wtorek, 20 grudnia 2011

Bigos

Aż trudno mi w to uwierzyć, ale po raz pierwszy w życiu jestem przygotowana do świąt wcześniej niż last minute. Wszystkie prezenty dawno kupione, paczki do Polski wysłane, kartki świąteczne porozdawane (tutaj w zwyczaju jest obdarowywanie się kartkami przez znajomych, sąsiadów i kogo się da), choinka, dekoracje, nawet zakupy już właściwie skończyłam, jeszcze tylko jutro spiszę wszystko co mi potrzeba do ciasta. No i jeszcze alkohol jakiś by się kupiło. Ale tym zakupem to już obarczam męża.
A ja chciałam napisać dziś o bigosie.
Bigos to dla mnie coś co zawsze musi być na święta, czy to Boże Narodzenie czy Wielkanoc, poza tymi dwiema okazjami nie robię bigosu. Ale mój bigos musi być zawsze bigosem nad bigosy. Gotuję więc kapustę kiszoną, swojską, przysłaną z Polski w paczce, uzupełniam kupioną tutaj, w sklepie, po to żeby było więcej oczywiście. Mama codziennie mi powtarza, ale dodaj słodkiej kapusty córeczko, to zobaczysz jaki bigos będzie dobry. A dodałaś już kapusty słodkiej, dodaj, musisz dodac żeby bigos był dobry. A ja nie lubię bigosu ze słodką kapustą, choć być może jest to niezauważalne w smaku. Po prostu bigos to kiszona kapusta i tyle. I musi być lekko kwaśna. Więc żeby uspokoić mamę, mówię że nie, jeszcze nie dodałam bo dodam na końcu, że jeszcze nie kupiłam, że spróbuję na końcu i najwyżej wtedy dodam. Ale nie, ona się upiera że ma być słodka kapusta i już. No to ja daję jej wierzyć że zrobię tak jak ona, przecież i tak nie spróbuje, hehe.
A poza tym, nie lubię bigosu mojej mamy. Za tłusty, za słodki, za dużo grzybów. Bo mama wrzuca grzyby do wszystkiego, a już do bigosu najwięcej. Owszem, ja też dodaję, ale kilka grzybków, kroję je drobniutko i dodaję w pierwszy dzień gotowania. Bo bigos trzeba gotować co najmniej trzy dni. Oczywiście że nie cały czas, tak po trochę.
No i mięso, niektórzy uważają że mięso ma być tluste, inni że wręcz przeciwnie, jeszcze inni że bigos to "przegląd tygodnia", do którego można wrzucić każdy ochłap mięsny. Dla mnie musi być to mięso może nie najdroższe, na pewno nie schab, bo byłby trochę za suchy, ale raczej kawał mięsa dobrego i nie tłustego, do tego kilka żeberek i kilka plasterków boczku. Może jeszcze ze dwa pętka dobrej kiełbasy, ale teraz to baprawdę trudno o dobrą więc wrzucam po prostu jaką mam. Bo tutaj w Szkocji nie produkuje się polskich kiełbas, można je oczywiście kupić nawet w Tesco ale są drogie. Więc tylko trochę idzie do bigosu. Reszta prosto do brzuchów.
Cebulka, wcześniej przysmażona na patelni, z bardzo niewielką ilością tłuszczu, i czosnek który dodaję w ostatnim dniu gotowania bigosu. Kilka grzybków, jak wcześniej wspominałam, oczywiście suszonych.  Przyprawy - pieprz, majeranek, trochę słodkiej papryki. No i oczywiście czerwone wino. Kupuję najtańsze, i tak jest dobre. Wlałam całą butelkę, bo mam duży gar, już teraz bigos jest pyszny, ale jeszcze musi się podusić jutro kilka godzin. Czegoś mi jeszcze w nim brakuje, jakiegoś kopa, ale to się zobaczy jutro, gdy wszystkie składniki się ładnie wymieszają smakami.
A wiecie że pierniczki które upiekłam dwa tygodnie temu, już zaczęły mięknąć? To będą naprawdę fajne święta....

piątek, 16 grudnia 2011

Wigilijne rozterki

Hura, hura, hura! Dziś mój ostatni dzień w pracy! W tym roku oczywiście. Miałam wielkie plany posprzątać sobie biurko, to znaczy usunąć część bzdurnych papierów a część zamieść do archiwum. No i są jeszcze takie które odkładane przeze mnie na półkę przez pół roku, aż się proszą aby je powkładać do odpowiednich segregatorów. Ale mi się nie chce.
Postanowiłam więc pół dnia przeznaczyć na przyjemności, takich jak wypisywanie kartek świątecznych, pogaduszki przy herbatce, gry na facebooku czy śledzenie zamówionych przez internet prezentów. Za papiery zabiorę się po lanczu.
Mam dylemat natury moralnej. Otóż, ponieważ zarówno my jak i siostra mojego męża z rodziną, mieszkamy w sąsiednich miejscowościach,  w zasadzie blisko siebie ale nie chodzi tu o odległosć a raczej o to że za granicą to jedyna rodzina, wigilię zawsze wyprawiamy na zmianę. Czyli raz oni do nas, raz my do nich. I w tym roku wypadło że my do nich. Jakieś dwa dni temu, szwagierka zadzwoniła z zapytaniem co przynoszę na wigilię. Zatkało mnie. Oczywiście, nie wyobrażam sobie pójść do kogoś na wigilię i nie przynieść czegoś na stół, zawsze przynosimy sobie wzajemnie coś tam, zawsze uprzednio dzwoniąc i informując co to będzie, na przykład - przyniosę ryby czy uszka. Dla mnie osobiście nie ma znaczenia czy ktoś coś przyniesie czy nie, bo wigilia to wigilia i musi być na stole wszystko co było u mamy czy teściowej, kiedy wigilie spędzaliśmy w Polsce. I owszem, miałam zamiar przynieść jakieś śledzie, może pierogi z kapustą czy kluski z makiem. Ale odpowiedziałam że nie wiem, że niech się zastanowi i mi powie. Na to ona że daje mi wybór bo jestem gościem. Kurka wodna, jestem w końcu gościem tak czy nie? Jak zapraszam kogoś na obiad to najwyżej oczekuję butelki wina albo czekoladek, w podzięce. A jak nic nie ma to też dobrze. Ale tak? Urządzasz w domu wigilię to przygotowujesz wszystko od A do Zet a jak ktoś przyniesie więcej to będzie więcej na stole. Proste.
Zresztą, prawdopodobnie będzie na tej wigilii jeszcze kilka osób, ale raczej nie podejrzewam że zostały one poproszone o to samo. Bo są goście i GOŚCIE najwidoczniej. Jestem zła za takie postawienie sprawy. I co, w drugi dzień świąt mam urodziny, czy też mam kazać sobie coś przynieść do jedzenia?

środa, 14 grudnia 2011

Pierwsza noc z kotem.

Znowu wieje. Nie żeby jakoś strasznie, chociaż ogłosili "pomarańczowy alert", czyli mocne wichury. W dodatku padał wczoraj deszcz i nawet kot nie bardzo miał ochotę na wychodzenie z domu. No kilka razy mu się udało przezwyciężyć lenistwo, bo przecież natura wzywa, ale generalnie to raczej w domu, a zwłaszcza na parapecie. Szkoda że nie pomyślałam o zrobieniu zdjęcia, ale wyglądało to tak komicznie, że zamiast szukać aparatu, pokładaliśmy się wszyscy ze śmiechu, gdy kociul wgramolił dupsko na parapet, poleżał chwilę bez ruchu, po czym obie przednie łapy położył na kaloryferze i je sobie grzał. I patrzył zdziwiony na tę naszą radość, że jak to, to my sobie cztery litery grzejemy na kaloryferach a kotu łapek nawet nie wolno? Wyglądało to komicznie bo... tylko te miękkie części kocich łap dotykały kaloryfera, te z poduszeczkami, jak ludzkie dłonie.
W nocy kot zwykle siedzi na parapecie w "swoim" pokoju albo nie wiem gdzie, bo przecież staram się spać. W nocy kaloryfery nie grzeją. W nocy jeżeli kot chce spać, najczęściej zasypia na jednym ze swoich dwóch łóżek. Do naszej sypialni przychodzi tylko około 3-4 w nocy sprawdzić czy żyjemy, przed pójściem na łowy i zaraz po powrocie. A tu wczoraj wieczorem, zupełnie cichaczem i niezauważenie, bo już czytałam książkę przed snem a mąż był jeszcze w łazience, zakradł się na nasze łóżko i umieścił na miejscu, w którym zazwyczaj leżą nogi mojego męża. To jego ulubione miejsce, ale w dzień a nie w nocy, więc nikt się go tam nie spodziewał o 23. Mąż wrócił, popatrzył, spytał czy ON dzisiaj z nami śpi, potwierdziłam, więc nogi męża powędrowały na moją stronę i już tam zostały do mniej więcej trzeciej, kiedy natura wezwała kota. Spać się nie dało, bo chociaż łóżko mam tzw. kingsajz, czyli naprawdę wielkie, to te nogi mojego męża na mojej stronie... no coś nie było tak. A poza tym on się bał przewracać z boku na bok, żeby nie obudzić kota! Ha ha!
Kot poszedł, przyszedł, umył się i wskoczył z powrotem w to samo miejsce. Nogi męża znowu powędrowały w moją stronę. I tak już do rana. Tak minęła nam pierwsza noc z kotem w łóżku.