środa, 19 października 2011

Samo życie

Dzisiaj jest dopiero środa, a ja czuję się jakby tydzień miał się już kończyć.
Rano miałam awanturę z córką o dentystę, ale nie chcę o tym teraz pisać. Popłakałam się i do pracy przyjechałam jak zombie z napuchniętymi oczami. Ale jeszcze posmarkuję więc wszysko odzie na konto mojego zanikającego kataru.
Niepokoję się o męża. Nie wygląda dobrze i nie czuje się dobrze, najgorsze że objawy grypy mu zniknęły, a ledwo powłóczy nogami. Jest cholernie blady i ta bladość mnie niepokoi, bo nigdy go takim nie widziałam. Na dodatek jak jeszcze wspomniał że warto by poszukać takiego specjalnego ubezpieczenia od utraty pracy, bo może mu się zdarzyć na przykład jakaś operacja i dłuższy pobyt w szpitalu, wymiękłam jeszcze bardziej. Cały czas myślę że to tylko grypa, że mężczyźni przechodzą to inaczej niż kobiety, że przesadzają. Bo to fakt. Ale faktem też jest że to mogły odezwać się na przykład wrzody, na które oboje cierpimy ale które od przyjazdu do Szkocji jakoś się uspokoiły. A wtedy to nie byłoby najlepiej. Robię dobrą minę do złej gry i czekam. Mam nadzieję że nie padnie mi tam trupem, gdy będę w pracy, bo na moje dzieci to raczej nie mogę liczyć. Syn na pewno by pomógł chętnie, ale go izolujemy od grypy, bo straszliwie ją przechodził ostatnio. A córka ma muchy w nosie i każdego w tej chwili gdzieś.
Widzę że mój blog przeradza się w pamiętnik, czego chciałam uniknąć, ale samo życie...

poniedziałek, 17 października 2011

Znowu poniedziałek

Pisałam już kiedyś że nie lubię poniedziałków? Jeżeli nie, to teraz jasno i wyraźnie deklaruję - NIE LUBIĘ PONIEDZIAŁKÓW!
Dlaczego? Dlatego że poniedziałek jest po niedzieli, a niedziela to weekend więc śpię długo i potem nie chce mi się zasnąć wieczorem i w poniedziałek jestem nie wyspana. Dlatego też że w nocy budzę się bo sobie przypominam o rzeczach których nie zrobiłam w pracy i teraz będę musiała nadgonić.A tydzień się nie rozciągnie przecież. No i też dlatego że zaczyna się nowy tydzień który nie wiadomo co przyniesie.
Na przykład dzisiaj - śniło mi się że uczyłam tańczyć mojego 10-letniego siostrzeńca, który w tym śnie był wielkości i aparycji może 3-latka. A że był trochę zdenerwowany, przytuliłam go do siebie i powiedziałam że taki przytulany taniec też jest dobry, ale najpierw musi zacząć spokojnie oddychać. Pokazałam mu kilka głębokich, relaksacyjnych oddechów, on zaczął próbować, ja czułam jak mu się serce uspokaja i w chwili gdy dziecko zaczęło oddychać normalnie - bang! powiadomienie na komórkę! O szóstej rano! Niech to szlag, mąż wstaje o 6.30 zabrakło mi więc pół godziny snu.
Mąż wyszedł do pracy, a ja jakoś się wykaraskałam z łóżka o 8.00 bo oczywiście przysnęłam. Jeszcze umyć głowę, wysuszyć, makijaż i takie tam, śniadanie, jedzenie do pracy, nagle wchodzi mąż. Godzina 8.45, do pracy na 9.00. 20 kilometrów samochodem.
Mąż ma porządne objawy grypy więc poszedł sobie z pracy po nie wydoliłby, tak mówi. No faktycznie katar ma i narzekał wczoraj, ale nie chciał żadnych leków ani kropli do dosa. Da radę, mówi. No a w nocy przeżył dwa zawały, piekło go serce i było mu niedobrze, bolało go w piersiach i nie mógł oddychać. To oczywiście jego wersja. Oczywiście nie żadne to zawały były tylko po prostu kłucie w piersiach, takie jak ja miałam tydzień temu gdy chorowałam. No ale męska grypa to nie zwyczajna grypa przecież, to mega-hiper-super-zarazek który zabija zanim zacznie działać!
Wsadziłam męża do łóżka, do pracy się oczywiście spóźniłam, ale i tak się zdziwili że przyszłam, bo zapomniałam w kalendarzu wykasować urlop, który kiedyś planowałam i zaznaczyłam profilaktycznie. Więc wszyscy myśleli że na urlopie jestem, jedynie sekretarka podejrzewała prawdę oczywistą, że przecież zaczęły się ferie w szkole więc ja będę spóźniona jak zwykle.
Poza tym pogoda do kitu, a ja zabrałam tylko cieniutki płaszczyk. Dobrze że niegdzie po pracy nie idę, tylko na stację benzynową, to może mnie nie przewieje. Oby mi tylko paliwa wystarczyło, bo poniedziałek przecież, wszystko się może zdarzyć.
Dzwoniła córka przed chwilą - tata siedzi na komputerze ze słuchawkami na uszach!  

piątek, 14 października 2011

Po prostu czuć się lepiej!

Szukałam kliniki dla mojej córki, takiej która robi operacje plastyczne. Mamy z nią spory kłopot więc, ponieważ skończyła już 18 lat, nadszedł czas na poważne podejście do sprawy. Córka odkąd pamięta, miała kompleksy na tle swojego nosa. Urodziła się z maleńkim noskiem, jak wszystkie dzieci, ale przekrzywiony był na jedną stronę, lekarz powiedział że to w wyniku ucisku okołoporodowego. I miał rację. Nosek się wyprostował bardzo szybko, ale zaczął się garbić w wieku dorastania. Cóż, to chyba taki gen, połowa ludzi w rodzinie mojego męża ma taz. greckie czy orle nosy. Ale dziewczynce zaczęło to przeszkadzać, szczególnie kiedy zaczęła się interesować chłopcami co normalne było w jej wieku, a ci zaczęli zauważac ten jej krzywy nos. Próbowaliśmy przemówić jej do rozsądku, ale wiecie, dorosły inaczej podchodzi do sprawy niż dziecko. Myśleliśmy że jak dorośnie to jej przejdzie, bo przecież ktoś ją i tak pokocha z nosem czy bez. Pokochanie nic nie dało. W dodatku stało się nieszczęście i nos został złamany. Przypadkiem, wypadkiem, nie można nikogo winić. Do szpitala trafiliśmy za późno, żeby coś zrobić, nos się już zdążył zrosnąć. Skrzywiło go to trochę w bok, prawie niezauważalnie, ale jednak. Została zakwalifikowana do operacji na koszt państwa brytyjskiego, ale musiała przejść szereg badań, w tym psychologicznych. I tu został wyszło szydło z worka. Po serii badań psychologiczno-psychiatryczno-behawioralnych wszyscy lekarze stwierdzili jak jeden mąż że to nie nos jest przyczyną problemów. Nos owszem, powoduje kompleksy, ale jest to wtórna przypadłość. Powinna więc moja córka przejść kilka terapii a potem wrócić do chirurgów plastyków. Zresztą miała wtedy niecałe 17 lat więc i tak nikt by jej nie zrobił korekty nosa, bo czeka się co najmniej do 18 lat. Córka do 18 wyczekała, po czym stwierdziła że to nie na jej nerwy i że nie ma zamiaru mieć przeprowadzanej na sobie żadnej terapii psychicznej, więc ma gdzieś taką służbę zdrowia i zrobi sobie prywatnie. Wymyśliliśmy więc że w Polsce sobie zrobi bo jest taniej, ustaliliśmy że jak sobie zbierze połowę kwoty to następną połowę jej zapłacimy. Córka znalazła pracę weekendową w pubie i zbiera na operację.
To tyle tytułem wstępu. Uffff.
Więc szukałam po internecie gdzie w okolicach można zrobić godziwą korektę nosa. Zdziwiłam się ilością klinik i różnorodnością usług które owe kliniki proponują. Nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiałam, nigdy nie planowałam żadnych operacji, bo się wszelkich zabiegów polegających na ingerencji w moje ciało po prostu panicznie boję. A poza tym moje ciało jakie jest takie jest, ale czuję się w nim dobrze i dbam o nie żeby się dobrze czuć. Zwróciło moją uwagę usuwanie blizn. Chyba dlatego że cena niewygórowana, 800-1000 zł. A ja mam bliznę po dwóch cięciach cesarskich, piękna nie jest ale też nie za bardzo mi przeszkadza, przyzwyczaiłam się. Chociaż dzieli mi dół brzucha na dwie połówki, wystaje z bikini i czasami denerwuje gdy chcę się np. podrapać. Przyszło mi do głowy że jak córka pójdzie sobie zrobić nosek to może ja bym poszła sobie usunąć tę bliznę? Kompleksów nie mam, ale ludzie czasami pytają co to jest i dlaczego tak a nie w poprzek. Mam na myśli lekarzy bo prywatnie to chyba nie słyszałam takiego pytania. A poza tym fajnie byłoby mieć znowu płaski brzuch a nie wyglądający za przeproszeniem jak dwa pośladki. Wiem wiem, przebarwiam trochę ale chcę się jakoś do tego przekonać.
Postanowiłam podzielić się tymi myślami z moim wyrozumiałym, kochanym mężem. I wiecie co powiedział? Zapytał: "Chcesz sobie to zrobić żebyś się mogła puszczać z innymi?" Zbaraniałam, trzasnęłam krzesłem i wyszłam z pokoju.
Czy mężczyźni myślą że kiedy kobieta robi sobie operację plastyczną, obojętnie czy powiększania piersi czy odsysania tłuszczu czy nawet usuwania blizn, to dlatego że chce szukać wrażeń? Przecież ja chcę się po prostu lepiej czuć!