wtorek, 8 maja 2012

Wiosno wróć!

Zapuściłam się ostatnio w moim blogu, piszę za rzadko. Ale jak tu pisać jak dopadło mnie okrutne przygnębienie?
Pogoda jest taka, że nie pamiętam takiej wiosny. Zimno, szaro-buro. Przedtem było słonecznie, ale też zimno. Zdechły mi wszystkie małe kwiatki które hodowałam na parapecie i odważyłam się wysadzić do ogrodu, kiedy jeszcze wiosna raczyła się z nami podroczyć i było pięknie i cieplutko w ten jedyny tydzień w marcu. Od czasu sprzed Wielkanocy do dzisiaj tylko zimno, zimno, zimno. Wciąż ogrzewam dom, bo nie sztuka się pochorować. Wiosenną kurtkę odważyłam się założyć tylko raz.
Jestem przygnębiona. A przez to wszystko wydaje się za trudne, za nijakie, bez sensu. A tu jeszcze Klarka wczoraj na blogu wymalowała taką historię że... tylko się zabić. Oglądam te wszystkie blogi z pięknymi fotografiami bzów, a u nas jakby przyroda zamarła. Wszystko co tak przepięknie wystrzeliło w marcu, jeszcze nie zdażyło przekwitnąć, ale nowego nie widać. Bzy, clematisy, to wszystko co normalnie o tej porze zachwyca kolorem i zapachem, jeszcze śpi. Są pojedyncze pączki, ale gdzie im tam do tego co zazwyczaj!
Dziś świeci słoneczko, jest wyraźnie cieplej. Wiosno, wiosno, proszę wróć!

środa, 2 maja 2012

Chlebki, chlebusie...

Ojeju jeju, nie mogę się zupełnie przyzwyczaić odkąd zmienili layout na bloggerze. Może i ładniejszy teraz jest, skąd mam wiedzieć jak prosta kobieta jestem choć wykształcona, w dodatku z lekką dozą autyzmu bo wszystko u mnie musi być stałe i niezmienne i nie lubie się przyzwyczajać od nowa. Za to jak już coś załapię to z pasją i na całego.
Tak właśnie stało się z moim chlebem, dopiero co dostałam przecudny, wspaniały zakwas z San Francisco który tak naprawdę pochodzi z Niemiec, a może z Polski, kto wie, a już złapałam się dzisiaj na snuciu pomysłów o otwarciu własnej piekarni. Takiej ekologicznej, chleb na zakwasie, tylko mąka i woda, plus może jakieś bułeczki, ale te mi jakoś nie wychodzą. Za małe rosną, nie wiem co źle robię. Mąż mówi że za małe to jak mają urosnąć duże? Te ostatnie to były nawet pyszne w smaku, ale płaskie jak placki. I tak przetrwały tylko 1 dzień - 16 bułek, kto by pomyślał. No dobra, małe były.
Moja kariera chlebowa nabiera tempa. Pierwszy chleb był dość udany, choć nie do końca wypieczony. O jego losach pisałam wcześniej, zresztą to nie jest blog o pieczeniu, więc nie będę się powtarzać. Od tej pory upiekłam już dwa nieudane chleby, z zakalcem, ale to tylko dlatego że popędzali mnie wszyscy na urodziny szwagierki, więc musiałam wyłączyć piekarnik i zostawić chleby w piekarniku, a jak przyszliśmy to były zakalce i już.
Potem były dwa bardzo udane, razowe chleby, pyszne, z ziarnami. Ale dzieci nie za bardzo chciały jeść, córka może jeszcze tak ale syn ciemnego raczej nie zje, tylko białe pieczywo i koniec. No to upiekłam mu białe, to znaczy dwa mieszane pszenno-żytnie i dwa pszenne. Zjadł obydwa. Z ochotą.
A ostatnie cudo, już myślałam że nic z tego, za mało czasu miałam na wyrastanie więc go trochę pogoniłam. Wyrosło, upiekło się, popękało (bo zapomniałam naciąć, zawsze coś ...) i zostało już z samego rana napoczęte w dużych dawkach. Mogę powiedzieć że tym razem przepis mój własny, bo trochę eksperymentowałam z braku czasu, ale chlebek pycha. Pszenny z dodatkiem szczypty żytniej mąki, pestek słonecznika i dyni.
Wiem wiem, niektórzy pukają się w czoło słysząc że zaczęłam piec własny chleb. Bo to taniej i wygodniej mieć go ze sklepu. Wygodniej? Na pewno tak. Taniej? Nie jestem pewna, zobaczę jak dostanę rachunek za prąd :-) Ale wiem co jem, woda, mąka i sól, to wszystko, żadnych ulepszaczy, żadnych konserwantów. A w dodatku, ja naprawdę lubię piec. Dotychczas tylko ciasta i ciasteczka. Teraz też chlebki i chlebusie.

wtorek, 24 kwietnia 2012

Się zaczęło.

Nic to że drzewo, a raczej krzak obcięliśmy do gołej kory, na szczęście już odrasta, widać pąki. Nic to że wywaliłam stare, zmurszałe, skostniałe ptasie gniezda które ważyły prawie tyle samo co drzewo. Bo to był i zawsze będzie Dom Kosów, jakoś tak sobie szczególnie upodobały to miejsce i rok w rok mamy maluśkie koski, a czasami tylko skorupki po jajkach, niestety. Już od jakiegoś czasu parka kosów wije sobie nowe gniazdko w gałęziach, a raczej chyba remontuje stare, którego nie udało mi się do końca usunąć. Za nic sobie mają to że nic ich nie kryje, przecież liści jeszcze nie ma. Za nic sobie mają koty, a szczególnie jednego który z uporem maniaka wdrapuje się na płot a z płota na drzewo, a potem to już musi po kolejnych gałęziach schodzić jak po drabinie. Za nic sobie mają inne ptaki, widziałam wczoraj jak samiczka uciekła na płot i krzyczała, a samczyk pogonił srokę aż się za nią kurzyło. Zaczął się sezon lęgowy...
W okolicach gdzie jest wiele kotów, małe ptaszki nie mają łatwego życia. Zaczęło się od znalezienia przez nas rano na trawniku skrzydeł ptasich, prawdopodobnie gołębich. To tyle co z ptaszka zostało. Dwa skrzydła połączone częścią kadłubka. Prawdopodobnie to nie nasz go zeżarł, bo skonsumował całe śniadanie, ale może jednak coś skosztował? Nastąpiło wcześniejsze odrobaczanie, bo wiadomo, gołębie to nosiciele pasożytów wszelakich, a ja tego w domu mieć nie chcę.
Przez cały tydzień mieliśmy w ogrodzie małego gołębia, nie, nie tego zeżartego, innego, dość wyrośniętego, opierzonego, ale nie latającego. Przesiadywał sobie w krzakach to tu to tam, czasami za skrzynką z sałatą, czasami za śmietnikiem, nasz kot łaził koło niego, zaglądał, śmialiśmy się że zwierzątko sobie hoduje, bo dziwnym trafem nie ruszał go. Może po prostu nie wiedział jak się do niego dobrać.
W ostatnią niedzielę zauważyłam na trawniku innego gołąbka, znacznie mniejszego, niedopierzonego jeszcze, skakał sobie po trawce, próbował skubnąć, to żdziebełko, to robaczka. Na widok ptaków na niebie zamierał i nie ruszał się przez dłuższy czas. I w takim stanie zastał go nasz kot, gdy w końcu znudziło mu się wylegiwanie na parapecie. Tiggy nie od początku go zauważył, może dlatego że ptaszek się nie ruszał. Ale gdy tylko się poruszył, kot od razu był przy nim. Mąż nalegał żeby zostawić naturę samej sobie, więc nie interweniowałam. Obserwowaliśmy przez okno jak kot próbował się z nim bawić, trącał go lekko łapką, odskakiwał, wyczekiwał, doskakiwał, znowu lekko trącał i tak kilka razy. Potem odszedł i obserwował z daleka. Gdy tylko gołąbek próbował uciec z trawnika, kot doskoczył znowu, ale tym razem ptak postanowił walczyć.  Machnął parę razy skrzydłami, kot dostał w oko, zrezygnował i uciekł na garaż. Po czym odszedł sobie tylko znaną ścieżką. Ptaszek dotarł do schronienia pod tawułką.
Po jakimś czasie wyszliśmy sprawdzić co się z nim dzieje. Niestety, nie było dobrze. Pisklę nie miało żadnych widocznych uszkodzeń, nawet wszystkie pióra na ogonie zostały zachowane, ale było bardzo bardzo słabe. Mąż przeniósł je na stary ręcznik do garażu, mieliśmy nadzieję że tam w spokoju dojdzie do siebie, przynieśliśmy mu wody, wykopaliśmy kilka dżdżowniczek, ale gołąbek był taki słaby że nie miał  nawet siły pić. Widocznie dużo już czasu spędził poza gniazdem a nie umiał sobie znaleźć pokarmu samodzielnie. A może po prostu dziekie stworzenie nie chciało nic od ludzi, których się tak bało że nawet nie próbowało walczyć. Nic więcej nie dało się zrobić. Ptaszek się poddał.
Widząc jak wydaje ostatnie tchnienia, z bólem serca zostawiliśmy go żeby skonał w samotności...
Tego samego dnia znaleźliśmy koło garażu zwłoki kosa. Po pierwszym gołąbku zaginął ślad.