poniedziałek, 3 czerwca 2013

Niedzielny Gość

Wczoraj była niedziela, pogoda cudowna, na niebie zaledwie kilka obłoczków, więc cóż było robić? W Szkocji jak jest taka pogoda w weekend to trzeba ją wykorzystać, a jak ma się kawałek ogródka to należy go wykorzystać również. A przy okazji poobserwować jak kwiatki rosną. Na przykład taka tutaj miniaturowa azalia:


Czy całe stado orlików, które właśnie zaczęły obejmować panowanie:




Pozachwycać się niebiesko kwitnącym krzewem ceanothusa który nie chce jakoś rosnąć w Polsce:


Przystanąć nad urodą zwykłych Szkockich Dzwoneczków (Scottish Bluebells, też nie rosną w Polsce), piękniejszych każdego roku, szkoda że zapachu nie mogę przekazać, jest obezwładniający, tak pięknie pachną o tej porze chyba tylko konwalie

 
No a potem uwalić się na trawce, na kocyku, na słoneczku, zamknąć oczy i pomedytować. Cisza, spokój, sielsko, wiejsko... Delikatny wietrzyk chłodzi nagrzaną słońcem skórę... by nagle w tej ciszy podnieść głowę i znienacka, z zaskoczenia i zupełnie z bliska zobaczyć to:



Przecieram oczy ze zdumienia, kocisko jak żywe, piękne, kudłate. Żaden stąd, wszystkie tutejsze koty znam.  Wołam cichutko, kiciam, siedzi. Nie boi się ale też nie podchodzi. Migusia w niebezpiecznej odległości. Syknęła, prychnęła, pogoniła kota i zwiała po samochód. Po chwili:



Za jakiś czas obudził się Tiggy. Ten już nie popuścił intruzowi, poprychał, posykał, poparskał odgonił, ale nie za daleko.



I tak, z przerwami, przez cały dzień. Przybyły kot gdzieś znikał, by po jakimś czasie pojawić się znowu na podwórku.



Czasami też po drugiej stronie płotu.


Potem kociszcza przyszły do domu na wieczorną drzemkę. Dom szykuje się do snu. Godzina 22.30. Zaglądam przez okno. Siedzi.


Ach, niech to zdjęcie nikogo nie zmyli. W Szkocji teraz zaczynają się białe noce, słońce zachodzi po 22. To był już naprawdę bardzo późny wieczór. Mąż wyniósł mu trochę chrupek, bo może głodny. Szybko pochłonął. A potem wyszły z domu nasze koty i pognały gdzieś wszystkie trzy w siną dal. Poprosiłam córkę, która siedziała do późna w nocy, żeby jak nasze już wrócą, zaniosła tackę z jedzeniem pod garaż. Może się zgubił, może zabłądził. Pewnie głodny.
Rano tacka była pusta.
Jak dzisiaj przyjdzie, przyjrzę mu się baczniej. Może odwiozę do schroniska. Może ktoś go szuka, ktoś za nim tęskni. Może...

środa, 29 maja 2013

Mój kot mnie nie kocha.

Tiggy to jest właściwie kot męża, bo to on go wybrał w schronisku. Na początku, jak to bywa, każdy w domu rywalizował o miłość kota, a on, jak to kot, wszystkich miał jednakowo w poważaniu i każdego obdarzał taką samą porcją zainteresowania. No może mnie szczególnie, bo przecież nie mogłam po schodach przejść żeby mnie łapą nie zaczepił czy zębiskami się nie wczepił. Łapę jeszcze znosiłam, bo pazurów swych raczej nie wyciągał, ale zębiska trudno mi było zaakceptować, szczególnie że zostawiały czerwone ślady na moich łydkach. No ale uczyliśmy się wszyscy kota, a on się uczył nas. Tiguś nie za bardzo wylewny jest w swych uczuciach, nie przychodzi na kolana, protestuje jak mu się czegoś zabrania ale też przymila niesłychanie gdy czegoś chce. Po tych trzech latach komunikacja z nim jest wręcz wspaniała, potrafi wskazać czego chce, a nawet zaprowadzić w miejsce gdzie to jest. Nie muszę chyba wspominać że w głównej mierze chodzi o jedzonko i smakołyki, ale o zdechłe myszy też. Tiguś kocha wszystkich tak samo.
Migusia to właściwie mój kot, chociaż to córka się z nią zaprzyjaźniła w schronisku. No ale jak tu się nie zaprzyjaźnić z maleńką czarną kulką która namiętnie wdrapuje ci się na ramiona? Dzisiaj kulka waży trzy kilo a na ramiona nadal się wdrapuje, ku utrapieniu córki bo to jej ramiona :-)
Od kiedy mamy Migusię czuję że mamy kota w domu. Nie żeby Tiguś kotem nie był, ale to po prostu dwa różne światy. Pewnie dlatego że mała jeszcze jest mała, a na pewno że była z nami od maleńkości, uwielbia pieszczoty, przesiaduje na kolanach, mruczy głośno gdy tylko ludzka dłoń zbliży się do jej futerka, przynosi zabawki i w ogóle, wulkan radości i energii. Co za kontrast do dystyngowanego Tigusia!
No i właśnie zdałam sobie sprawę że Migusia mnie już nie kocha. Bo jak była maleńka to spała ze mną na poduszce, albo pod kołderką. A teraz śpi na mężu. O!

poniedziałek, 27 maja 2013

Wróbel-party

Dziś będzie bez obrazków, bo nie zdążyliśmy zrobić.
Koty to są jednak straszne "autystyki", a mój Tiguś szczególnie. Jak tylko coś jest nie tak jak było, od razu się denerwuje. Pamiętacie jak kiedyś wyskoczyły mu trzecie powieki i nie w związku z chorobą tylko ze stresu? Bo zachwiał mu się cały bezpieczny świat kiedy pojawił się mały wszędobylski rywal w postaci Migusi. No to wczoraj znowu się przekonaliśmy o wrażliwości Tigusia.
Córka przy sprzątaniu (niebywałe - ona i sprzątanie!) zauważyła że dwa hamakowe legowiska na kocim drzewie wołają o pranie, rzeczywiście były już troszkę hm... usyfione, nie prane bowiem od nowości. Do pralki się tego wsadzić nie da, ale jakoś trzeba było wyczyścić. Mąż odkręcił, ja jakoś tam poszorowałam proszkiem i szczoteczką na podwórku, wypłukałam najsilniejszym strumieniem węża nad studzienką ściekową, żeby brudy z chemią trafiły od razu tam gdzie trzeba, jakoś wydusiliśmy, wytrzepaliśmy, rozwiesiliśmy, lekki wietrzyk, niech schnie.
Wieczorem oglądaliśmy film. Najpierw przyszła Migusia. Przebiegła po wszystkich jak zwykle, zasadziła się do skoku na drzewo, skoczyła.... a tam nic. Pooglądała zdziwiona, powęszyła, podziwiła się jeszcze trochę i poszła spać do syna na kolana. Za chwilę przyszedł Tiguś. On nie przebiega po wszystkich, wskakuje od razu na drzewo, na swój ulubiony hamak. Przeciągnął się, skoczył.... a tam hamaka nie ma! Nie ma jednego, nie ma drugiego, co jest? Zdziwienie owszem, ale jeszcze bardziej denna rozpacz wyzierała z oczu Tigusia, kiedy tak siedział na półce pod miejscem gdzie kiedyś było jego ulubione spanko, siedział i czekał. Teraz nie ma, może za chwilę się pojawi, może ja tylko śnię? - myślał. Nie minęło chwil wiele, jak jakiś delikatny hałas zwrócił naszą uwagę. Nagle, ni z tego ni z owego Tiguś strzelił maleńkiego pawika, małego jak pięć złotych. I uciekł. Po kilku minutach pojawił się znowu, zrozpaczony do granic możliwości udał się na swoje stare legowisko i zapadł w drzemkę.
Oczywiście hamaczki pojawiły się na swoich miejscach jeszcze tego samego wieczoru, czyste i pachnące, ale kotkom nie dane było być świadkami tej wzniosłej chwili bo spędzały uroczy czas na dworze.
No i tu zmierzam do sedna sprawy, czyli do wyjaśnienia tytułu posta.
Było już tuż przed północą, już prawie leżałam w łóżku, kiedy córka kazała mi natychmiast zejść na dół bo mam coś zobaczyć. No to zobaczyłam. Przez kuchenne okno, bo stamtąd najlepszy widok.
Tiggy szalał na trawniku z czymś o bliżej nieokreślonym wyglądzie, podrzucał to, bił łapą, skakał z tym, no istne cuda i akrobacje, pierwszy raz widziałam go w takiej akcji. Migusia przyglądała mu się z odległości metra, niezwykle zaciekawiona ale niezbyt skora do pomocy w zabawie. Myślę - kurde, znowu kupę jakąś przyniósł albo kawałek kości. A nie, mówi córka, to ptak. Przyglądam się baczniej, rzeczywiście, chyba wróbel, bo jakiś mały, na szczęście się nie rusza. Stoimy i patrzymy dalej, z cienia wyławia się Klajduś czyli Clyde, kot sąsiadki. Oba nasze w pogotowiu. Tiguś zostawił ptaszka, odszedł na kilka metrów, Migusia z drugiej strony. Obserwują przybysza. Ten podszedł do naszych drzwi, potem do Tigusia, powąchali się, "pogadali" i poszli przez podwórko. Migusia za nimi. I tyle ich widziano.
Córka wyszła cicho z domu, zawinęła martwego ptaszka w serwetkę i wyrzuciła do kosza. Na koniec stwierdziła: "Wiesz mamo, dobrze że on się już w końcu nauczył te ptaki zabijać, bo kolejnego ledwie żywego ptaka w domu to bym nie zniosła".
Ech, kocie życie... Tak to Tiguś powetował sobie stratę hamaczka.