poniedziałek, 24 czerwca 2013

Na sportowo

Weekend minął na pod znakiem sportu.
Najważniejszym dla nas wydarzeniem był naszego synka egzamin na stopień dan, w sobotę. Oczywiście, chodzi o karate. Najpierw trzygodzinny trening, w czasie którego mamusia i tatuś wybrali się do pobliskiego centrum handlowego zabić czas. Normalnie w takich wypadkach mamusia z tatusiem chodzą pograć w badmintona lub na basen, ale jakoś teraz nie mieli ochoty. No to zdecydowano że Centrum Handlowe będzie OK. W czasie czasu zabijania:
1 - załapali się na powrót ludzisk z jakiegoś pochodu, co okazało się być obchodem 160-lecia piekarstwa w miasteczku,
2 - obeszli centrum handlowe w celu znalezienia Costa Coffee, a jak już znaleźli to sie okazało że wolnych stolików niet a na wynos się im nie chciało,
3 - wrócili do wcześniej zauważonego Starbucksa, w którym zamówili sobie po kubku kawy mrożonej, którą konsumowali jak najdłużej się dało, zabawiając się rozmową w przerwie gry na telefonach,
4 - czekali jedno na drugie rozglądając się z paniką w czasie gdy jedno (lub drugie) niepostrzeżenie znikało w sklepie, w którym dostrzegło coś naprawdę super-odlotowego, i co należało dotnąć już-w-tej-chwili,
5 - dostali do ręki ulotkę linii autobusowych na lotnisko, do której była dołączona piłeczka antystresowa, nie powiem żeby się nie przydała (!),
6 - zakupili po głębokim namyśle i wypróbowaniu wszystkich możliwych kombinacji zapachowych, olejek do masażu,
7 - wzięli udział w głosowaniu na najpiękniejszy ich zdaniem obraz galerii obrazów tamtejszego klubu artystów-malarzy,
8 - prawie zmokli wracając do hali sportowej bo rozpętała się ulewa, ale przezorny małżonek zabrał ze sobą parasol, tak że tylko buty były mokre i spodnie do kolan.

Po trzygodzinnym treningu syn wyszedł z sali mokrusieńki i wymęczony, a tu jeszcze egzamin. Muszę przyznać że denerwowaliśmy się wszyscy, nie tylko my jako rodzice, ale też jego koledzy z dojo, którzy specjalnie zostali obserwować przebieg egzaminu. Egzamin na dan nie jest łatwy, jest w nim bardzo dużo elementów, zarówno technicznych jak i walki, w dodatku dochodzą nerwy. Nie mieliśmy wątpliwości że zdał już na samym początku, bo wszystko robił najlepiej, ale on miał stracha. Bo tu przekręcił rękę o dwa stopnie nie tak jak trzeba, bo tam przytrzymał o ułamek sekundy za krótko, bo za słabo uderzył, bo za silno... wiecie jak to jest. Mąż, który do tej pory trochę go jednak krytykował, był pod wrażeniem. Pewnie dlatego że nie był z nami na kilku ostatnich zawodach. Syn zdał swój egzamin jako jeden z czterech (na dwudziestu-kilku usiłujących) i to w najlepszym stylu. Ale bycie reprezentantem kraju do czegoś zobowiązuje, za piękne oczy do kadry nie wybierają. I tak to ostatni członek reprezentacji Szkocji w karate tradycyjnym zdobył swój czarny pas. Którego cena, jak ją zobaczyłam, prawie zwaliła mnie z nóg, ale niech ma! Urodziny miał przecież niedawno.

No a potem oglądaliśmy urywki walki "Diablo" Włodarczyka, w telewizji leciał film "Wimbledon" to też sobie troszkę pooglądaliśmy, ale nie za długo bo nudny był, w polskim internecie cały czas trąbili o ślubie Roberta Lewandowskiego, tak że widzicie - cały weekend na sportowo. A w niedzielę wieczorem leciały wszystkie 3 części filmy "Snajper", z czego obejrzałam kawałek drugiej i początek trzeciej, no co, strzelanie też sport, no nie?
;-))


piątek, 21 czerwca 2013

Dla Eli i nie tylko oraz Humor z zeszytów szkolnych

Ela w komentarzu do mojego poprzedniego posta pyta między innymi o zioła. Pomyślałam że to dobry temat żeby się z nim podzielić w głównym poście, może komuś się przyda.
Cóż, należy niestety się przyzwyczaić, że co kraj to obyczaj, że nie wszystko co jest w naszym kraju może być dostępne gdzie indziej. Przyjeżdżając do UK byłam w szoku, bo nie mogłam na przykład w sklepie znaleźć kwaśnej śmietany. Czy mąki ziemniaczanej. Nie mówiąc o kisielach czy budyniach. Okazało się że kwaśna śmietana owszem jest, pod nazwą sour cream, a jeszcze lepsza to creme freche (z francuskiego) i uwierzcie mi, są one znacznie smaczniejsze niż polskie. Mąkę ziemniaczaną zastąpiłam cornflour (mąka kukurydziana) o takich samych właściwościach, kisieli czy budyni nie zamieniłam bo po prostu nie ma takich, no może jest custard, czyli odpowiednik rzadkiego budyniu i równie smaczny, ale to jednak nie to samo.
Kapustę kiszoną można było na początku znaleźć w Lidlu, sourcraft produkcji niemieckiej, nie to samo co polskie ale bardzo podobne. Ogórków kiszonych nie było, ale korniszonów do wyboru do koloru. Co z tego, jeżeli w sklepie nie da się kupić małych ogórków, są tylko długie, w Polsce zwane szklarniowymi. Trzeba się było przyzwyczaić. Mąka - zupełnie inna charakterystyka niż w Polsce. Tutaj mąka nazywa się tak aby można ją było skojarzyć z rodzajem wypieku, np. bread flour - do chleba, self raising flour - do ciast rosnących, plain flour - do ciast słabo rosnących, fine flour - do ciast biszkoptowych, oprócz tego wholemeal, wholegrain, brown, rice i sto stysięcy innych mąk. Wszystkiego trzeba się było nauczyć, wyszukiwać odpowiednie produkty też.
W odpowiedzi na pytanie Eli o zioła - myślę że jeśli chodzi o jakieś bardzo specyficzne, rzadkie odmiany, to może być trudno, a nawet te bardzo w Polsce popularne jak lipa, w sklepach są raczej trudne do dostania. Popularne, takie jak pokrzywa, rumianek, mięta, melisa, koper włoski, są do dostania raczej w każdym sklepie. Ale - jak to w tych czasach - wszystko można kupić w internecie, albo na ebay, albo na amazonie, albo po prostu w sklepach internertowych, wystarczy wpisać w wyszukiwarce. Specyfika tego kraju jest taka że raczej dominują gotowe mieszanki herbat na różne dolegliwości niż pojedyncze zioła.
Muszę cię jednak Elu pocieszyć, są też sklepy ze zdrową żywnością, w których można kupić ziołowe herbaty, np. Holland and Barret - tu raczej gotowe w saszetkach, ale już w Realfoods ( w Edynburgu na 37 Broughton Street i 8 Brougham Street) są w sprzedaży normalne, sypane, poza tym tam można kupić to czego w normalnych sklepach się nie da. Poza tym, taki sklep z ziołami z prawdziwego zdarzenia jest w Haddington -więcej tutaj http://haddingtonherbals.com. Wiele cudownych rzeczy można kupić też w chińskich sklepach i po znacznie niższych cenach, np. mąkę ziemniaczaną czy ryż, ja kupuję tam zieloną herbatę w różnych odmianach.
Co do zdrowej żywności i targów farmerskich, są wszędzie w okolicach tzw. farmer shops, w których można kupić naturalnie wyhodowane produkty i ich przetwory, jak owowce, warzywa, jajka, mięso ale też dżemy, soki a nawet lody. Oczywiście znacznie droższe niż w sklepach i niestety trzeba raczej mieć samochód żeby tam dojechać, bo są to po prostu... farmy gdzieś na środku pola.
W Edynburgu na Castle Terrace jest co tydzień w sobotę tzw. farmers market (http://www.edinburghfarmersmarket.com) czyli zwyczajny targ na którym farmerzy sprzedają swe produkty. Pyszne, świeże i... niestety trzeba zapomnieć o przyzwyczajeniach z Polski że na targu jest taniej, bo tutaj na targu jest o wiele drożej niż w sklepie. Ale za to zdrowo i z pierwszej ręki.
Jest też market na Stockbridge w każdą niedzielę - http://www.stockbridgemarket.com, tutaj oprócz wyrobów farmerskich można kupić również rękodzieła, upominki i to co na każdym targu.
Myślę że odpowiedziałam na pytania Eli, a gdyby ktoś miał jeszcze jakieś pytania to chętnie odpowiem.

A teraz - oczywiście

Humor z zeszytów szkolnych.

Jako że nie mam w zanadrzu żadnego obrazka który pasowałby mi do tematyki dzisiejszego posta, a jedyny jaki miałam (marichłana hehe!) już zaprezentowałam, pozostańmy w temacie zdrowia, a jak zdrowie to i bakterie.

Pewne bakterie rozkładają obornik na kompot.

Bakterie, które rozmnażają się przez kichanie, prowadzą tryb życia koczowniczy.

Serce zdrowego człowieka powinno bić 70 do 75 minut.

W dalszej drodze Nel zachorowała na febrę. Staś postarał się o ligninę i Nel wyzdrowiała.

Marysia, jak wyszła ze szpitala, to przyszła do zdrowia.


I tym optymistycznym akcentem kończę na dzisiaj.

Cytaty pisane kursywą zaczerpniętę z internetu.

środa, 19 czerwca 2013

I jeszcze jedna.

Normalnie ja chyba zwariuję! Codziennie odkrywam coraz to inne przyczyny swego złego nastroju, nie ma co się dziwić że jak się tak to wszystko skumulowało to teraz mam doła. Bo to że czuję się spuchnięta i gruba bo znowu przytyłam, to nie jest żadna przyczyna, dupa w garść, buty na nogi i do biegu marsz! Akurat to mnie tylko motywuje do działania, a że sezon badmintonowy się jakby skończył, a przynajmniej dla mnie lekko zredukował, pozostałe dni wypełniam sobie bieganiem. Oprócz tych dwóch w tygodniu kiedy odpoczywam, bo codziennie to się nie da. Ale fakt że waga nie rusza nic a nic, martwi mnie trochę jednak, bo jakaś przyczyna tego musi być. Na razie kładę to szali zmian hormonalnych które mnie w ostatnim czasie się przydarzyły i pracuję, pracuję, pracuję. Ale jak tak dalej pójdzie to pójdę do lekarza i niech mnie wyśmieje!
No właśnie - to gdzie ta jeszcze jedna przyczyna nastroju do dupy? Otóż białe noce, drodzy państwo, białe cholerne szkockie noce. Gdzie duszno i gorąco, a okna otworzyć się nie da bo te durne ptaszyska wstają już o wpół do drugiej w nocy bo jest jasno i dają koncert. No i kto by spał w takich warunkach? No to się zrywam co pół godziny, a to siusiu, a to pooddychać chwilę z łbem wystawionym za okno, a to kot, a to poduszka...No i jak człowiek niewyspany to zły.
To tyle o moim samopoczuciu w ostatnim okresie, więcej nie będę was zadręczać. Ale dobrze nie jest, wcale dobrze nie jest.

P.S. Właśnie sobie przypomniałam że kartkę na Dzień Ojca miałam wysłam, cholera i znowu zapomniałam, oby tylko doszła na czas.