Trzy Śląski, Mazowsze, Wielkopolska, Niemcy, Czechy, przez osiem ładnych lat (a może i dłużej???) non stop wyjazdy, non stop "na walizkach". Dodatkowo w liceum zaczęłam biegać i również brać udział w lokalnych zawodach, ludzie, kiedy ja miałam na to wszystko czas? I nauka, i matura... No tak, ale nie było komórek i komputerów, a w telewizji tylko dwa programy, w radiu cztery.
Ze sportem czynnym rozstałam się gdy poszłam na studia. W moim uczelnianym mieście nie było hokeja, a innego sportu uprawiać mi się już nie chciało. Nie licząc "ganianego" na basenie z chłopakami raz w tygodniu.
A potem wyszłam za mąż, urodziły się dzieci. Moim sportem stały się spacery z wózkiem, następnie chodzenie po górach. Cały czas zajmowały dzieci i ich zajęcia.
Odżyłam kiedy już urządziliśmy się w Szkocji. Dzieci zaczęły żyć trochę własnym życiem, było coraz więcej czasu dla siebie. Najpierw chodziliśmy z mężem na siłownię, ale znudziło się nam po kilku miesiącach. Przez rok chodziłam na kurs pływania, ale nie nauki pływania, tylko aby poprawić styl i kondycję. Nauczyłam się prawidłowo machać rękami i nogami w wodzie, a nawet trochę delfinka. Ale generalnie stwierdziłam że basen to nie dla mnie, od czasu do czasu tak, ale nie stale. Po prostu - mam mały nos i woda mi się ciągle wlewa. Potem zatoki bolą. No ale pływać umiem dobrze i czasami dla relaksu na basen chodzę. Ale namiętność to nie jest i już.
W którymś momencie mąż namówił mnie na badminton. On grał już dobrze, ja tak sobie, ale się szkoliłam, zmieniałam poziomy na coraz bardziej zaawansowane, kupiłam sobie prawidłowy sprzęt. Zaczęłam grać w klubie, potem w lidze. Oczywiście nie profesjonalnej, ale u nas w regionie są trzy ligi amatorskie i gram w każdej z nich. W sezonie gram co najmniej 3 razy w tygodniu po dwie godziny, a jak są mecze to i pięć razy. Coraz więcej pieniędzy wydaję na sportowy ekwipunek, ale wiem że to popłaca, bo jak jest coś droższe to i wytrzyma więcej i posłuży lepiej, przynajmniej w tym temacie. Ostatnia moja rakietka kosztowała... ekhem... ponad 150 funtów, ale warta swej ceny.
W ubiegłym roku pod koniec sezonu badmintona czułam pustkę, kupiłam więc buty do biegania i zaczęłam biegać. Pobiegałam jednak tylko przez wakacje, bo zrobiło się, zimno, ciemno, nieprzyjemnie, a ja nie przyzwyczajona do takich warunków jestem. Buty stały całą zimę odłogiem, ale wiosną, kiedy wszystkie choroby minęły i zrobio się ludzko na dworze, założyłam je znowu i zaczęłam od nowa, tym razem już z porządnym planem w głowie. Zaczęłam więc podręczniokowo od 10 minut marszu, 15 minut biegu, 10 minut marszu. Stopniowo zwiększałam bieg a zmniejszałam marsz, przy okazji ustalając optymalny rytm i oddech. W chwili obecnej jestem na 35 minutach biegu, zajmuje mi to mniej więcej troszkę ponad 5 kilometrów. Na razie jeszcze biegam na "czas", ale kiedy będę w stanie już biec godzinę bez przerwy, zacznę biegać na "odległość". Najpierw 10 km. Potem zobaczymy.
Tak więc, moi drodzy, sport nie tylko oglądam w telewizji. Jak się tak zastanowić to prowadzę naprawdę aktywny tryb życia. W tej chwili - 2 razy badminton, 3 razy bieganie, w weekendy nie biegam. I czasami w środy też nie, zależy ile sobie wstawię we wtorek. Zarówno badminton jak i bieganie sprawiają mi ogromną przyjemność, nie tylko w postaci wydalonego potu i szybszego bicia serca. Badminton to wydarzenie socjalne, rozmawia się z ludźmi, nawiązuje się przyjaźnie. Bieganie zostawiam sobie i tylko sobie. Nie słucham muzyki, nie umiałabym chyba. Wolę napawać się śpiewem ptaków, zapachem krzewów i traw, widokiem króliczków uciekających spod nóg...
Oto cała ja. Na sportowo.
wtorek, 25 czerwca 2013
poniedziałek, 24 czerwca 2013
Na sportowo
Weekend minął na pod znakiem sportu.
Najważniejszym dla nas wydarzeniem był naszego synka egzamin na stopień dan, w sobotę. Oczywiście, chodzi o karate. Najpierw trzygodzinny trening, w czasie którego mamusia i tatuś wybrali się do pobliskiego centrum handlowego zabić czas. Normalnie w takich wypadkach mamusia z tatusiem chodzą pograć w badmintona lub na basen, ale jakoś teraz nie mieli ochoty. No to zdecydowano że Centrum Handlowe będzie OK. W czasie czasu zabijania:
1 - załapali się na powrót ludzisk z jakiegoś pochodu, co okazało się być obchodem 160-lecia piekarstwa w miasteczku,
2 - obeszli centrum handlowe w celu znalezienia Costa Coffee, a jak już znaleźli to sie okazało że wolnych stolików niet a na wynos się im nie chciało,
3 - wrócili do wcześniej zauważonego Starbucksa, w którym zamówili sobie po kubku kawy mrożonej, którą konsumowali jak najdłużej się dało, zabawiając się rozmową w przerwie gry na telefonach,
4 - czekali jedno na drugie rozglądając się z paniką w czasie gdy jedno (lub drugie) niepostrzeżenie znikało w sklepie, w którym dostrzegło coś naprawdę super-odlotowego, i co należało dotnąć już-w-tej-chwili,
5 - dostali do ręki ulotkę linii autobusowych na lotnisko, do której była dołączona piłeczka antystresowa, nie powiem żeby się nie przydała (!),
6 - zakupili po głębokim namyśle i wypróbowaniu wszystkich możliwych kombinacji zapachowych, olejek do masażu,
7 - wzięli udział w głosowaniu na najpiękniejszy ich zdaniem obraz galerii obrazów tamtejszego klubu artystów-malarzy,
8 - prawie zmokli wracając do hali sportowej bo rozpętała się ulewa, ale przezorny małżonek zabrał ze sobą parasol, tak że tylko buty były mokre i spodnie do kolan.
Po trzygodzinnym treningu syn wyszedł z sali mokrusieńki i wymęczony, a tu jeszcze egzamin. Muszę przyznać że denerwowaliśmy się wszyscy, nie tylko my jako rodzice, ale też jego koledzy z dojo, którzy specjalnie zostali obserwować przebieg egzaminu. Egzamin na dan nie jest łatwy, jest w nim bardzo dużo elementów, zarówno technicznych jak i walki, w dodatku dochodzą nerwy. Nie mieliśmy wątpliwości że zdał już na samym początku, bo wszystko robił najlepiej, ale on miał stracha. Bo tu przekręcił rękę o dwa stopnie nie tak jak trzeba, bo tam przytrzymał o ułamek sekundy za krótko, bo za słabo uderzył, bo za silno... wiecie jak to jest. Mąż, który do tej pory trochę go jednak krytykował, był pod wrażeniem. Pewnie dlatego że nie był z nami na kilku ostatnich zawodach. Syn zdał swój egzamin jako jeden z czterech (na dwudziestu-kilku usiłujących) i to w najlepszym stylu. Ale bycie reprezentantem kraju do czegoś zobowiązuje, za piękne oczy do kadry nie wybierają. I tak to ostatni członek reprezentacji Szkocji w karate tradycyjnym zdobył swój czarny pas. Którego cena, jak ją zobaczyłam, prawie zwaliła mnie z nóg, ale niech ma! Urodziny miał przecież niedawno.
No a potem oglądaliśmy urywki walki "Diablo" Włodarczyka, w telewizji leciał film "Wimbledon" to też sobie troszkę pooglądaliśmy, ale nie za długo bo nudny był, w polskim internecie cały czas trąbili o ślubie Roberta Lewandowskiego, tak że widzicie - cały weekend na sportowo. A w niedzielę wieczorem leciały wszystkie 3 części filmy "Snajper", z czego obejrzałam kawałek drugiej i początek trzeciej, no co, strzelanie też sport, no nie?
;-))
Najważniejszym dla nas wydarzeniem był naszego synka egzamin na stopień dan, w sobotę. Oczywiście, chodzi o karate. Najpierw trzygodzinny trening, w czasie którego mamusia i tatuś wybrali się do pobliskiego centrum handlowego zabić czas. Normalnie w takich wypadkach mamusia z tatusiem chodzą pograć w badmintona lub na basen, ale jakoś teraz nie mieli ochoty. No to zdecydowano że Centrum Handlowe będzie OK. W czasie czasu zabijania:
1 - załapali się na powrót ludzisk z jakiegoś pochodu, co okazało się być obchodem 160-lecia piekarstwa w miasteczku,
2 - obeszli centrum handlowe w celu znalezienia Costa Coffee, a jak już znaleźli to sie okazało że wolnych stolików niet a na wynos się im nie chciało,
3 - wrócili do wcześniej zauważonego Starbucksa, w którym zamówili sobie po kubku kawy mrożonej, którą konsumowali jak najdłużej się dało, zabawiając się rozmową w przerwie gry na telefonach,
4 - czekali jedno na drugie rozglądając się z paniką w czasie gdy jedno (lub drugie) niepostrzeżenie znikało w sklepie, w którym dostrzegło coś naprawdę super-odlotowego, i co należało dotnąć już-w-tej-chwili,
5 - dostali do ręki ulotkę linii autobusowych na lotnisko, do której była dołączona piłeczka antystresowa, nie powiem żeby się nie przydała (!),
6 - zakupili po głębokim namyśle i wypróbowaniu wszystkich możliwych kombinacji zapachowych, olejek do masażu,
7 - wzięli udział w głosowaniu na najpiękniejszy ich zdaniem obraz galerii obrazów tamtejszego klubu artystów-malarzy,
8 - prawie zmokli wracając do hali sportowej bo rozpętała się ulewa, ale przezorny małżonek zabrał ze sobą parasol, tak że tylko buty były mokre i spodnie do kolan.
Po trzygodzinnym treningu syn wyszedł z sali mokrusieńki i wymęczony, a tu jeszcze egzamin. Muszę przyznać że denerwowaliśmy się wszyscy, nie tylko my jako rodzice, ale też jego koledzy z dojo, którzy specjalnie zostali obserwować przebieg egzaminu. Egzamin na dan nie jest łatwy, jest w nim bardzo dużo elementów, zarówno technicznych jak i walki, w dodatku dochodzą nerwy. Nie mieliśmy wątpliwości że zdał już na samym początku, bo wszystko robił najlepiej, ale on miał stracha. Bo tu przekręcił rękę o dwa stopnie nie tak jak trzeba, bo tam przytrzymał o ułamek sekundy za krótko, bo za słabo uderzył, bo za silno... wiecie jak to jest. Mąż, który do tej pory trochę go jednak krytykował, był pod wrażeniem. Pewnie dlatego że nie był z nami na kilku ostatnich zawodach. Syn zdał swój egzamin jako jeden z czterech (na dwudziestu-kilku usiłujących) i to w najlepszym stylu. Ale bycie reprezentantem kraju do czegoś zobowiązuje, za piękne oczy do kadry nie wybierają. I tak to ostatni członek reprezentacji Szkocji w karate tradycyjnym zdobył swój czarny pas. Którego cena, jak ją zobaczyłam, prawie zwaliła mnie z nóg, ale niech ma! Urodziny miał przecież niedawno.
No a potem oglądaliśmy urywki walki "Diablo" Włodarczyka, w telewizji leciał film "Wimbledon" to też sobie troszkę pooglądaliśmy, ale nie za długo bo nudny był, w polskim internecie cały czas trąbili o ślubie Roberta Lewandowskiego, tak że widzicie - cały weekend na sportowo. A w niedzielę wieczorem leciały wszystkie 3 części filmy "Snajper", z czego obejrzałam kawałek drugiej i początek trzeciej, no co, strzelanie też sport, no nie?
;-))
piątek, 21 czerwca 2013
Dla Eli i nie tylko oraz Humor z zeszytów szkolnych
Ela w komentarzu do mojego poprzedniego posta pyta między innymi o zioła. Pomyślałam że to dobry temat żeby się z nim podzielić w głównym poście, może komuś się przyda.
Cóż, należy niestety się przyzwyczaić, że co kraj to obyczaj, że nie wszystko co jest w naszym kraju może być dostępne gdzie indziej. Przyjeżdżając do UK byłam w szoku, bo nie mogłam na przykład w sklepie znaleźć kwaśnej śmietany. Czy mąki ziemniaczanej. Nie mówiąc o kisielach czy budyniach. Okazało się że kwaśna śmietana owszem jest, pod nazwą sour cream, a jeszcze lepsza to creme freche (z francuskiego) i uwierzcie mi, są one znacznie smaczniejsze niż polskie. Mąkę ziemniaczaną zastąpiłam cornflour (mąka kukurydziana) o takich samych właściwościach, kisieli czy budyni nie zamieniłam bo po prostu nie ma takich, no może jest custard, czyli odpowiednik rzadkiego budyniu i równie smaczny, ale to jednak nie to samo.
Kapustę kiszoną można było na początku znaleźć w Lidlu, sourcraft produkcji niemieckiej, nie to samo co polskie ale bardzo podobne. Ogórków kiszonych nie było, ale korniszonów do wyboru do koloru. Co z tego, jeżeli w sklepie nie da się kupić małych ogórków, są tylko długie, w Polsce zwane szklarniowymi. Trzeba się było przyzwyczaić. Mąka - zupełnie inna charakterystyka niż w Polsce. Tutaj mąka nazywa się tak aby można ją było skojarzyć z rodzajem wypieku, np. bread flour - do chleba, self raising flour - do ciast rosnących, plain flour - do ciast słabo rosnących, fine flour - do ciast biszkoptowych, oprócz tego wholemeal, wholegrain, brown, rice i sto stysięcy innych mąk. Wszystkiego trzeba się było nauczyć, wyszukiwać odpowiednie produkty też.
W odpowiedzi na pytanie Eli o zioła - myślę że jeśli chodzi o jakieś bardzo specyficzne, rzadkie odmiany, to może być trudno, a nawet te bardzo w Polsce popularne jak lipa, w sklepach są raczej trudne do dostania. Popularne, takie jak pokrzywa, rumianek, mięta, melisa, koper włoski, są do dostania raczej w każdym sklepie. Ale - jak to w tych czasach - wszystko można kupić w internecie, albo na ebay, albo na amazonie, albo po prostu w sklepach internertowych, wystarczy wpisać w wyszukiwarce. Specyfika tego kraju jest taka że raczej dominują gotowe mieszanki herbat na różne dolegliwości niż pojedyncze zioła.
Muszę cię jednak Elu pocieszyć, są też sklepy ze zdrową żywnością, w których można kupić ziołowe herbaty, np. Holland and Barret - tu raczej gotowe w saszetkach, ale już w Realfoods ( w Edynburgu na 37 Broughton Street i 8 Brougham Street) są w sprzedaży normalne, sypane, poza tym tam można kupić to czego w normalnych sklepach się nie da. Poza tym, taki sklep z ziołami z prawdziwego zdarzenia jest w Haddington -więcej tutaj http://haddingtonherbals.com. Wiele cudownych rzeczy można kupić też w chińskich sklepach i po znacznie niższych cenach, np. mąkę ziemniaczaną czy ryż, ja kupuję tam zieloną herbatę w różnych odmianach.
Co do zdrowej żywności i targów farmerskich, są wszędzie w okolicach tzw. farmer shops, w których można kupić naturalnie wyhodowane produkty i ich przetwory, jak owowce, warzywa, jajka, mięso ale też dżemy, soki a nawet lody. Oczywiście znacznie droższe niż w sklepach i niestety trzeba raczej mieć samochód żeby tam dojechać, bo są to po prostu... farmy gdzieś na środku pola.
W Edynburgu na Castle Terrace jest co tydzień w sobotę tzw. farmers market (http://www.edinburghfarmersmarket.com) czyli zwyczajny targ na którym farmerzy sprzedają swe produkty. Pyszne, świeże i... niestety trzeba zapomnieć o przyzwyczajeniach z Polski że na targu jest taniej, bo tutaj na targu jest o wiele drożej niż w sklepie. Ale za to zdrowo i z pierwszej ręki.
Jest też market na Stockbridge w każdą niedzielę - http://www.stockbridgemarket.com, tutaj oprócz wyrobów farmerskich można kupić również rękodzieła, upominki i to co na każdym targu.
Myślę że odpowiedziałam na pytania Eli, a gdyby ktoś miał jeszcze jakieś pytania to chętnie odpowiem.
A teraz - oczywiście
Humor z zeszytów szkolnych.
Jako że nie mam w zanadrzu żadnego obrazka który pasowałby mi do tematyki dzisiejszego posta, a jedyny jaki miałam (marichłana hehe!) już zaprezentowałam, pozostańmy w temacie zdrowia, a jak zdrowie to i bakterie.
Pewne bakterie rozkładają obornik na kompot.
Bakterie, które rozmnażają się przez kichanie, prowadzą tryb życia koczowniczy.
Serce zdrowego człowieka powinno bić 70 do 75 minut.
W dalszej drodze Nel zachorowała na febrę. Staś postarał się o ligninę i Nel wyzdrowiała.
Marysia, jak wyszła ze szpitala, to przyszła do zdrowia.
I tym optymistycznym akcentem kończę na dzisiaj.
Cytaty pisane kursywą zaczerpniętę z internetu.
Cóż, należy niestety się przyzwyczaić, że co kraj to obyczaj, że nie wszystko co jest w naszym kraju może być dostępne gdzie indziej. Przyjeżdżając do UK byłam w szoku, bo nie mogłam na przykład w sklepie znaleźć kwaśnej śmietany. Czy mąki ziemniaczanej. Nie mówiąc o kisielach czy budyniach. Okazało się że kwaśna śmietana owszem jest, pod nazwą sour cream, a jeszcze lepsza to creme freche (z francuskiego) i uwierzcie mi, są one znacznie smaczniejsze niż polskie. Mąkę ziemniaczaną zastąpiłam cornflour (mąka kukurydziana) o takich samych właściwościach, kisieli czy budyni nie zamieniłam bo po prostu nie ma takich, no może jest custard, czyli odpowiednik rzadkiego budyniu i równie smaczny, ale to jednak nie to samo.
Kapustę kiszoną można było na początku znaleźć w Lidlu, sourcraft produkcji niemieckiej, nie to samo co polskie ale bardzo podobne. Ogórków kiszonych nie było, ale korniszonów do wyboru do koloru. Co z tego, jeżeli w sklepie nie da się kupić małych ogórków, są tylko długie, w Polsce zwane szklarniowymi. Trzeba się było przyzwyczaić. Mąka - zupełnie inna charakterystyka niż w Polsce. Tutaj mąka nazywa się tak aby można ją było skojarzyć z rodzajem wypieku, np. bread flour - do chleba, self raising flour - do ciast rosnących, plain flour - do ciast słabo rosnących, fine flour - do ciast biszkoptowych, oprócz tego wholemeal, wholegrain, brown, rice i sto stysięcy innych mąk. Wszystkiego trzeba się było nauczyć, wyszukiwać odpowiednie produkty też.
W odpowiedzi na pytanie Eli o zioła - myślę że jeśli chodzi o jakieś bardzo specyficzne, rzadkie odmiany, to może być trudno, a nawet te bardzo w Polsce popularne jak lipa, w sklepach są raczej trudne do dostania. Popularne, takie jak pokrzywa, rumianek, mięta, melisa, koper włoski, są do dostania raczej w każdym sklepie. Ale - jak to w tych czasach - wszystko można kupić w internecie, albo na ebay, albo na amazonie, albo po prostu w sklepach internertowych, wystarczy wpisać w wyszukiwarce. Specyfika tego kraju jest taka że raczej dominują gotowe mieszanki herbat na różne dolegliwości niż pojedyncze zioła.
Muszę cię jednak Elu pocieszyć, są też sklepy ze zdrową żywnością, w których można kupić ziołowe herbaty, np. Holland and Barret - tu raczej gotowe w saszetkach, ale już w Realfoods ( w Edynburgu na 37 Broughton Street i 8 Brougham Street) są w sprzedaży normalne, sypane, poza tym tam można kupić to czego w normalnych sklepach się nie da. Poza tym, taki sklep z ziołami z prawdziwego zdarzenia jest w Haddington -więcej tutaj http://haddingtonherbals.com. Wiele cudownych rzeczy można kupić też w chińskich sklepach i po znacznie niższych cenach, np. mąkę ziemniaczaną czy ryż, ja kupuję tam zieloną herbatę w różnych odmianach.
Co do zdrowej żywności i targów farmerskich, są wszędzie w okolicach tzw. farmer shops, w których można kupić naturalnie wyhodowane produkty i ich przetwory, jak owowce, warzywa, jajka, mięso ale też dżemy, soki a nawet lody. Oczywiście znacznie droższe niż w sklepach i niestety trzeba raczej mieć samochód żeby tam dojechać, bo są to po prostu... farmy gdzieś na środku pola.
W Edynburgu na Castle Terrace jest co tydzień w sobotę tzw. farmers market (http://www.edinburghfarmersmarket.com) czyli zwyczajny targ na którym farmerzy sprzedają swe produkty. Pyszne, świeże i... niestety trzeba zapomnieć o przyzwyczajeniach z Polski że na targu jest taniej, bo tutaj na targu jest o wiele drożej niż w sklepie. Ale za to zdrowo i z pierwszej ręki.
Jest też market na Stockbridge w każdą niedzielę - http://www.stockbridgemarket.com, tutaj oprócz wyrobów farmerskich można kupić również rękodzieła, upominki i to co na każdym targu.
Myślę że odpowiedziałam na pytania Eli, a gdyby ktoś miał jeszcze jakieś pytania to chętnie odpowiem.
A teraz - oczywiście
Humor z zeszytów szkolnych.
Jako że nie mam w zanadrzu żadnego obrazka który pasowałby mi do tematyki dzisiejszego posta, a jedyny jaki miałam (marichłana hehe!) już zaprezentowałam, pozostańmy w temacie zdrowia, a jak zdrowie to i bakterie.
Pewne bakterie rozkładają obornik na kompot.
Bakterie, które rozmnażają się przez kichanie, prowadzą tryb życia koczowniczy.
Serce zdrowego człowieka powinno bić 70 do 75 minut.
W dalszej drodze Nel zachorowała na febrę. Staś postarał się o ligninę i Nel wyzdrowiała.
Marysia, jak wyszła ze szpitala, to przyszła do zdrowia.
I tym optymistycznym akcentem kończę na dzisiaj.
Cytaty pisane kursywą zaczerpniętę z internetu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)