środa, 13 lutego 2013

Ciasto czekoladowe z coca-colą

Jak obiecałam, teraz będzie o cieście czekoladowym z coca-colą (w skrócie CCCC).
Tak się zdarzyło że Anka Wrocławianka zamieściła przepis na pyszne CCCC i ja go przeczytałam oczywiście, bo Anki bloga czytam codziennie. Prawdę mówiąc, ja jakaś dziwna jestem i ciemne ciasta wcale, ale to wcale mi nie podchodzą, ani pierniki, ani murzynki, ani czekoladowe, nic. Ale że banalnie łatwe do wykonania, postanowiłam że zrobię mężowi niespodziankę w jego urodziny i upiekę. Niespodziankę, bo miało nie być żadnego tortu, z powodu że jak były moje urodziny w święta, to wszyscy byliśmy chorzy i mieliśmy kwarantannę. Ja sobie tortu nigdy nie piekę, zawsze jest "w tajemnicy" kupowany, a tym razem nie dało rady. Więc mąż, będąc solidarny z małżonką swoją, zastrzegł sobie że żadnego tortu absolutnie ma nie być. No to nie było. Za to było CCCC!
Wymieszałam wszystkie składniki w dwóch miskach jak w przepisie, połączyłam, wymieszałam łyżką, wylałam do tortownicy.


Upiekło się. W czasie gdy stygło na kratce, musiałam zrobić małą wycieczkę z synkiem w poszukiwaniu prezentu dla taty, bo jak zwykle on wszystko na ostatnią chwilę, a mnie się przydało bo zapomniałam kupić czekolady karmelowej. Wpadliśmy więc do Asdy, zakupiliśmy karmelową czekoladę Galaxy, różowe winko, ale po drodze wzrok nasz padł na pyszne truskawki. A obok był cały zestaw jagodowych pysznych owoców, więc ten wylądował w koszyku. No a jak truskawki to i bita śmietana, nie może być inaczej. Gotowej nie kupuję, choć dzieci mają mi za złe, ale wolę tradycyjnie, sama ubić. Dwa kubki śmietany do ubijania także wylądowały w koszyku.
W domu oczywiście czekał już mąż z zapytaniem co to za ciasto tutaj leży i czy może sobie spróbować. Oczywiście że nie mógł. Przy okazji się dowiedział że to tak przypadkiem upiekłam, bo miałam ostatnią puszkę coca-coli :-)
Natrudziłam się trochę nad czekoladą, bo było w przepisie że trzeba w kąpieli wodnej, to w kąpieli wodnej. Musiałam dodać kilka kropli wody żeby się dobrze roztopiła. A gdy już to zrobiła... mniam mniam mniam...



Żeby szybko zastygło, włożyłam do lodówki. W międzyczasie wypłukałam owoce i ubiłam śmietankę. W głowie miałam już wizję. Wizja nie zawsze pokrywa się z rzeczywistością a rzeczywistość wyglądała tak:






Teraz, proszę państwa, kilka zbliżeń "urodzinowych" dekoracji:

 Ufo

 Coś (gąsienica chyba) na rowerze

Bez pirackiego znaku się nie obejdzie

Zapomiałam napisać że w Asdzie kupiliśmy też płonąca racę na tort i te śmieszne cukrowe dekoracje dla chłopczyków. Dokumentacji z palenia racy na torcie przedstawiać nie będę, bo nie wypada.
A zdjęć ciasta po przekrojeniu także nie posiadam, bo zniknęło zanim się zorientowałam. 
CCCC samo w sobie złe nie było, przypominam że ja z ciast to tylko serniki makowce i bezy :-) ale z bitą śmietaną i owocami smakowało tak że sama zjadłam ze ćwierć. Zapijając Zinfadelem. 

wtorek, 12 lutego 2013

Tylko update

Dziś tylko krótki update. Żeby nie było że zniknęłam.W dodatku Migusia kocha mnie tak bardzo że chce mi się wcisnąć dosłownie wszędzie i łazi mi w tej chwili po ramieniu, po głowie, po rękach, żebym tylko nie pisała...
Co się wydarzyło od ostatniego posta? Ot, nic, zjedliśmy pączki, upiekłam w sobotę ciasto czekoladowe z coca-colą z przepisu Anki Wrocławianki (o tym będzie w kolejnym poście bo o tym trzeba napisać!), Migusia odkryła że jednak da się zwiać na podwórko więc teraz mam to co niektórzy właściciele kotów i muszę wstawać wypuszczać Tigusia o czwartej rano. Bo klapka ustawiona jest tylko na wchodzenie, niestety. Mężowi przeszła grypa, zaczęło się u mnie, więc wczoraj leżałam w łóżku a dzisiaj już wstałam bo i tak mam po południu dwie ważne wizyty w dwóch różnych szpitalach, z sobą.
Dzisiaj śledzik więc śledziki już kupiłam, będziemy dzisiaj zagryzać. A w UK pancake day, czyli naleśniki. U nas śledziki, u nich naleśniki, taka tradycja przed Wielkim Postem.
A ja zgubiłam swojego ajfona. Płakać z tego powodu nie będę ale póki co, bez telefonu jak bez ręki.


czwartek, 7 lutego 2013

Tłusty (????) czwartek

Jak zwykle w środę przed tłustym czwartkiem postanowiłam zrobić pączki. Mężowi zachciało się też chrustu czyli faworków. To zrobiłam.
Faworki poszły na pierwszy ogień (olej). Potem pączki. I coś się stało, czy olej był do bani, czy temperatura czy jeszcze coś, w każdym razie pączki nie wyrosły mi tak jakbym chciała, za to zaczęły rosnąć na oleju. I się przypalać. A w środku nie dopiekać. Zmarnowałam tak ze dwa, na szczęście najpierw zrobiłam "na spróbowanie". Reszta się już jakoś zrobiła, ale poprzysmażały się na czarno choć nie były spalone. Z nadziewaniem t omiałam cały cyrk, bo postanowiłam nadziewać po usmażeniu przez tutkę, a nie wzięłam pod uwagę że dżem może mieć drobinki i tutkę zatykać, więć naklęłam się przy tym, nawkurzałam. Na koniec postanowiłam polukrować lukrem truskawkowym ten mój pączkowy disaster, narobiłam przy tym jeszcze większego bałaganu. Potem sprzątałam godzinę i tuż przed północą, zajadając pączka faworkiem, zrobiłam jeszcze te oto fotki, jako udokumentowanie mego niechlubnego dzieła:

pączki polukrowane


  polukrowane i posypane cukrem pudrem dla odmiany

... i tylko posypane. bo lukru zabrakło.

Miały być lekkie jak piórko i niebiańsko pyszne. Cóż, do lekkości jak piórko i anielskiej miękkości to im trochę brakuje. Już wiele pączków w życiu zrobiłam i jeszcze nigdy nie wyszły mi tak... niepączkowe! Ech, przynajmniej faworki uratowały mi tłusto-czwartkowy humor. Zaniosłam ich dziś trochę do pracy. Zachwytom nie było końca. Pewnie z powodu nalewki nagietkowej na spirytusie której dodałam zamiast wódki ;-)