wtorek, 26 lutego 2013

Kawa, herbata a do tego ciasto

Stefka przyniosła ciasto do pracy. Czekoladowe. Ciasto było z rodzaju którego nigdy wcześniej nie odważyłam się tknąć, ciemne, mokrawe, nieciekawe, o konsystencji twardej kupy. Ale że okazja była więc przemogłam się w sobie i tknęłam. A potem jeszcze raz i jeszcze... Smak tego czekoladowego ciasta chodził za mną cały dzień, więc następnego dnia poprosiłam Stefkę o przepis. Podzielę się z wami, ale uprzedzam że fotografem nie jestem i zdjęcia są raczej kiepskie a tego właściwego w ogóle nie ma bo nie zdążyłam zrobić ciasta po prostu w kawałku. Przepis amerykański, bardzo łatwy. Tłumaczę z oryginału, dopiski własne.

Rozpływające-się-w-ustach czekoladowe ciasto.

Składniki:

200 g niesolonego masła (tak tak, w tym kraju podstawą jest masło solone)
200 g wysokiej jakości gorzkiej czekolady (ja użyłam Lindt 70% kakao)
200 g cukru (dałam 20g mniej)
4 duże jajka
1 płaska łyżka mąki
sól morska koszerna do posypania (w przepisie było fleur de sel albo kosher salt, u nas to nie Ameryka, nie ma ani takiej ani takiej, więc użyłam taką jak na zdjęciu, ważne żeby była w postaci... płatków)

Jak każde ciemne czekoladowe ciasto, najlepiej upiec je dzień wcześniej, a co najmniej rano żeby można było zjeść wieczorem.
1. Nastawić piekarnik na 180st. Wysmarować boki małej tortownicy masłem, spód wyścielić papierem do pieczenia (nie potrzeba jeśli używamy nie przywierającej blaszki)
2. Rozpuścić masło razem z czekoladą, najlepiej w kąpieli wodnej (włożyłam metalową miskę do garnka z wrzącą wodą) lub w mikrofalówce bardzo powoli, często mieszając. Przełożyć do trochę większej miski (ja nie przekładałam, bo moja okazała się w sam raz), dodać cukier, wymieszać drewnianą łyżką, ostudzić trochę. Dodać po jednym jajka, mieszając raz za razem, na końcu dodać mąkę i bardzo dobrze wymieszać.


3. Wylać masę do wysmarowanej tortownicy, delikatnie posypać solą koszerną i włożyć do nagrzanego piekarnika na 25 minut.




4. Przełożyć ciasto na kratkę żeby całkowicie ostygło. Przełożyć na talerz do serwowania, przykryć folią aluminiową i wstawić do lodówki. Wyjąć godzinę przed podaniem.


Tak wyglądało moje ciasto tuż po upieczeniu. Zaręczam że było pyszne, chociaż ta sól na wierzchu nie każdemu smakowała. Mimo to zostało pochłonięte błyskawicznie.

No a co do takiego ciasta?
Pyszna kawusia z pianką. Duży kubek, nie mam szklanek do latte.


A kto nie chce kawy, może być herbatka, na przykład taka. Nazywa się dragon tea, efekty przy zaparzaniu są zdumiewające. Fotografem nie jestem, ale zobaczcie sami:




A po wszystkim, tak sobie pomyślałam, co za desperat wymyślił ciasto w którym głównym składnikiem oprócz masła jest czekolada? Chyba zdrowiej zjeść samą czekoladę, nieprawdaż???

poniedziałek, 25 lutego 2013

Królowa płotów

 Dni są coraz dłuższe, chciałabym powiedzieć że cieplejsze ale jednak nie, jest dość mroźno choć na ogół słonecznie. Właśnie z powodu tej słonecznej pogody Migusia spędza troszkę czasu na dworze, każdego dnia. Pod nadzorem oczywiście, bo choć jej się wydaje że jest taka duża i odważna, że wszędzie przecież wejdzie i wyjdzie stamtąd też, my dorośli wiemy że odwaga odwagą a głupota głupotą jest. O dziwo nie tylko człowieki ją pilnują, Tiggy wyjątkowo staje na wysokości zadania i nie spuszcza jej z oczu, choć oczywiście nikt od niego tego nie wymaga. Osobiście myślę że pilnuje bardziej swojego inwentarza niż zalezy mu na Migusi, ale fakt jest faktem, że jak mała za daleko odejdzie to biegnie za nią i zagania z powrotem na podwórko. No chyba że zdarzy się że mu się nie chce wychodzić bo woli cieplutki kaloryfer. Wtedy hulaj-dusza-piekła-nie-ma i Migusia zwiedza w najlepsze. Zawsze wraca sama, nawety jak wybiegnie za płot, ale raz jej się nie udało, bo przeszła płotem do sąsiadki i się zgubiła. To znaczy, płot jest w pewnym miejscu podwójny, podwyższony, przelazła więc na drugą stronę i nie widziała już swojego podwórka. Łaziła więc i miałczała, rada nierada musiałam się pofatygować do sąsiadki po niesfornego kiciusia, który gdy tylko mnie zobaczył, zeskoczył z płotu i wprost na ręce.
Odwaga odwagą, a okazało się że Migusia się... boi. Samochodów, szczeknięcia psa w oddali, przelatującej mewy, nawet wróbla który usiadł koło niej na płocie się przestraszyła. Ale nie przeszkadza jej to w eskapadach.






No i Migusia ma... koleżankę. Pisałam kiedyś o kotach sąsiadki, dwa czarnuszki, Bonnie i Clyde. Okazało się że za każdym razem kiedy Migusia wychodzi na podwórko, po drugiej stronie żywopłotu czai się jej koleżanka. Cieżko jest im zrobić zdjęcie razem, bo Bonnie zazwyczaj ucieka gdy mnie widzi, a Migusia to raczej w miejscu też nie postoi. Uwierzcie mi więc na słowo, że jak stoją tak na przeciwko siebie to wyglądają prawie dokładnie jak swoje kopie, tamta jest chyba troszkę bardziej czarna, ale krawacik w tym samym miejscu. Gdy tak patrzę na Bonnie, widzę Migusię za kilka miesięcy. Migusia zaś nic sobie ze starszej koleżanki nie robi, ona nie szuka towarzystwa kotów tylko wrażeń, jak płoty, dachy i takie tam.  Ale to dobrze wiedzieć że okoliczne koty już zdają sobie sprawę z  jej obecności.



A wczoraj rano było tak:


Jak się dobrze podświetli to widać że ta moja Migusia nie jest aż taka bardzo czarna, co nie? Najczarniejsze to ma łapki. A dzisiaj znowu świeci słońce, po śniegu nie ma śladu, ale do wiosny to jeszcze brakuje. A ja denerwuję się coraz bardziej, bo operacja już w czwartek, brrrr....



czwartek, 21 lutego 2013

Nie ma tego złego

Poprzedni tydzień miałam wręcz fatalny. Tak to już czasami bywa że jak się coś zacznie pieprzyć to się pieprzy i nie wiadomo kiedy przestanie.
Najpierw bolała mnie głowa przez kilka dni, potem zgubiłam Ajfona. Potem miałam coś w rodzaju grypy, a w międzyczasie wyprałam sobie w pralce kluczyk do mojego nowego samochodu. Nie wiem czego mi było bardziej szkoda - fona czy kluczyka. Bez telefonu jak bez ręki w dzisiejszych czasach, ani człowiek nie zadzwoni, ani nie wyśle smsa, ani nie sprawdzi poczty na bieżąco, ani zdjęcia nie zrobi jak się coś fajnego zdarzy. Kluczyk mam zapasowy, więc jakby trochę mniejsze zło.
Na dodatek o coś nam poszło z mężem i wkurzona jestem na niego strasznie już jakiś czas, nawet świętowanie rocznicy odłożyliśmy z tego powodu.
Ale... nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, jak mówi stare przysłowie babci i dziadka. Kluczyk rozebrałam wysuszyłam suszarką, potem na kaloryferze, potem włożyłam do słoika z ryżem, według zaleceń internautów. Bo to taki raczej pilot do otwierania jest bardziej niż standardowy klucz, więc ryż miał wyciągnąć resztki wilgoci. Po dwóch dniach sprawdziłam, działa! Nawet bateria działa! Cud jakiś, albo takie dobre kluczyki do samochodów teraz robią.
Na chłopa się nadal dąsam, zobaczymy jak się sytuacja rozwinie, na ten moment to mam go ochotę siekierą ukatrupić, oczywiście nie mam siekiery, ale ochotę mam. Hormony jakieś czy co?
No i najważniejsze teraz - ha! Mam swój fon z powrotem. Nie, nie ten zgubiony, tamten to się zapodział bezpowrotnie i nie wróci. Mam nowy,  śliczniusieńki, z piękną dizajnerską obudową, która po jednym dniu użytkowania jest już porysowana jak cholera (co to za badziewia teraz produkują!) zgrabny i leciutki Ajfon 5! Wiecie już czemu się zbytnio nie przejmowałam zgubą? Bo telefon mam najlepszy na świecie - służbowy. No i jak się zgubi to trzeba dać pracownikowi nowy. Teraz tak sobie chojrakuję, ale wstydu się najadłam bardzo, bom zwykła szanować rzeczy, szczególnie ładne, szczególnie cudze. Ostatni i jedyny chyba raz gdy coś zgubiłam to były pieniądze w latach osiemdziesiątych, jeszcze w podstawówce. Od tej pory strzegę bardzo wszystkiego i wszystkich. A tu masz! Stara baba i telefon zgubiła! Ale jak mówią - nie ma tego złego...