wtorek, 27 marca 2012

Wędrówki ludów i wolne soboty.

Ha, ja już dawno zapomniałam kiedy moje dzieci były rozkosznymi smerfami, teraz to już dorosła panna i prawie siedemnastoletni  kawaler... Ale wciąż wspominam "wędrówki ludów" w nocy, kiedy trzeba było spać w czwórkę w jednym łóżku, na szczęście zafundowaliśmy sobie porządne, wielkie łóżko, w którym z powodzeniem mieściły się cztery osoby w tym dwoje dzieci. Bo wiecie jak dzieci śpią - najczęściej w poprzek.
Początkowo buntowaliśmy się, przecież dzieci mają swój pokój, swoje łóżeczka, więc niech sobie tam same śpią. O co to to nie, moi państwo. Zasypiały ładnie około godziny 21, pioseneczki pośpiewane, bajeczki poczytane, zawsze zasypiały przy bajkach. rodzice z nadzieją do łóżka, nagle bach, jedne drzwi, drugie drzwi, tup tup tup w śpiworku (dzieci spały w specjalnych śpiworkach żeby się nie rozkopywały, co nie przeszkadzało im w tym chodzić) i już jeden taki mały pakował się między mamę a tatę. Za dwie minuty - bach, jedne drzwi, drugie drzwi, tup tup tup i kolejna mała lądowała pośrodku wszystkiego. Więc jak napisałam, na początku buntowaliśmy się, odnosiliśmy do łóżeczek, one się darły, my próbowalismy je usypiać, one udawały że zasypiają, potem bach, tup tup, i wszystko w koło Macieju. A mąż rano do pracy, nie wyspany, zły że nie wyspany, ja zła że on zły i tak dalej. No to przestaliśmy się buntować bo lepiej się wyspać w czwórkę niż nie wyspać w ogóle. Z czasem wędrówki ludów ustały, bo dzieciaki zmęczone padały wieczorem na nos i nie miały czasu się budzić bo rano do przedszkola czy żłobka.
Pamiętam też nasz pierwszy "wolny" weekend. Córka miała jakieś 5 lat, a synek 3. Postanowiliśmy że chcemy się w końcu porządnie wyspać, bo codzienne wstawanie o godzinie siódmej przez kilka lat może się znudzić, prawda? Wymyśliliśmy więc dla dzieci lekcję samodzielności. Wieczorem zrobiliśmy kanapki do lodówki, herbatkę do termosa, talerzyki i kubeczki na stół. Ubranka przygotowaliśmy w takiej kolejności w jakiej dzieci miały je nakładać, czyli na górze majtki, skarpetki/rajtuzy, koszulka, bluza, spodnie/spódniczka na dole. I wyjaśniliśmy że mamusia z tatusiem mają sobotę i chcą troszkę dłużej poleżeć, więc dzieci jak obudzą się wcześniej, mają się same ubrać, przecież już potrafiły same się ubierać, duże były :-0 ,  zjeść śniadanko (oczywiście wszystko wytłumaczone i pokazane jak i gdzie), włączyć bajkę w telewizorze i oglądać lub się bawić cichutko. Nie wolno otwierać drzwi do sypialni, aż rodzice sami wyjdą.
Wiem wiem, co za rodzice, przecież mogło się stać coś strasznego, nigdy się nie przewidzi jakie rzeczy dzieciom do głowy przychodzą, mogły się utopić, podpalić czy zostać porażone prądem, pociąć nożem czy wypaść przez okno. Ha ha, my mieliśmy odpowiedzialne dzieci. A dzieci miały odpowiedzialnych rodziców. Którzy nie spali oczywiście bojąc się że może się stać jak powyżej, ale dali dzieciom spróbować tej samodzielności i wyszli z pokoju gdy wszystko już było załatwione jak należy, a dzieci cichutko rysowały przy stole zerkając co chwila na telewizor. Możecie sobie tylko wyobrazić ich dumne i szczęśliwe twarzyczki - zrobili  coś sami po raz pierwszy w życiu i rodzice byli z nich baaardzo zadowoleni! I to było ich największą nagrodą. A my od tej pory każdą sobotę mieliśmy już "wolną".

piątek, 23 marca 2012

Weekendowa misja.

Mam straszny dylemat. Chodzi o kota. Bo wiadomo, jak się już bierze zwierzątko do siebie, to na zawsze. Rozważaliśmy wszystkie za i przeciw zanim go wzięliśmy i jednym z "przeciw" było - co zrobić z kotem gdy pojedziemy na wakacje? Bo przecież jeździmy co roku, co prawda w zeszłym roku nie byliśmy bo tak wypadło, znaczy byliśmy ale nie wszyscy naraz tak że zawsze był ktoś w domu. W tym roku jednak zdarzy się tak że przez pełne dwa tygodnie nikogo nie będzie w domu. I co?
Zanim wzięliśmy kota, odpowiedzią na "przeciw" dotyczący wakacji było: umieścimy go w hotelu dla kotów. Pełno takich wszędzie, na pewno coś się znajdzie. Koszt dość wysoki, ale jak trzeba to trzeba. Ale teraz, gdy coraz bliżej do terminu, mam coraz większe wątpliwości. Jedno jest pewne - albo hotel albo ktoś kto będzie przychodził dwa razy dziennie i karmił kota. Ba, łatwo powiedzieć.
Wszyscy nasi bliscy znajomi mieszkają daleko od nas, z sąsiadami utrzymujemy kontakty... poprawne ale nic specjalnego, ot zwyczajne dzień dobry. Więc albo kogoś zatrudnić do przychodzenia dwa razy dziennie, co wiązać się może z kosztami jeszcze większymi niż za hotel, albo nie wiem co. Co prawda, znajoma z pracy zaoferowała swą pomoc, ona mieszka w sąsiedniej miejscowości i i tak przejeżdza tędy codziennie do pracy a w weekendy z dziećmi na zajęcia albo na zakupy, poza tym sama ma kota więc wie jak się do tego zabrać, ale... Co będzie jak na przykład zachoruje? Albo coś jej wypadnie i nie będzie mogła przyjść? Myślę że jedną noc to kot by sobie jakoś poradził, ale co potem? Albo, co będzie jak straci kluczyk do klapki, jak to się już ze dwa razy zdarzyło? Jak wejdzie do domu? Albo jak klapka się zatnie, co też czasami się zdarza, rzadko co prawda ale jednak? Jak wyjdzie, gdzie się załatwi? Można by mu zostawić kuwetę, przecież wie jak do niej się robi. No to kupa załatwiona. Może się przespać pod krzakiem w nocy jak nie będzie mógł wejść do domu, ciepło będzie, lato. No to też załatwione. Gorzej z jedzeniem, bo co, pójdzie na żebry? Na pewno by poszedł, a wtedy już po kocie.
Więc może jednak hotel? Ale co on będzie tam sam robił cały dzień? Co prawda bezpiecznie, ciepło, jeść i pić mu dadzą, pogłaszczą jak się da, ale nudno jak cholera, szczególnie dla kota który łazi gdzie chce. I tak mi go żal a tego powodu że nie wiem. Jak sobie poradzi? Co pomyśli? Dopiero niedawno go wzięli z więzienia a już go oddają z powrotem.
Przychodzi mi do głowy jeszcze jeden pomysł. Według mnie najlepszy, ale nie jestem w stanie powiedzieć czy wypali. Sąsiadka która ma trzy koty (dwa Czarne i jeden Tłusty). Może będzie chciała zaopiekować się jeszcze jednym kociakiem w jego własnym domu? Poza tym, to tylko parę metrów, następny dom, widać z okna, może zechciałaby przychodzić dwa razy dziennie i nasypać mu karmy do miseczki. Ja optymistycznie myślę że zechciałaby ale co najgorsze dla mnie to iść i tak po prostu zapytać. Bo przecież rozmawiałam z nią zaledwie parę razy, nie znamy się, nie wiem nawet jak ma na imię, będę musiała odgrzebać w starych kartkach świątecznych.
Tak, to chyba najlepsza opcja. To moja misja na weekend.

poniedziałek, 19 marca 2012

Nie płacz ptaszku.

Nasze drzewo, a raczej krzak, a raczej dwa krzaki połączone ze sobą, zostały jednak dość uszkodzone przez styczniową wichurę, więcej w poście http://iwand71.blogspot.co.uk/2012/01/znowu-wieje.html.
Ale nie okazało się tak od razu.
Wiosna już przecież, żonkile i hiacynty pięknie kwitną, już nawet dwa tulipany mi rozłożyły płatki, a o przebiśniegach czy krokusach to już tylko wspomnienie zostało. No więc pięknego sobotniego poranka tydzień temu Mąż zabrał się do uporządkowania drzewa a raczej krzaka. Jest wieczne zielone, nie wiem jak się nazywa, laurowiśnia czy coś może innego, ale należało je mocno przyciąć bo się rozrosło za bardzo i połowę świata zasłania, nie mówiąc już że się "rozdwoiło" (tak jakby go nie było dwa :-), a może ich dwóch, sama nie wiem...)
Mąż wyniósł drabinę, piły, sekatory i do dzieła. On miał ciąć drzewo, a ja obcięte gałązki na mniejsze kawałki, tak żeby się do kosza zmieściły. Bo mamy taki specjalny kosz na odpady ogrodowe, wywożą go raz na dwa tygodnie. Kupiłam sobie super sekator i tym sekatorem kroiłam każdą gałązkę na mniejsze części, i kroiłam, i kroiłam. Szybko okazało się że kosz to o wiele za mało, ale póki co to nakazałam Mężowi rzucać ścięte gałęzie na ziemię, potem się szybko potnie. I poszłam gotować obiad.
Gdy po jakimś czasie spojrzałam przez okno, zamarłam! Drzewo a raczej krzak, z jednej strony całe wygolone, bez jednego listka, skrócone o połowę, same łyse gałęzie i patyki! Jezus Maria, przecież miałeś je przyciąć a nie opitolić do zera! Mąż nie stracił rezonu, pitolił dalej, a na moje biadolenie kazał mi podejść do drzewa. I wtedy zobaczyłam, że biedne dwa krzaki które tworzą jedno drzewo, że oba niemal wyrwane z korzeniami, i gdyby nie kołek, którym Mąż podparł jeden z nich przed zimą, pewnie by runęły. Korzenie nie wylazły co prawda, ale widać że są mocno nadwyrężone, gdyby się uprzeć to można by je gołymi rękami przewrócić. Pochwaliłam więc Męża za inicjatywę i poszłam gotować dalej.
Golenie i strzyżenie trwało cały dzień. Cały następny dzień trwało rąbanie i dzielenie gałęzi na mniejsze czastki.  Zapakowałam trzy dwustulitrowe wory gałęzi. Które zostały tymczasowo wniesione do garażu bo nie mieliśmy pomysłu co z nimi zrobić. Przez cały tydzień, każdego wieczoru po pracy cięłam gałęzie na kawałki i wkładałam je do wora, nie dało się dużó tego zrobić, wiadomo, po pracy to już się nie chce.
No więc w sobotę zaczęliśmy kończyć.
Około południa mieliśmy już siedem worów. Tylko cztery się zmieściły do samochodu męża, który po złożeniu siedzeń ma całkiem sporo miejsca. A wory były ogromne. Pojechaliśmy na wysypisko śmieci.
Wysypisko? Pierwszy raz byłam z takim miejscu, a jest tuż pod nosem, zaraz za miastem. Zawsze miałam w podświadomości obraz wysypisk z filmów i z Polski, wielki teren z hałdami odpadów. A tutaj, elegancki wjazd w jednym kierunku, strzałki gdzie i co żeby się nie zgubić, kolejka samochodów, i ogromne kontenery wielkości mojego garażu po obu stronach drogi, dokładnie oznaczone jaki odpad do jakiego pojemnika. Pilnuje tego ze trzech ludzi, pomagają, objaśniają, bo nie każdy wie czy stary komputer to do kontenera z urządzeniami elektrycznymi czy z odpadami metalowymi. Osobny pojemnik na dywany, osobny na drewno, osobny na ziemię, jeszcze inny na odpady ogrodowe, takie jak nasze. Poza tym jeszcze z dziesięć innych. Na zabawki, na materiały, na pralki i lodówki, na papiery, i na bóg wie co jeszcze. Tylko opon nie można. Podoba mi się takie wysypisko! Obiecałam że teraz to ja już będę mogła w końcu garaż posprzątać, hehehe!
Jeszcze dwa razy obracałiśmy na to wysypisko wywożąc resztki drzewa a raczej krzaka. I jeszcze nie daliśmy rady dokończyć.
Kończyliśmy w niedzielę. Okazało się że poza gałęziami jest pod tym drzewem jeszcze tona zeschniętych liści, wyszło tego kolejne dwa wory. A dodatkowo krzew który rośnie na prawo od drzewa też, okazało się, wyłapał sporo liści, więc kolejny wór do zapełnienia. Biedna córka pracowała trzy godziny, cierpliwie oddzielając ziarna od plew, czyli bawiła się w Kopciuszka, czyli wybierała z kamyków którymi wyłożona jest część podwóka, patyki i uschłe liście. Znalazła nawet zgubioną dawno przez Tigusia magnetyczną myszkę która była jego kluczykiem do klapki! Dałam jej za to parę groszy, napracowała się, niech ma.
Kot początkowo dzielnie asystował w ścinaniu drzewa, potem w usuwaniu gniazd ptasich, coż, ptakom nie na wiele się one teraz zdadzą bo drzewo łyse, liści jeszcze nie ma wcale, a jak już będą to ptaki sobie zrobią nowe gniazda, a tak to te gniazda tylko namokną w czasie deszczu i zgniją. Potem się znudził (kot) i poszedł spać pod krzak tawułki.
Nasze drzewo a raczej krzak, wygląda teraz biednie, ale wyczyszczone z wszystkich brudów które przez lata ponanosiły ptaki, lekkie od gałęzi i zalegających zeschłych patyków i liści, przygotowuje się na wypuszczenie młodziutkich pędów koncentrując wszystkie swe soki na tym jednym celu - odrosnąć, odrosnąć. Czuję że jest nam wdzięczne. A stary kos, stały mieszkaniec tego drzewa, przylatuje co wieczór, siada na najwyższej gałęzi i śpiewa, aż żal serce ściska. Wyśpiewuje całą swoją złość i smutek, że zabraliśmy mu dom, że nie będzie ptasich dzieci w gniazdku jak co roku. Nie płacz mały ptaszku, liście szybko odrosną i wkrótce znów będziesz mógł się wprowadzić do swojego drzewa. Ale ile z twoich dzieci ocaleje przy takiej ilości kotów w okolicy?