Tak sobie myślę, jak to z tymi kotami jest? Jest ich na naszej ulicy dużo, w co drugim domu jest co najmniej jeden, nierzadko dwa. Te które mieszkają ze sobą, muszą się tolerować, bo nie mają wyjścia. Zazwyczaj jest to rodzeństwo, więc zna się od urodzenia i wtedy jest łatwiej. Kiedy jednak do domu przychodzi kolejny dorosły kot, sytuacja się komplikuje. Jak na przykład u naszych sąsiadów, u których jeden kot z rodzeństwa umarł, więc zaadoptowali dwa czarne maleństwa. I teraz Gruby Wielki Biały Kot nie tylko nie ma rodzeństwa, ale ma konkurencję i to podwójną. Ale jak to samiec alfa, zna swoją wielkość i pozwala sobie na tolerowanie dwójki czarnuchów tak jak każdego innego kota w okolicy. Bo na całej ulicy nikt mu nie podskoczy. Kroczy więc dumnie sam i nikt mu nie śmie podskoczyć. Dosłownie. A jak ma kaprys, to siada na samym środku otwartego okna i tak siedzi godzinami, a dwójka pozostałych kotów nie ma prawa wstępu. Siedzą sobie więc biedne w krzakach pod oknem i czekają aż ktoś z ludzi to zauważy i pogoni białego z okna.
Nasz Tiggy to towarzyski raczej kot. A raczej bardzo był, bo ostatnimi czasy pędzi wszystkich z naszego podwórka. Ale przedtem miał najlepszego kumpla Rudego, który przybiegał codziennie na gonitwy jak tylko zauważył naszego na podwórku, i vice versa. Jeden ganiał drugiego, potem drugi pierwszego, z płotu i na płot, miauczały, skakały, nikt nikomu krzywdy nie robił. Ale Rudy zniknął. Nie ma go.
Pojawiły się za to te dwa Czarne, a że młode i głupie były, to dawały sobą rządzić. I tu Tiggy gonił raz jednego raz drugiego, czasami dawał im pogonić za sobą. A jak nadszedł marzec to czarna kotka tak się marcowała z naszym pupilkiem że siedzieliśmy w oknach do północy, puchnąc od śmiechu. Bo o żadnym akcie miłosnym oczywiście nie mogło być mowy, ale co się najęczały, co się nawrzeszczały, namruczały i nawarczały... W końcu trudno już było wyczuć - przyjaciel to czy wróg?
Jest taki jeden kot - Duży Rudy, piękny, wypasiony, próbuje wchodzić na nasze podwórko, ale jak zobaczyłam po co on przychodzi to zaczęłam pędzić. Bo nie chce mi się cudzych kup sprzątać. Ten Duży Rudy kot to największy wróg naszego kota. Nie było jeszcze sytuacji sam-na-sam, żeby jeden drugiego nie przegonił, jak jeden idzie dołem to drugi zawsze płotem, bacznie się obserwując. Jak jeden po jednej stronie ulicy to drugi zawsze po innej. Ostatnio myślałam nawet że do scysji dojdzie, bo starły się na ulicy i walczyły na spojrzenia i machnięcia ogonem. Do tego doszły posykiwania i warczenie. Walki wręcz na szczęście nie było, bo nie wiem co bym zrobiła, polała wodą jak tego psa który rzucał się na nogi dziewczynek w celu nieprzyzwoitym?
A tu wczoraj syn woła żebym natychmiast podeszła do okna. Podchodzę a tu taki obrazek:
Po chwili uwaliły się jeden z drugim jak na kanapie, ale już nie zdążyłam fotki pstryknąć bo się bateria skończyła.
No więc jak to - przyjaciel czy wróg? Kto tam z tymi kotami dojdzie!
piątek, 17 sierpnia 2012
środa, 15 sierpnia 2012
Paluch
Mój głupi paluch nie chce się naprostować. Łaziłam z tym cholernym prostownikiem jak należy, bite sześć tygodni, a nawet siedem, nie ściągając dziadostwa z palca, męcząc się w upale na plaży i pod prysznicem też. A jak ściągnęłam, to nie powiem, byłam zadowolona, bo różnica między tym co było zaraz po wypadku a teraz, jest kolosalna. Ale palec jest krzywy i nie widać żeby chciał się wyprostować. Ostrzegano mnie co prawda że przy tego typu urazach raczej nigdy nie będzie on już całkowicie prosty i giętki jak pozostałe, ale raczej ma być prostszy niż krzywszy. A nie jest.
Dalej robię to co mi kazano, czyli w dzień bez pokrywki, w nocy z, a nawet więcej, zakładam często i w dzień, bo czasami mnie boli i wolę nie nadwyrężać. Podobno rehabilitacja trwa kilka miesięcy. Podobno ścięgno się jeszcze wzmocni. Podobno. A ja potrzebuję tego palca! Na pianinie to jeszcze coś wybrzdękam, bo lewą ręką tak bardzo i tak nie umiem, ale jak bez niego mam grać na gitarze???
Dalej robię to co mi kazano, czyli w dzień bez pokrywki, w nocy z, a nawet więcej, zakładam często i w dzień, bo czasami mnie boli i wolę nie nadwyrężać. Podobno rehabilitacja trwa kilka miesięcy. Podobno ścięgno się jeszcze wzmocni. Podobno. A ja potrzebuję tego palca! Na pianinie to jeszcze coś wybrzdękam, bo lewą ręką tak bardzo i tak nie umiem, ale jak bez niego mam grać na gitarze???
środa, 8 sierpnia 2012
Domowe przetwory.
Czas już żeby się pomału zabrać za przetwory domowe, których wielką zwolenniczką jestem ale w ilościach hurtowych nie robię bo po pierwsze nie mam z czego, a po drugie - czytaj po pierwsze. Bo na przykład takie ogórki kiszone. Nie da się kupić w UK ogórków które by się nadawały. Być może nie rodzą. A może dlatego że nie ma tradycji. Ogórki owszem są, przez cały rok, normalne, długie, w Polsce mówi się na nie "szklarniowe". A takich kisić się nie da. Owszem, widziałam nawet malutkie ogórki, tzw. snack, ale cena taka że za 250 gram mogę kupić dwa słoiki gotowych kiszonych ogórków firmy np. Krakus. No to się nie opłaca, podobnie jak z kapustą. Wolę kupić gotową, bo ten Krakus robi naprawdę dobre przetwory. Można kupić jeszcze wyroby innych firm, ale nie są już tak smaczne, a cenowo się nie różnią. Trzeba tylko wiedzieć w których sklepach kupować. Bo niektóre rzeczy można kupić tylko w polskich sklepach, ale część polskich produktów dostępna jest w marketach i to po znacznie niższych cenach.
A takie na przykład dżemy. Mam w ogródku krzak porzeczki białej, czarnej, dwie jagody, parę malin, ale nie rodzą aż tyle żeby z nich jakieś dżemy się udało zrobić. Wolę zresztą surowe. Mam też malino-jeżynę i żurawinę które jeszcze nie rodziły. Może w przyszłym roku, ale to też nie będzie aż tyle żeby się pokusić na jakieś z nich przetwory. Zresztą, czy to się opłaca, jak za słoik bardzo dobrego dżemu można zapłacić przysłowiowe parę groszy, a i tak w domu nikt tego nie je, chyba że do naleśników.
Próbowałam robić tak zwane fałszywe kapary z nasturcji, jeden słoiczek zjedzony, reszta stoi do dzisiaj. Muszę w końcu wyrzucić, bo się zaśmierdzą. Jedyną tak naprawdę rzeczą którą robię na bieżąco i na bieżąco schodzi, jest tajski sos słodko-ostry. Dużo roboty nie ma, w ilościach hurtowych się nie da, bo bez konserwantów to nie postoi długo, no chyba żebym zapasteryzowała, nie próbowałam jeszcze. Dobry do wszystkiego, lepszy niż musztarda.
Muszę się jednak już zacząć rozglądać za jakimś przepisem na łatwy dżemik, może ktoś pamięta mój wpis z zeszłego Bożego Narodzenia, kiedy w prezencie otrzymałam dwa słoiczki dżemu i mam zamiar odpłacić się tym samym. A jak będzie dobry to sobie zrobię też.
Ale wróćmy do tematu. Bo nie o takich przetworach domowych chciałam dziś napisać.
W ubiegłym roku naszło mnie na nalewki. Przysłano nam z Polski ze trzy kilo aronii i nie było co z tym zrobić, więc nastawiliśmy nalewkę. Pyszna, słodka, a potem na tych samych owocach, wytrawna. W sumie z 7 butelek o pojemności 0,7 litra. Zrobiłam też pyszną pigwową i pyszną malinową, każdej po butelce zaledwie bo materiału było mało. Miały czekać do Wielkanocy. Nie doczekały i w dodatku nawet nie spróbowałam, bo się okazało w lutym że córka wyniosła na Sylwestra. Mogła wziąć cholerną aronię, ale nie, wzięła pierwsze lepsze z brzegu, cóż, na złodzieju czapka gore więc i jej się paliło. Długo nie mogłam tego odżałować, mam nadzieję że dobrze jej się chociaż po tym rzygało...
W tym roku postawiłam na zioła. Od dawna chodziła za mną nalewka na bazie lubczyku, odkąd obejrzałam film "U Pana Boga za piecem" lub "...w ogródku" lub "...za miedzą". Nawet specjalnie sobie przywiozłam z Polski korzeń lubczyku. Przyjął się, rośnie ładnie. długo szukałam przepisu który będzie mi odpowiadał, w końcu znalazłam. Nalewka miętowo-melisowa z lubczykową nutą. Stoi już ponad tydzień i szczerze mówiąc mam pewne obawy bo się zrobiła zielona, no ale jaka ma być nalewka na ziołach? Pachnie ładnie.
Czytałam swojego czasu o leczniczych właściwościach nagietka, kupiłam więc nasiona i posiałam. Wyrosło pięknie, kwiaty zaczęły kwitnąć jak na zamówienie. Nastawiłam więc leczniczą nalewkę z nagietka. Na spirytusie, za kórym objeździłam pół miasta, bo tutaj w sklepach najmocniejszy alkohol ma 40 procent. Ale w szanujących się polskich sklepach mają. No i się robi ta nalewka, koloru nabrała pomarańczowego. Ale zaznaczyłam wszem i wobec że nie jest to nalewka do picia, tylko najwyżej parę kropli. Jak lekarstwo, zresztą mam zamiar pilnować, bo z lekarstwami to należy ostrożnie.
Kwiatów mam dużo, wstawiłam więc też olej nagietkowy, niech się robi, dobry ponoć na skórę i włosy. Zobaczymy.
Z resztek białej porzeczki robi się nalewka porzeczkowa. Dla odmiany pomieszałam resztkę białych porzeczek z resztką czarnych, w tej chwili ma kolor różowy. Na pewno będzie pyszna... za jakieś 9 miesięcy. Bo te owocowe nalewki to bardzo długo muszą leżakowć żeby można je było konsumować. Ziołowe można szybciej.
W zeszłym tygodniu ruszyła lawenda. Mam tego całe pole, a kwitnie naprawdę obficie, co roku robię małe woreczki lawendowe które wieszam do szaf, a zapach lawendy rozchodzi się w całym domu bo wszędzie stoją bukiety. W tym roku lawenda posłużyła również do nalewki. Podobno smakuje jak perfumy, podobno działa silnie usypiająco. Co mi pasuje. Ale przekonam się o tym jak się już zrobi. Na zimę w sam raz.
Mąż męczy mnie jeszcze o nalewke pieprzową, ale z tym to nie będzie kłopotu bo pieprz jest zawsze dostępny, wystarczy poszukać tylko dobrego przepisu i już.
Najgorszą rzeczą w robieniu tych moich przetworów domowych jest cena alkoholu, a nie mogę kupić najgorszej wódki bo wyjdzie za przeproszeniem syf. Na szczęście Lidl sprzedaje znośną wódkę w przystępnej cenie. Musielibyście widzieć minę kasjera kiedy elegancka paniusia na obcasikach ładuje na taśmę pięć butelek wódki 0,7. Duża impreza, co nie? O tak, bardzo duża, bo co będę Szkotowi tłumaczyć.
Tyle mam pomysłów na nalewki, że z torbami bym poszła, a butelek nie byłoby gdzie stawiać. Może więc jeszcze tylko ta pieprzówka. Chyba że po drodze wpadnie coś innego.
A takie na przykład dżemy. Mam w ogródku krzak porzeczki białej, czarnej, dwie jagody, parę malin, ale nie rodzą aż tyle żeby z nich jakieś dżemy się udało zrobić. Wolę zresztą surowe. Mam też malino-jeżynę i żurawinę które jeszcze nie rodziły. Może w przyszłym roku, ale to też nie będzie aż tyle żeby się pokusić na jakieś z nich przetwory. Zresztą, czy to się opłaca, jak za słoik bardzo dobrego dżemu można zapłacić przysłowiowe parę groszy, a i tak w domu nikt tego nie je, chyba że do naleśników.
Próbowałam robić tak zwane fałszywe kapary z nasturcji, jeden słoiczek zjedzony, reszta stoi do dzisiaj. Muszę w końcu wyrzucić, bo się zaśmierdzą. Jedyną tak naprawdę rzeczą którą robię na bieżąco i na bieżąco schodzi, jest tajski sos słodko-ostry. Dużo roboty nie ma, w ilościach hurtowych się nie da, bo bez konserwantów to nie postoi długo, no chyba żebym zapasteryzowała, nie próbowałam jeszcze. Dobry do wszystkiego, lepszy niż musztarda.
Muszę się jednak już zacząć rozglądać za jakimś przepisem na łatwy dżemik, może ktoś pamięta mój wpis z zeszłego Bożego Narodzenia, kiedy w prezencie otrzymałam dwa słoiczki dżemu i mam zamiar odpłacić się tym samym. A jak będzie dobry to sobie zrobię też.
Ale wróćmy do tematu. Bo nie o takich przetworach domowych chciałam dziś napisać.
W ubiegłym roku naszło mnie na nalewki. Przysłano nam z Polski ze trzy kilo aronii i nie było co z tym zrobić, więc nastawiliśmy nalewkę. Pyszna, słodka, a potem na tych samych owocach, wytrawna. W sumie z 7 butelek o pojemności 0,7 litra. Zrobiłam też pyszną pigwową i pyszną malinową, każdej po butelce zaledwie bo materiału było mało. Miały czekać do Wielkanocy. Nie doczekały i w dodatku nawet nie spróbowałam, bo się okazało w lutym że córka wyniosła na Sylwestra. Mogła wziąć cholerną aronię, ale nie, wzięła pierwsze lepsze z brzegu, cóż, na złodzieju czapka gore więc i jej się paliło. Długo nie mogłam tego odżałować, mam nadzieję że dobrze jej się chociaż po tym rzygało...
W tym roku postawiłam na zioła. Od dawna chodziła za mną nalewka na bazie lubczyku, odkąd obejrzałam film "U Pana Boga za piecem" lub "...w ogródku" lub "...za miedzą". Nawet specjalnie sobie przywiozłam z Polski korzeń lubczyku. Przyjął się, rośnie ładnie. długo szukałam przepisu który będzie mi odpowiadał, w końcu znalazłam. Nalewka miętowo-melisowa z lubczykową nutą. Stoi już ponad tydzień i szczerze mówiąc mam pewne obawy bo się zrobiła zielona, no ale jaka ma być nalewka na ziołach? Pachnie ładnie.
Czytałam swojego czasu o leczniczych właściwościach nagietka, kupiłam więc nasiona i posiałam. Wyrosło pięknie, kwiaty zaczęły kwitnąć jak na zamówienie. Nastawiłam więc leczniczą nalewkę z nagietka. Na spirytusie, za kórym objeździłam pół miasta, bo tutaj w sklepach najmocniejszy alkohol ma 40 procent. Ale w szanujących się polskich sklepach mają. No i się robi ta nalewka, koloru nabrała pomarańczowego. Ale zaznaczyłam wszem i wobec że nie jest to nalewka do picia, tylko najwyżej parę kropli. Jak lekarstwo, zresztą mam zamiar pilnować, bo z lekarstwami to należy ostrożnie.
Kwiatów mam dużo, wstawiłam więc też olej nagietkowy, niech się robi, dobry ponoć na skórę i włosy. Zobaczymy.
Z resztek białej porzeczki robi się nalewka porzeczkowa. Dla odmiany pomieszałam resztkę białych porzeczek z resztką czarnych, w tej chwili ma kolor różowy. Na pewno będzie pyszna... za jakieś 9 miesięcy. Bo te owocowe nalewki to bardzo długo muszą leżakowć żeby można je było konsumować. Ziołowe można szybciej.
W zeszłym tygodniu ruszyła lawenda. Mam tego całe pole, a kwitnie naprawdę obficie, co roku robię małe woreczki lawendowe które wieszam do szaf, a zapach lawendy rozchodzi się w całym domu bo wszędzie stoją bukiety. W tym roku lawenda posłużyła również do nalewki. Podobno smakuje jak perfumy, podobno działa silnie usypiająco. Co mi pasuje. Ale przekonam się o tym jak się już zrobi. Na zimę w sam raz.
Mąż męczy mnie jeszcze o nalewke pieprzową, ale z tym to nie będzie kłopotu bo pieprz jest zawsze dostępny, wystarczy poszukać tylko dobrego przepisu i już.
Najgorszą rzeczą w robieniu tych moich przetworów domowych jest cena alkoholu, a nie mogę kupić najgorszej wódki bo wyjdzie za przeproszeniem syf. Na szczęście Lidl sprzedaje znośną wódkę w przystępnej cenie. Musielibyście widzieć minę kasjera kiedy elegancka paniusia na obcasikach ładuje na taśmę pięć butelek wódki 0,7. Duża impreza, co nie? O tak, bardzo duża, bo co będę Szkotowi tłumaczyć.
Tyle mam pomysłów na nalewki, że z torbami bym poszła, a butelek nie byłoby gdzie stawiać. Może więc jeszcze tylko ta pieprzówka. Chyba że po drodze wpadnie coś innego.
Subskrybuj:
Posty (Atom)