wtorek, 25 października 2011

3 litry życia.

No i w końcu odrobina spokoju. Może nie do końca, bo prawdziwy spokój to będziemy mieć dopiero na Święta, ale najgorsze za nami i mogę się powoli relaksować. Bo miałam jazdę nie z tej ziemi przez ostatnie dni.
Z mężem jednak się pogorszyło. W nocy z środy na czwartek mi padł na ziemię usiłując iść do ubikacji, będąc osobą o silnych nerwach i wielokrotnym przeszkoleniu z pierwszej pomocy nie podtrzymywałam go bo to nie było sensu, a próbowałam zamortyzować upadek tak żeby czegoś sobie nie zrobił. Mały nie jest, leciutki też nie, ale jakoś daliśmy radę i nic sobie nie zrobił. Uznałam że jest przytomny więc pogotowia nie wzywałam, zresztą poczuł się lepiej za chwilę i wrócił do łóżka. Słaby był jednak bardzo, a córka jak go zobaczyła rano to się przestraszyła. Był trupio blady. Do lekarza jednak nie dał się zaprowadzić. Przeczekaliśmy jeszcze jedną noc, ale w piątek nie dałam za wygraną i zawiozłam go do przychodni, bo tak najszybciej. Tam, jak go lekarka zobaczyła, po kilku pytaniach od razu wiedziała co mu było. Zadzwoniła do szpitala, napisała list (tak, tu instytucje porozumiewają się przy pomocy listów) i kazała mi go natychmiast wieźć do szpitala na A&E czyli Accident and Emergency czyli po naszemu Izba Przyjęć (chyba!). Gdybyśmy nie mieli transportu to byłaby karetka, ale wolałam sama.
W szpitalu już na nas czekali, wsadzili go na wózek i zawieźli na rozpoznanie. I rozpoznali w ciągu 5 minut że ma lub miał krwawienie z układu pokarmowego, a więc oczywiście wrzody, a nie żadna grypa. Stracił ponad 60 procent krwi.
I właśnie o tym chcę teraz napisać. Jest teraz w Szkocji, jak zresztą prawie przez cały czas, szeroka kampania na temat oddawania krwi. Są pewne ograniczenia, jak niektóre choroby, przebyte niedawno operacje, przeciwskazaniem jest bycie czarnym Afrykaninem bądź nawet mieszkanie z czarnym Afrykaninem pod jednym dachem - chodzi o AIDS, ale też niestety o inne choroby. Ale naprawdę dużo osób oddaje krew i jest wielu chętnych którzy chcieliby ale nie mogą. Moja własna siostra, której nigdy nie podejrzewałabym o to bo zawsze była chucherkiem i "anemikiem", moja własna siostra oddaje krew raz na pół roku (w Polsce), a nawet namówiła moją drugą siostrę która chucherkiem wcale nie jest a wręcz przeciwnie. Ja nie mogłam do tej pory ze względów zdrowotnych.
I teraz właśnie chciałabym bardzo serdecznie podziękować wszystkim którzy kiedykolwiek oddali swoją krew, obojętnie tu czy w Polsce czy gdziekolwiek indziej na świecie - dziekuję wam z całego serca za uratowanie życia mojemu mężowi. Bo być może bez tego by nie przetrwał.
Pierwszym i natychmiastowym zabiegiem przeprowadzonym na moim mężu była transfuzja krwi. Na początek dostał 1,5 litra, potem endoskopia, czyli zabieg przy pomocy wykrywa się i leczy chorobę wrzodową między innymi, potem jeszcze 1,5 litra. Pozostałe 20 procent krwi musi sobie odbudować sam. Da radę, jest na dobrej drodze, karmię go dobrze i daję do picia sok z buraków. Bo słyszałam że sok z buraków jest najlepszy na wyczerpanie.
Więc taki był mój weekend, miałam urwanie głowy nie tylko z mężem i szpitalem, ale i wiele innych rzeczy które były zaplanowane, musiały zostać wykonane. Jakoś sobie poradziłam, ale z tego wszystkiego nie poszłam wczoraj do pracy. Bo byłam zupełnie wyczerpana. Nerwowo i fizycznie.
Najważniejsze że wszystko dobrze się skończyło. Pałą tylko powinien dostać mój mąż za lekceważenie objawów i nie pójście w porę do lekarza, a ja jeszcze większą pałą, bo powinnam go była na siłę zaciągnąć gdy widziałam jaki jest blady.
Teraz mamy dług do spłacenia, 6 osób musiało się złożyć na postawienie mojego męża na nogi więc musimy oddać to wszystko z nawiązką. Mąż zadeklarował to już gdy tylko lepiej się poczuł. Musi tylko trochę poczekać, teraz nie da rady. Ale ja spróbuję na pewno przy pierwszej sposobności. Jeśli tylko moja krew będzie się nadawała.

środa, 19 października 2011

Samo życie

Dzisiaj jest dopiero środa, a ja czuję się jakby tydzień miał się już kończyć.
Rano miałam awanturę z córką o dentystę, ale nie chcę o tym teraz pisać. Popłakałam się i do pracy przyjechałam jak zombie z napuchniętymi oczami. Ale jeszcze posmarkuję więc wszysko odzie na konto mojego zanikającego kataru.
Niepokoję się o męża. Nie wygląda dobrze i nie czuje się dobrze, najgorsze że objawy grypy mu zniknęły, a ledwo powłóczy nogami. Jest cholernie blady i ta bladość mnie niepokoi, bo nigdy go takim nie widziałam. Na dodatek jak jeszcze wspomniał że warto by poszukać takiego specjalnego ubezpieczenia od utraty pracy, bo może mu się zdarzyć na przykład jakaś operacja i dłuższy pobyt w szpitalu, wymiękłam jeszcze bardziej. Cały czas myślę że to tylko grypa, że mężczyźni przechodzą to inaczej niż kobiety, że przesadzają. Bo to fakt. Ale faktem też jest że to mogły odezwać się na przykład wrzody, na które oboje cierpimy ale które od przyjazdu do Szkocji jakoś się uspokoiły. A wtedy to nie byłoby najlepiej. Robię dobrą minę do złej gry i czekam. Mam nadzieję że nie padnie mi tam trupem, gdy będę w pracy, bo na moje dzieci to raczej nie mogę liczyć. Syn na pewno by pomógł chętnie, ale go izolujemy od grypy, bo straszliwie ją przechodził ostatnio. A córka ma muchy w nosie i każdego w tej chwili gdzieś.
Widzę że mój blog przeradza się w pamiętnik, czego chciałam uniknąć, ale samo życie...

poniedziałek, 17 października 2011

Znowu poniedziałek

Pisałam już kiedyś że nie lubię poniedziałków? Jeżeli nie, to teraz jasno i wyraźnie deklaruję - NIE LUBIĘ PONIEDZIAŁKÓW!
Dlaczego? Dlatego że poniedziałek jest po niedzieli, a niedziela to weekend więc śpię długo i potem nie chce mi się zasnąć wieczorem i w poniedziałek jestem nie wyspana. Dlatego też że w nocy budzę się bo sobie przypominam o rzeczach których nie zrobiłam w pracy i teraz będę musiała nadgonić.A tydzień się nie rozciągnie przecież. No i też dlatego że zaczyna się nowy tydzień który nie wiadomo co przyniesie.
Na przykład dzisiaj - śniło mi się że uczyłam tańczyć mojego 10-letniego siostrzeńca, który w tym śnie był wielkości i aparycji może 3-latka. A że był trochę zdenerwowany, przytuliłam go do siebie i powiedziałam że taki przytulany taniec też jest dobry, ale najpierw musi zacząć spokojnie oddychać. Pokazałam mu kilka głębokich, relaksacyjnych oddechów, on zaczął próbować, ja czułam jak mu się serce uspokaja i w chwili gdy dziecko zaczęło oddychać normalnie - bang! powiadomienie na komórkę! O szóstej rano! Niech to szlag, mąż wstaje o 6.30 zabrakło mi więc pół godziny snu.
Mąż wyszedł do pracy, a ja jakoś się wykaraskałam z łóżka o 8.00 bo oczywiście przysnęłam. Jeszcze umyć głowę, wysuszyć, makijaż i takie tam, śniadanie, jedzenie do pracy, nagle wchodzi mąż. Godzina 8.45, do pracy na 9.00. 20 kilometrów samochodem.
Mąż ma porządne objawy grypy więc poszedł sobie z pracy po nie wydoliłby, tak mówi. No faktycznie katar ma i narzekał wczoraj, ale nie chciał żadnych leków ani kropli do dosa. Da radę, mówi. No a w nocy przeżył dwa zawały, piekło go serce i było mu niedobrze, bolało go w piersiach i nie mógł oddychać. To oczywiście jego wersja. Oczywiście nie żadne to zawały były tylko po prostu kłucie w piersiach, takie jak ja miałam tydzień temu gdy chorowałam. No ale męska grypa to nie zwyczajna grypa przecież, to mega-hiper-super-zarazek który zabija zanim zacznie działać!
Wsadziłam męża do łóżka, do pracy się oczywiście spóźniłam, ale i tak się zdziwili że przyszłam, bo zapomniałam w kalendarzu wykasować urlop, który kiedyś planowałam i zaznaczyłam profilaktycznie. Więc wszyscy myśleli że na urlopie jestem, jedynie sekretarka podejrzewała prawdę oczywistą, że przecież zaczęły się ferie w szkole więc ja będę spóźniona jak zwykle.
Poza tym pogoda do kitu, a ja zabrałam tylko cieniutki płaszczyk. Dobrze że niegdzie po pracy nie idę, tylko na stację benzynową, to może mnie nie przewieje. Oby mi tylko paliwa wystarczyło, bo poniedziałek przecież, wszystko się może zdarzyć.
Dzwoniła córka przed chwilą - tata siedzi na komputerze ze słuchawkami na uszach!