piątek, 14 października 2011

Po prostu czuć się lepiej!

Szukałam kliniki dla mojej córki, takiej która robi operacje plastyczne. Mamy z nią spory kłopot więc, ponieważ skończyła już 18 lat, nadszedł czas na poważne podejście do sprawy. Córka odkąd pamięta, miała kompleksy na tle swojego nosa. Urodziła się z maleńkim noskiem, jak wszystkie dzieci, ale przekrzywiony był na jedną stronę, lekarz powiedział że to w wyniku ucisku okołoporodowego. I miał rację. Nosek się wyprostował bardzo szybko, ale zaczął się garbić w wieku dorastania. Cóż, to chyba taki gen, połowa ludzi w rodzinie mojego męża ma taz. greckie czy orle nosy. Ale dziewczynce zaczęło to przeszkadzać, szczególnie kiedy zaczęła się interesować chłopcami co normalne było w jej wieku, a ci zaczęli zauważac ten jej krzywy nos. Próbowaliśmy przemówić jej do rozsądku, ale wiecie, dorosły inaczej podchodzi do sprawy niż dziecko. Myśleliśmy że jak dorośnie to jej przejdzie, bo przecież ktoś ją i tak pokocha z nosem czy bez. Pokochanie nic nie dało. W dodatku stało się nieszczęście i nos został złamany. Przypadkiem, wypadkiem, nie można nikogo winić. Do szpitala trafiliśmy za późno, żeby coś zrobić, nos się już zdążył zrosnąć. Skrzywiło go to trochę w bok, prawie niezauważalnie, ale jednak. Została zakwalifikowana do operacji na koszt państwa brytyjskiego, ale musiała przejść szereg badań, w tym psychologicznych. I tu został wyszło szydło z worka. Po serii badań psychologiczno-psychiatryczno-behawioralnych wszyscy lekarze stwierdzili jak jeden mąż że to nie nos jest przyczyną problemów. Nos owszem, powoduje kompleksy, ale jest to wtórna przypadłość. Powinna więc moja córka przejść kilka terapii a potem wrócić do chirurgów plastyków. Zresztą miała wtedy niecałe 17 lat więc i tak nikt by jej nie zrobił korekty nosa, bo czeka się co najmniej do 18 lat. Córka do 18 wyczekała, po czym stwierdziła że to nie na jej nerwy i że nie ma zamiaru mieć przeprowadzanej na sobie żadnej terapii psychicznej, więc ma gdzieś taką służbę zdrowia i zrobi sobie prywatnie. Wymyśliliśmy więc że w Polsce sobie zrobi bo jest taniej, ustaliliśmy że jak sobie zbierze połowę kwoty to następną połowę jej zapłacimy. Córka znalazła pracę weekendową w pubie i zbiera na operację.
To tyle tytułem wstępu. Uffff.
Więc szukałam po internecie gdzie w okolicach można zrobić godziwą korektę nosa. Zdziwiłam się ilością klinik i różnorodnością usług które owe kliniki proponują. Nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiałam, nigdy nie planowałam żadnych operacji, bo się wszelkich zabiegów polegających na ingerencji w moje ciało po prostu panicznie boję. A poza tym moje ciało jakie jest takie jest, ale czuję się w nim dobrze i dbam o nie żeby się dobrze czuć. Zwróciło moją uwagę usuwanie blizn. Chyba dlatego że cena niewygórowana, 800-1000 zł. A ja mam bliznę po dwóch cięciach cesarskich, piękna nie jest ale też nie za bardzo mi przeszkadza, przyzwyczaiłam się. Chociaż dzieli mi dół brzucha na dwie połówki, wystaje z bikini i czasami denerwuje gdy chcę się np. podrapać. Przyszło mi do głowy że jak córka pójdzie sobie zrobić nosek to może ja bym poszła sobie usunąć tę bliznę? Kompleksów nie mam, ale ludzie czasami pytają co to jest i dlaczego tak a nie w poprzek. Mam na myśli lekarzy bo prywatnie to chyba nie słyszałam takiego pytania. A poza tym fajnie byłoby mieć znowu płaski brzuch a nie wyglądający za przeproszeniem jak dwa pośladki. Wiem wiem, przebarwiam trochę ale chcę się jakoś do tego przekonać.
Postanowiłam podzielić się tymi myślami z moim wyrozumiałym, kochanym mężem. I wiecie co powiedział? Zapytał: "Chcesz sobie to zrobić żebyś się mogła puszczać z innymi?" Zbaraniałam, trzasnęłam krzesłem i wyszłam z pokoju.
Czy mężczyźni myślą że kiedy kobieta robi sobie operację plastyczną, obojętnie czy powiększania piersi czy odsysania tłuszczu czy nawet usuwania blizn, to dlatego że chce szukać wrażeń? Przecież ja chcę się po prostu lepiej czuć!

środa, 12 października 2011

Kot polowniczy

Na pewno niejedna z nas miała niekiedy takie wrażenie, że życie jej przecieka między placami, że tyle jest do zrobienia a czasu tak mało zostało, że już się połowę życia przeżyło a dopiero teraz naprawdę chce się żyć. Ja chwile takie miewam coraz częściej. Być może dlatego że nieuchronnie i z coraz większym rozmachem zbliżam się do czterdziestki. Być może dlatego że dzieci stają się już coraz bardziej samodzielne i mam więcej czasu dla siebie. Być może wszystko na raz i jeszcze więcej powodów by się wymyśliło. Faktem jest że szkoda mi każdego straconego dnia. A straciłam cały tydzień "dzięki" grypie.
Wyszłam wczoraj po raz pierwszy od tygodnia do ogrodu i za głowę się złapałam. Przecież to już jesień, wiosenne cebulki czas najwyższy wsadzać do ziemi, krzewy przycinać, wykopać co stare i tak ogólnie, uporządkować. Mężowi pozwalam na przycinanie żywopłotu tylko, no i od czasu do czasu na wkopanie czegoś do ziemi jeżeli ma być głęboko bo ja nie lubię łopat. No i przekopać ogródek, to już obaj moi chłopcy robią. Oczywiście też koszą trawę. No i właśnie trawy też nie skosili. Aż prawie awanturę im zrobiłam, zaledwie dwa tygodnie temu, gdy byłam w Polsce, była cudowna pogoda i tu i tam, mieli przykazane wykosić trawę po raz ostatni tej jesieni. Okazja była jakich mało bo i ciepło i sucho, a oni co? Byczyli się cały tydzień przed komputerem. No ale zapowiedziałam im że trawa ma być skoszona i nic mnie to nie obchodzi. Mogą sobie kosą kosić jak kosiarka im nie złapie, a co!
Lubię przycinać krzewy, sekator to moje ulubione narzędzie ogrodnicze. No i właśnie mi się zepsuł ten lepszy, skuteczny i bardzo drogi, a właściwie to mąż mi go zepsuł strzygąc żywopłot, bo oczywiście chciał "wypróbować". No i teraz sekator jest do niczego, a mąż puka się w czoło mówiąc że nie pamięta jak go psuł. Oczywiście że nie pamięta, kto by pamiętał? Muszę więc jechać do sklepu i kupić. No mam jeszcze stary, z Lidla, kupiony trzy lata temu, badziewie ale jak ruski telewizor - niezawodny. Ale go nie lubię bo dostaję po nim odcisków. Więc nowy będzie i już.
A w sobotę mieliśmy akcję jak z horroru. Chora byłam więc i tak nie spałam za dużo albo spałam na jawie. Mąż wychodził w nocy do łazienki, w tym czasie usłyszałam jakieś piski i łomotanie. Pomyślałam w malignie że to moja córka znowu sobie robi śniadanie o szóstej rano, tylko po co się tak tłucze i dlaczego musi stąpać po piszczących zabawkach kota? Ale po chwili mąż zaświecił światło na korytarzu i nie przychodzi, nie przychodzi, wstałam więc z ciekawości zobaczyć co zrobił z córką za zakłócanie spokoju nocnego. Wchodzę do living roomu, gdzie również zapalone było światło i co widzę? Scenę zbrodni! Ptasie pióra porozwalanie po całym pokoju, sprzęt grający poprzekrzywiany, pełno kocich śladów na telewizorze, a muszę dodać że mamy taki cieniutki, 18 milimetrów tylko, wiszący na ścianie, ogromny, ślady widać doskonale. A w kącie między kolumną a szafką skulony ptak. Kot nie mógł się do ptaka dostać, to znaczy na pewno by się jakoś dostał gdyby tylko chciał, ale gdy tylko nas zobaczył, podniósł ogonek do góry, zrobił minę "zobaczcie-jaki-jestem-superkot-taką-świetną-zdobycz-wam-przyniosłem!", przy czym przechadzał się taki dumny i szczęśliwy po całym pokoju pokazując nam jakich to niezwykłych dokonań poczynił. Tak więc oprócz szpaka w kącie i piór widocznych wszędzie, widoczne były ślady walki na ścianach i podłodze, upstrzone kroplami krwi z biednego ptaka i błota z kocich łap.
Kot został pochwalony, pogłaskany i zawołany do kuchni po żarcie, a w tym samym czasie ptak został złapany przez skórzaną rękawicę mojego męża i wypuszczony na podwórze. Akcja trwała kilka sekund, skończyła się odlotem szpaka (na szczęście odleciał więc nie był za bardzo uszkodzony, choć prawie bez ogona) i bezmiernym zdziwieniem kota, który chyba nie zauważył co i jak się stało, że mu zdobycz zniknęła. Po pobieżnym usunięciu śladów walki (chodziło mi głównie o krew), wszyscy rozeszli się w milczeniu, kot z powrotem na podwórko, a my do łóżka.
- Cóż, kot to polowniczy, stwierdziłam, musi od czasu do czasu coś upolować.
- Łowca kochanie, nie polowniczy, choć rzeczywiście poluje - powiedział z uśmiechem mąż.
Co to za kot, który żywą ofiarę do domu przynosi zamiast ją ukatrupić gdzieś w ustronnym miejscu i złożyć dostojnie zwłoki na progu opiekuna?
A miało być o przeciekaniu życia...

piątek, 7 października 2011

Grypa

To chyba jednak grypa. Dzisiaj rano czułam się znacznie gorzej niż wczoraj, noc to po prostu koszmar. Nie dość ze mecze się ze sobą to jeszcze muszę uważać żeby męża nie zbudzic. Chociaż on, kochany, i tak co chwile mnie gladzil po czole sprawdzając czy nie mam gorączki. Miałam. Niewielka ale jak na mnie to i tak za dużo, bo ja nie mam goraczek. 37.5 a ja czuje się jak detka. Jak wymietolony papierek za którym gania mój kot. Jak wyrzuta guma do żucia, jak kot wyciągnięty z pralki... Martwię się żeby innych nie zarazić. Skąd ja się zarazilam, nie mam pojęcia, chociaż może to było w poniedziałek, na badmintonie, jeden taki James żartował ze nie jest w formie i ze ma wirusa Ebola i ze wszyscy maja fory. Bo James był profesjonalnym zawodnikiem i jest najlepszym graczem jakiego znam osobiście. No to faktycznie chyba się gorzej czuł, chciaz meczu nie przegrał ani jednego. On jest jedynym tropem moich cierpień.
Najgorzej ze dusi mnie w piersiach i cieżko mi się oddycha. Powiedziałam już mężowi ze urne ze mną ma postawić na kominku, ale ze nie mamy kominka to może mnie sobie postawić na poleczce w stołowym pokoju lub wywieźć do tesciow, oni maja kominek to będę tam pasowała. Uznał ze bredze i czym prędzej popedzil po środki przeciwgrypowe i pyszna herbatke z cytryna i z miodem. Od której mi już niedobrze i zeby mnie bola.
Ech, zycie...