Nasze drzewo, a raczej krzak, a raczej dwa krzaki połączone ze sobą, zostały jednak dość uszkodzone przez styczniową wichurę, więcej w poście http://iwand71.blogspot.co.uk/2012/01/znowu-wieje.html.
Ale nie okazało się tak od razu.
Wiosna już przecież, żonkile i hiacynty pięknie kwitną, już nawet dwa tulipany mi rozłożyły płatki, a o przebiśniegach czy krokusach to już tylko wspomnienie zostało. No więc pięknego sobotniego poranka tydzień temu Mąż zabrał się do uporządkowania drzewa a raczej krzaka. Jest wieczne zielone, nie wiem jak się nazywa, laurowiśnia czy coś może innego, ale należało je mocno przyciąć bo się rozrosło za bardzo i połowę świata zasłania, nie mówiąc już że się "rozdwoiło" (tak jakby go nie było dwa :-), a może ich dwóch, sama nie wiem...)
Mąż wyniósł drabinę, piły, sekatory i do dzieła. On miał ciąć drzewo, a ja obcięte gałązki na mniejsze kawałki, tak żeby się do kosza zmieściły. Bo mamy taki specjalny kosz na odpady ogrodowe, wywożą go raz na dwa tygodnie. Kupiłam sobie super sekator i tym sekatorem kroiłam każdą gałązkę na mniejsze części, i kroiłam, i kroiłam. Szybko okazało się że kosz to o wiele za mało, ale póki co to nakazałam Mężowi rzucać ścięte gałęzie na ziemię, potem się szybko potnie. I poszłam gotować obiad.
Gdy po jakimś czasie spojrzałam przez okno, zamarłam! Drzewo a raczej krzak, z jednej strony całe wygolone, bez jednego listka, skrócone o połowę, same łyse gałęzie i patyki! Jezus Maria, przecież miałeś je przyciąć a nie opitolić do zera! Mąż nie stracił rezonu, pitolił dalej, a na moje biadolenie kazał mi podejść do drzewa. I wtedy zobaczyłam, że biedne dwa krzaki które tworzą jedno drzewo, że oba niemal wyrwane z korzeniami, i gdyby nie kołek, którym Mąż podparł jeden z nich przed zimą, pewnie by runęły. Korzenie nie wylazły co prawda, ale widać że są mocno nadwyrężone, gdyby się uprzeć to można by je gołymi rękami przewrócić. Pochwaliłam więc Męża za inicjatywę i poszłam gotować dalej.
Golenie i strzyżenie trwało cały dzień. Cały następny dzień trwało rąbanie i dzielenie gałęzi na mniejsze czastki. Zapakowałam trzy dwustulitrowe wory gałęzi. Które zostały tymczasowo wniesione do garażu bo nie mieliśmy pomysłu co z nimi zrobić. Przez cały tydzień, każdego wieczoru po pracy cięłam gałęzie na kawałki i wkładałam je do wora, nie dało się dużó tego zrobić, wiadomo, po pracy to już się nie chce.
No więc w sobotę zaczęliśmy kończyć.
Około południa mieliśmy już siedem worów. Tylko cztery się zmieściły do samochodu męża, który po złożeniu siedzeń ma całkiem sporo miejsca. A wory były ogromne. Pojechaliśmy na wysypisko śmieci.
Wysypisko? Pierwszy raz byłam z takim miejscu, a jest tuż pod nosem, zaraz za miastem. Zawsze miałam w podświadomości obraz wysypisk z filmów i z Polski, wielki teren z hałdami odpadów. A tutaj, elegancki wjazd w jednym kierunku, strzałki gdzie i co żeby się nie zgubić, kolejka samochodów, i ogromne kontenery wielkości mojego garażu po obu stronach drogi, dokładnie oznaczone jaki odpad do jakiego pojemnika. Pilnuje tego ze trzech ludzi, pomagają, objaśniają, bo nie każdy wie czy stary komputer to do kontenera z urządzeniami elektrycznymi czy z odpadami metalowymi. Osobny pojemnik na dywany, osobny na drewno, osobny na ziemię, jeszcze inny na odpady ogrodowe, takie jak nasze. Poza tym jeszcze z dziesięć innych. Na zabawki, na materiały, na pralki i lodówki, na papiery, i na bóg wie co jeszcze. Tylko opon nie można. Podoba mi się takie wysypisko! Obiecałam że teraz to ja już będę mogła w końcu garaż posprzątać, hehehe!
Jeszcze dwa razy obracałiśmy na to wysypisko wywożąc resztki drzewa a raczej krzaka. I jeszcze nie daliśmy rady dokończyć.
Kończyliśmy w niedzielę. Okazało się że poza gałęziami jest pod tym drzewem jeszcze tona zeschniętych liści, wyszło tego kolejne dwa wory. A dodatkowo krzew który rośnie na prawo od drzewa też, okazało się, wyłapał sporo liści, więc kolejny wór do zapełnienia. Biedna córka pracowała trzy godziny, cierpliwie oddzielając ziarna od plew, czyli bawiła się w Kopciuszka, czyli wybierała z kamyków którymi wyłożona jest część podwóka, patyki i uschłe liście. Znalazła nawet zgubioną dawno przez Tigusia magnetyczną myszkę która była jego kluczykiem do klapki! Dałam jej za to parę groszy, napracowała się, niech ma.
Kot początkowo dzielnie asystował w ścinaniu drzewa, potem w usuwaniu gniazd ptasich, coż, ptakom nie na wiele się one teraz zdadzą bo drzewo łyse, liści jeszcze nie ma wcale, a jak już będą to ptaki sobie zrobią nowe gniazda, a tak to te gniazda tylko namokną w czasie deszczu i zgniją. Potem się znudził (kot) i poszedł spać pod krzak tawułki.
Nasze drzewo a raczej krzak, wygląda teraz biednie, ale wyczyszczone z wszystkich brudów które przez lata ponanosiły ptaki, lekkie od gałęzi i zalegających zeschłych patyków i liści, przygotowuje się na wypuszczenie młodziutkich pędów koncentrując wszystkie swe soki na tym jednym celu - odrosnąć, odrosnąć. Czuję że jest nam wdzięczne. A stary kos, stały mieszkaniec tego drzewa, przylatuje co wieczór, siada na najwyższej gałęzi i śpiewa, aż żal serce ściska. Wyśpiewuje całą swoją złość i smutek, że zabraliśmy mu dom, że nie będzie ptasich dzieci w gniazdku jak co roku. Nie płacz mały ptaszku, liście szybko odrosną i wkrótce znów będziesz mógł się wprowadzić do swojego drzewa. Ale ile z twoich dzieci ocaleje przy takiej ilości kotów w okolicy?
poniedziałek, 19 marca 2012
piątek, 16 marca 2012
Marcowa noc
O Matko Bosko, co to się u nas działo wczoraj!
Napisałam w poprzednim poście że nasz Tiguś tak jakby się zaprzyjaźnił z Mniejszym Czarnym Kotem z sąsiedztwa, w zastępstwie Rudego. Ganiały sobie wczoraj oba po obu podwórkach, to znaczy jeden zwiewał a drugi gonił, potem jeden przysiadał, drugi się czaił, potem w długą i tak w kółko.
Musiałam wyjechać na chwilę wieczorem i kiedy wróciłam, nasz kot siedział w otwartej bramie i ani rusz. Widział mnie oczywiście ale przez myśl mu nie przesało żeby ruszyć dupsko z drogi. Poryczałam silnikiem, a on nic. Zatrąbiłam lekko, no to się ruszył. I tak kroczył, nooooga za noooogą parę kroków i stanął. No to ja znowu po klaksonie i znowu... W końcu tak pooowoooooli doszedł do miejsca w którym zaczynają się krzaki, więc wskoczył między nie i udawał że go nie widać. Obraził się czy co?
Po jakimś czasie znowu zaczęły się harce z Mniejszym Czarnym, to samo co przedtem, ale tym razem z odgłosami, harczenie i warczenie, kwilenie i pomiałkiwanie. Ale to nic, koty przecież czasami tak mają, co nie?
W pewnym momencie córka wpadła do pokoju, mamo, mamo, chodź natychmiast, z naszym kotem coś się dzieje! Jak się dzieje to wypadłam w kapciach na podwórko, mamo mamo, on siedzi pod samochodem i tak strasznie miałczy! No to ja do samochodu, a tam spod niego wyskakuje Mniejszy Czarny Kot. Wyskoczył i siedzi. Czy się mnie przestraszył? Chyba raczej nie, bo zaczął miałczeć w stronę naszego który wciąż siedział pod samochodem, i tak sobie wołały na dwa głosy. Ale co to były za głosy! To nie miałki, to jakieś jęki, rozdzierające płacze, kwilenie i zawodzenie. Nasz wyszedł spod auta, razem przeszły (a raczej przeczołgały się) powoli na środek ogródka, posiedziały, pomiałczały i dalej w długą!
Była już późna noc, kiedy znowu rozległy się na podwórku dzikie wrzaski. Mąż się wściekł, wypadł w piżamie na podwórko i rzucił w stronę kotów starym kapciem. Odskoczyły, odskoczyły, ale nie za bardzo, by po chwili zacząć od nowa. Powiedziałam: daj spokój, no przecież marzec jest, to normalne że koty się marcują. Ale żeby kastrowane? Powiedziałam to stojąc w otwartym oknie na piętrze bo oglądałam całe widowisko już od dłuższego czasu. Wyobraźcie sobie cztery głowy, każda w innym oknie, bo przecież każdy z domowników też chciał zobaczyć. Po północy już było gdy koty pobiegły jeden za drugim i zaczęły się drzeć na płocie u sąsiada jakieś pięc domów dalej, za daleko więc wróciliśmy do łóżek. Ale nie dane mi było się wyspać tej nocy, bo przyłaził z 10 razy i to nie tylko sprawdzał czy żyjemy ale też jak pachną nasze oddechy i czy da się pogłaskać kota nieruchomą ręką leżącą na poduszce. Jak rano wychodziłam do pracy, spał jak zabity, nawet oczu nie otworzył.
Słyszałam już wiele razy wrzeszczące koty, ale swojego jeszcze nie widziałam, a przecież jest z nami już drugą wiosnę. W internecie niewiele znalazłam. Myślałam że sterylizowane koty tracą swoje instynkty, ale widać nie do końca. A ten Mniejszy Czarny Kot to chyba jednak kotka.
Napisałam w poprzednim poście że nasz Tiguś tak jakby się zaprzyjaźnił z Mniejszym Czarnym Kotem z sąsiedztwa, w zastępstwie Rudego. Ganiały sobie wczoraj oba po obu podwórkach, to znaczy jeden zwiewał a drugi gonił, potem jeden przysiadał, drugi się czaił, potem w długą i tak w kółko.
Musiałam wyjechać na chwilę wieczorem i kiedy wróciłam, nasz kot siedział w otwartej bramie i ani rusz. Widział mnie oczywiście ale przez myśl mu nie przesało żeby ruszyć dupsko z drogi. Poryczałam silnikiem, a on nic. Zatrąbiłam lekko, no to się ruszył. I tak kroczył, nooooga za noooogą parę kroków i stanął. No to ja znowu po klaksonie i znowu... W końcu tak pooowoooooli doszedł do miejsca w którym zaczynają się krzaki, więc wskoczył między nie i udawał że go nie widać. Obraził się czy co?
Po jakimś czasie znowu zaczęły się harce z Mniejszym Czarnym, to samo co przedtem, ale tym razem z odgłosami, harczenie i warczenie, kwilenie i pomiałkiwanie. Ale to nic, koty przecież czasami tak mają, co nie?
W pewnym momencie córka wpadła do pokoju, mamo, mamo, chodź natychmiast, z naszym kotem coś się dzieje! Jak się dzieje to wypadłam w kapciach na podwórko, mamo mamo, on siedzi pod samochodem i tak strasznie miałczy! No to ja do samochodu, a tam spod niego wyskakuje Mniejszy Czarny Kot. Wyskoczył i siedzi. Czy się mnie przestraszył? Chyba raczej nie, bo zaczął miałczeć w stronę naszego który wciąż siedział pod samochodem, i tak sobie wołały na dwa głosy. Ale co to były za głosy! To nie miałki, to jakieś jęki, rozdzierające płacze, kwilenie i zawodzenie. Nasz wyszedł spod auta, razem przeszły (a raczej przeczołgały się) powoli na środek ogródka, posiedziały, pomiałczały i dalej w długą!
Była już późna noc, kiedy znowu rozległy się na podwórku dzikie wrzaski. Mąż się wściekł, wypadł w piżamie na podwórko i rzucił w stronę kotów starym kapciem. Odskoczyły, odskoczyły, ale nie za bardzo, by po chwili zacząć od nowa. Powiedziałam: daj spokój, no przecież marzec jest, to normalne że koty się marcują. Ale żeby kastrowane? Powiedziałam to stojąc w otwartym oknie na piętrze bo oglądałam całe widowisko już od dłuższego czasu. Wyobraźcie sobie cztery głowy, każda w innym oknie, bo przecież każdy z domowników też chciał zobaczyć. Po północy już było gdy koty pobiegły jeden za drugim i zaczęły się drzeć na płocie u sąsiada jakieś pięc domów dalej, za daleko więc wróciliśmy do łóżek. Ale nie dane mi było się wyspać tej nocy, bo przyłaził z 10 razy i to nie tylko sprawdzał czy żyjemy ale też jak pachną nasze oddechy i czy da się pogłaskać kota nieruchomą ręką leżącą na poduszce. Jak rano wychodziłam do pracy, spał jak zabity, nawet oczu nie otworzył.
Słyszałam już wiele razy wrzeszczące koty, ale swojego jeszcze nie widziałam, a przecież jest z nami już drugą wiosnę. W internecie niewiele znalazłam. Myślałam że sterylizowane koty tracą swoje instynkty, ale widać nie do końca. A ten Mniejszy Czarny Kot to chyba jednak kotka.
środa, 14 marca 2012
To dwudziesty czwarty był lutego...
To dwudziesty czwarty był lutego,
poranna zrzedła mgła,
wyszło z niej siedem uzbrojonych bryk,
królewski niosły znak...
...no i znów bijatyka
no i znów bijatyka
no i bijatyka cały dzień
i porąbany dzień
i porąbany łeb,
dalej bracia, aż po zmierzch!
Trudno uwierzyć ale ta piosenka "uratowała nam życie". Kiedyś wybrałam się z dziećmi, małymi jeszcze, na długą pieszą wycieczkę po górkach i lesie w Jarnołtówku. 6 i 4 latka był ich wiek, ale wędrownicy już z nich byli całą gębą, bo młodszy synuś był już na wyprawie na Kopie Biskupiej, a córusia również zaprawiona w bojach od małego. Nie wybrałam się z nimi na drabinkę wysokogórska, trochę to jednak niebezpieczne z dwójką dzieci pod opieką. Ale spacer był długi, intensywny i dość wyczerpujący, a i ja chyba przeliczyłam ich siły. Dość że po kilku godzinach wyszliśmy z lasu w Pokrzywnej i jakoś do Jarnołtówka trzeba było wrócić. A że dzieci były cholernie zmęczone i już zaczęły marudzić, zaintonowałam piosenkę którą wszyscy znaliśmy z imprez żeglarskich. I tak, śpiewając, pokonaliśmy 4 kilometry.
poranna zrzedła mgła,
wyszło z niej siedem uzbrojonych bryk,
królewski niosły znak...
...no i znów bijatyka
no i znów bijatyka
no i bijatyka cały dzień
i porąbany dzień
i porąbany łeb,
dalej bracia, aż po zmierzch!
Trudno uwierzyć ale ta piosenka "uratowała nam życie". Kiedyś wybrałam się z dziećmi, małymi jeszcze, na długą pieszą wycieczkę po górkach i lesie w Jarnołtówku. 6 i 4 latka był ich wiek, ale wędrownicy już z nich byli całą gębą, bo młodszy synuś był już na wyprawie na Kopie Biskupiej, a córusia również zaprawiona w bojach od małego. Nie wybrałam się z nimi na drabinkę wysokogórska, trochę to jednak niebezpieczne z dwójką dzieci pod opieką. Ale spacer był długi, intensywny i dość wyczerpujący, a i ja chyba przeliczyłam ich siły. Dość że po kilku godzinach wyszliśmy z lasu w Pokrzywnej i jakoś do Jarnołtówka trzeba było wrócić. A że dzieci były cholernie zmęczone i już zaczęły marudzić, zaintonowałam piosenkę którą wszyscy znaliśmy z imprez żeglarskich. I tak, śpiewając, pokonaliśmy 4 kilometry.
Subskrybuj:
Posty (Atom)